Oglądam
dziś trochę telewizję i, z tego co zdążyłem zauważyć, wśród pięciu najważniejszych
informacji na czoło wysuwa się sprawa jakiegoś gangstera, który zmarł w w więziennej celi, a mecenas Giertych na jego szyi wypatrzył dwa ślady po ukłuciach, które mu zadalił Jarosław Kaczyński z Markiem Kuchcińskim. By jakoś zrównoważyć ten wstyd, pomyślałem
sobie, że przypomnę swój dawny tekst, jeszcze z roku 2011, a więc z czasów, gdy
chyba wszyscy mieliśmy o wile zdrowszą perspektywę w ocenianiu stanu państwa i
jego urzędników. Ciekawe, ilu z nas w ogóle pamięta jeszcze to o tym to, o
czym ja mówię?
Kilka dni temu, wśród wielu różnych
informacji, jakie stale otrzymuję od znanych mi i nieznanych osób, znalazła się
i taka, że pojawiła się oto spekulacja, że śmierć byłego wiceministra w rządzie
Prawa i Sprawiedliwości, Eugeniusza Wróbla będzie wymagała znacznie poważniejszych
wyjaśnień, niż to iż z niepewnych powodów zabił go jego niepoczytalny syn. A
zatem – jak słyszę – nawet jeśli nie teraz, to być może za kilka kolejnych lat,
i to nieszczęście będzie trzeba ponownie badać w ramach prac jakiejś komisji
parlamentarnej, czy innego specjalnie na tę okazję powołanego ciała. Mniej
więcej tak samo, jak to dziś się dzieje ze sprawą zamordowanego przed wieloma
laty Krzysztofa Olewnika.
W pierwszym odruchu, oczywiście
zainteresowałem się tym co usłyszałem, jednak – jak w wielu innych tego typu
przypadkach, z którymi mamy do czynienia w dzisiejszej politycznej sytuacji
Polski – moja główna reakcja była taka, że może i tak, a może i nie. Czasy
bowiem mamy takie, że skoro wszystko jest możliwe – a jak się okazuje, wszystko
możliwe jak najbardziej jest – możliwe są też najróżniejsze fantastyczne
ludzkie domysły. W świecie, w którym System wziął ludzi gruntownie za pysk,
pozostawiając ich w przekonaniu, że cokolwiek ich spotka, mają przyjąć bez
najmniejszego skrzywienia, nie można się dziwić, że część ofiar takiego
traktowania, zwłaszcza ta bardziej myśląca, musi wychodzić z założenia, że
lepiej nie wierzyć w nic, niż się z tragicznym opóźnieniem ciężko zdziwić, że
po raz kolejny daliśmy się wystrychnąć na dudka.
Pomyślałem więc sobie, że może być i tak,
że syn ministra Wróbla faktycznie zwariował, zatłukł swojego ojca, pociął go tą
piłą na kawałki, następnie wywiózł go nad ten zalew i te nieszczęsne szczątki
utopił, a dziś nic z tego nawet nie pamięta bo mu szaleństwo zjadło mózg. Ale
też dlaczego niby nie może być sensowna taka wersja, że ponieważ Eugeniusz
Wróbel był wybitnym specjalistą od lotnictwa, miał bardzo wiele do powiedzenia
na temat katastrofy Smoleńskiej i chciał się tą swoją wiedzą podzielić, został
z tej okazji zamordowany przez System, a ten jego syn i jego możliwe szaleństwo
zostało tylko do tego odpowiednio wykorzystane? Czemu nie może być tak? A to
niby czemu taka wersja zdarzeń ma być wykluczona? Czyżby pojawiły się jakieś
nowe informacje na temat ludzi, którzy od kilku lat zajmują się Polską? Nic mi
na ten temat nie wiadomo.
No ale, jak mówię, przyjąłem te nowe fakty
z pełną otwartością, a jednocześnie z pełną rezerwą, czekając albo na
ewentualne dodatkowe dane, lub na wiadomość, że sprawa jest jednak definitywnie
zakończona. I oto przy okazji sytuacji towarzyskiej, jaka wiąże się z dniami
zamykającymi każdy rok, spotkałem się z moim bardzo bliskim, choć jakiś czas
już nie widzianym kumplem, który – jak się dowiaduję – był dobrym znajomym
rodziny Eugeniusza Wróbla i jego osobiście, na tyle dobrym, że z nimi
wszystkimi był, jak to się mówi, na ty. I okazało się, że on do sprawy ma
stosunek bardzo podobny do mojego. A więc – może tak, a może nie. Z tą tylko
różnicą, że w jego wypadku za wersją „tak” przemawia nie tylko przekonanie, że
ludzie, których ostatnio tak często mamy w naszych złych myślach, są zdolni do
wszystkiego, ale wiele bardzo konkretnych szczegółów. Otóż kolega mnie
informuje, że od rzekomej awantury między młodym Wróblem i jego ojcem, a
zatopieniem poćwiartowanych zwłok, minęły zaledwie trzy godziny. Każdy z nas
wie, jak to trzy godziny to jest mało czasu, jeśli mamy do wykonania coś
ważnego i pracochłonnego. Każdy z nas wie, jak czas szybko biegnie, jeśli mamy
na coś zaledwie trzy godziny, a tej pracy jest naprawdę dużo. Nie wiem, jak
inni, ale ja czasami nawet mam koszmary, że muszę cos zrobić, a tego zrobić już
nie zdążę, bo z jednej strony czas nie pozwala, a z drugiej wszystko idzie
jakoś wolniej, niż iść miało.
Młody Wróbel w ciągu tych trzech godzin
najpierw zabił więc swego ojca, następnie pociął piłą zwłoki na drobne kawałki,
następnie wyniósł je w workach do samochodu, następnie skutecznie posprzątał
mieszkanie, wycierając krew na tyle dokładnie, że po powrocie do domu rodzina
nie zauważyła nic podejrzanego, wreszcie wywiózł te worki nad Zalew i tam
dopiero, po tych trzech godzinach, zadzwoniono do niego, pytając, co z ojcem.
Ani ja, ani nikt z nas prawdopodobnie, nie wie ile czasu zajmuje ćwiartowanie
ludzkich zwłok piłą mechaniczną. Nie wiemy też, czy tego typu czynność można
prowadzić metodycznie, spokojnie odliczając czas. Osobiście na przykład wiem,
ile czasu zajmuje posprzątanie mieszkania z większego bałaganu. Wiem też – i
proszę mi wybaczyć to zestawienie – ile czasu zajmuje posprzątanie łazienki po
zabiciu paru karpi. Wiem też, ile czasu zajmuje zabicie tych karpi.
A z synem Eugeniusza Wróbla problem był
jeszcze taki, że on podobno działał pod wpływem skrajnego wzburzenia, czy wręcz
i obłąkania. I tu znów nie umiem ocenić sytuacji, ale wydaje mi się, że stan
takiego szaleństwa, gdzie bez jakichkolwiek przyczyn, poza opętańczą furią, nie
bardzo ułatwia planowania i metodycznego działania. Wydaje mi się, że jeśli
ktoś jest aż tak obłąkany – to bez względu na to, czy się spieszy, czy działa
jak w zwolnionym tempie – nie ma szansy zdążyć.
I jest jeszcze coś. Mój kolega, który
znał tych ludzi bardzo dobrze, twierdzi, że Eugeniusz Wróbel był potężnie
zbudowanym, silnym, wysportowanym mężczyzną, podczas gdy jego syn – absolutnie
i uderzająco – wręcz przeciwnie. On mi mówi, że syn Wróblów, postawiony przy
swoim ojcu, to było niepozorne chuchro. I on nie umie uwierzyć, że ten chłopak
był w stanie skutecznie pozbawić przytomności kogokolwiek, a co dopiero swojego
ojca.
Ale to już wszystko. Oczywiście, wiadomo
– co już zostało przypomniane – że Eugeniusz Wróbel był wybitnym specjalistą
lotniczym. To podobno głównie dzięki niemu, w ogóle istnieje lotnisko w
Pyrzowicach koło Katowic. Wiadomo, że on na temat wszelkich możliwych tajemnic
związanych z katastrofą w Smoleńsku mógł wiedzieć naprawdę dużo. Ale co
wiedział, i czy to co wiedział mogło by nas jakkolwiek posunąć do przodu? I czy
to co wiedział, to wiedział tylko on, czy może takich osób w Polsce jest
więcej, tyle, że akurat niefortunnie wypadło na niego, że to on wystąpi jako
przykład dla wszystkich, którym jakieś niebezpieczne myśli snują się po
głowach? Tego nie wiem ani ja, ani też mój kolega, znajomy rodziny państwa
Wróbel.
O wiele więcej natomiast możemy
powiedzieć na doraźne tematy polityczne. Na przykład ledwo co wywiadu telewizji
TVP Info udzielił prezydent Bronisław Komorowski i oświadczył, że sprawa
smoleńska w ogóle nie powinna być tematem naszych rozmów. Przyczyna katastrofy
jest jedna, a mianowicie podjęta przez polskich pilotów próba lądowania w złych
warunkach. Według tego co czytam, Komorowski stwierdził ni mniej ni więcej, jak
tylko że: „radziłbym nie szukać jakiś
ekstra nadzwyczajnych wytłumaczeń, bo niestety - w moim przekonaniu - sprawa
jest w sposób arcyboleśnie prosta”. A więc to jest to co nasz prezydent „by
nam radził”. Żebyśmy przestali grzebać, gdzie nie trzeba. To jest rada, jaką ma
dla nas nasz prezydent. Domyślam się też, że on nam to radzi, jak to się kiedyś
mówiło, po dobroci. Dziś. Następnym razem, jeśli nie skorzystamy z tej rady,
niewykluczone, że jego ludzie, będą musieli podjąć działania bardziej
przemawiające do rozumu. Jakie? A skąd to my szaraczki mamy wiedzieć?
To jest zatem zły glina. A co słychać u
gliny dobrego? Otóż glina dobry też zabrał głos. Kiedy go spytano, jakie on ma
życzenia na przyszły rok, okazało się, że życzenia są dwa. Chodzi mu o to, żeby
swojego wnuka nauczyć grać w piłkę, a następnie pójść z nim pierwszy raz w
życiu na mecz. Skomentowałem już tę szczerą niezwykłą wypowiedź Donalda Tuska –
bo, jak już się wszyscy słusznie domyślamy, to on jest tym dobrym policjantem –
w komentarzu na blogu. Przyszło mi bowiem do głowy, że jemu już naprawdę
niewiele zostało. Póki sił i zdrowia starczy, można biegać za piłką. A cała
reszta już naprawdę nie od niego zależy. Reszta to już czysta geopolityka.
Jak słyszę, Jan Pietrzak, artysta
kabaretowy, zażartował ostatnio, że w ramach klasycznych powrotów historii w
formie farsy, mamy znów sytuację opisywaną jako podział „Wasz prezydent, nasz
premier”, tyle że to już jest układ, jak mówię geopolityczny, a nie nasz
przaśny, polski. Gdyby ktoś chciał znać moje zdanie w tej kwestii, mam
poczucie, że tak czy inaczej, w tak sformułowanym układzie, Donald Tusk stoi na
pozycji przegranej. I niech lepiej uważa, bo z całą pewnością jego dobry kumpel
Komorowski wciąż uwielbia zapach sosenek o świcie.
Książka z listami od Zyty Gilowskiej schodzi
na tyle szybko, że należy się obawiać, iż jeszcze chwila, a ktoś będzie płakał.
Przypominam kontakt: k.osiejuk@gmail.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.