Oczywiście
żadna wiążąca decyzja nie została jeszcze podjęta, ale przez te dwa dni, kiedy
grałem tu różne piosenki, chodzi mi po głowie myśl, by ten blog powoli się
przeistoczył w blog przede wszystkim muzyczny. Czemu? No, przede wszystkim
bardzo mi się spodobała sytuacja, zwłaszcza sobotnia, kiedy moja notka nie
przekroczyła nawet tysiąca odsłon, a dyskusja jaką wzbudziła, była niemal tak
żywa, jakbym ja co najmniej ujawnił nieznane tajemnice powołania tak zwanej
komisji reprywatyzacyjnej, a co więcej chyba ani jeden komentarz mnie nie
zirytował, jako nieadekwatny, złośliwy, czy zwyczajnie głupi. Po drugie,
ostatnio zbyt często zauważam, że na temat bieżących wydarzeń nie mam nic
mądrego do powiedzenia, a gdy chodzi o refleksje na tematy bardziej ogólne, przede
wszystkich nie chcę się powtarzać, no a poza tym bardzo też się boję, że przez
intensywność tego pisania, poziom notki może się okazać niewystarczająco godny
tematu, a ten element był dla mnie zawsze czymś wręcz podstawowym; żeby temat
nie musiał się za mnie wstydzić.
Ale jest jeszcze coś, o czym myślę od wczoraj. Otóż Coryllus w swojej
ostatniej notce napisał coś takiego: „O ile przyjemniej jest siedzieć przed monitorem i wcielać się
w tę czy inną rolę...I dyskutować, dyskutować, dyskutować, o tym kto jest kim i
dlaczego robi to, co robi”. A ja sobie pomyślałem, że on mi to wyjął z
ust, bo w ostatnim czasie dokładnie ta sama myśl chodziła mi po głowie, zwłaszcza
po tym, jak wrzuciłem tu tekst o Hypatii i Marii Dzielskiej, tyle że nie umiałem
jej tak ładnie wyrazić.
No i jest wreszcie ta muzyka, której słucham od zawsze, na której się
znam i o której mogę rozmawiać w nieskończoność. Weźmy choćby ów Portishead, o
którym nasz kolega Kuldahrus napisał, że oni nie mieli nigdy choćby jednej złej
piosenki, a ja mogę tylko dodać, że oni też nie mieli jednej piosenki gorszej
od drugiej, a z drugiej strony Valsera, którego zdaniem Portishead to pospolita
nędza. Poświęciłem im rozdział w mojej książce „Rock and roll, czyli podwójny
nokaut” i zachęcając oczywiście do jej kupowania, przypominam go tutaj.
Pamiętam tę lekcję – już wiele, wiele lat
temu – z dziewczynką, która miała taką fantazję, że chciała, by przez cały czas
było włączone radio i żeby grała muzyka. Siedzieliśmy więc sobie u niej w pokoju,
coś tam robiliśmy, a z radia leciały piosenki. To wtedy właśnie, po raz
pierwszy w życiu, usłyszałem „Sour Times” Portishead.
Ja oczywiście nie miałem pojęcia, co to
takiego; nawet nie wiedziałem, że zespół pod tą nazwą istnieje; ale też nigdy
wcześniej nie słyszałem czegoś podobnego. I pamiętam, że myśmy coś tam robili,
tu leciała ta piosenka, a ja poczułem tak straszny żal, że już pewnie ani tego
więcej nie usłyszę, ani, co najgorsze, nie dowiem się, kto to śpiewa. A to była
Beth Gibbons.
Okazuje się jednak, i całe szczęście, że
nawet jeśli cuda się zdarzają, to nie na tym poziomie. Jak idzie o rynek, on
niczego wartościowego nie zostawi na pastwę losu. Nie ma takiej możliwości, by
gdzieś się pojawiło coś naprawdę wybitnego, i żeby rynek się tym czymś nie
zainteresował. W innym miejscu tej książki czytamy o zespole Arctic Monkeys. To
jest jedyny znany mi przypadek, kiedy autentyczna kariera powstała całkowicie
poza rynkiem oficjalnym; kiedy zanim oficjalny rynek się zdążył zorientować i
wyskoczył ze swoimi pieniędzmi, wszystko już było gotowe. I oczywiście to robi
wrażenia, natomiast nawet tu nie ma się co jakoś szczególnie emocjonować. Otóż
rynek Arctic Monkeys ostatecznie nie przegapił. Początek oczywiście im umknął,
ale potem wszystko już poszło tak jak należy.
A zatem – nie powiem „tym bardziej”, bo
to by nie było zbyt eleganckie w stosunku do tych dzieci z Sheffield – piosenka
Portishead też nie mogła zniknąć w czeluściach piekła, jakim jest owa branża. A
skoro ta piosenka, to również Beth Gibbons i jej koledzy z zespołu, no i
ostatecznie cały ten projekt pod nazwą Portishead. Oni wszyscy musieli się
znaleźć tu, gdzie są dzisiaj. A ja się bardzo niepotrzebnie wtedy smuciłem.
Któregoś dnia, parę lat później,
siedziałem tu u nas w domu z moim kumplem Michałem Dembińskim, i nagle
zobaczyliśmy, że TVP puszcza koncert Portishead z Nowego Yorku. Oczywiście
przestaliśmy gadać, obejrzeliśmy go w milczeniu do samego końca, a kiedy już
odzyskaliśmy przytomność, ja, trochę po to, żeby jakoś sprawę załagodzić,
powiedziałem, że mam wrażenie, że to jednak jest wtórne. Na to Michał się
uniósł i zapytał: „Tak? Wobec czego?” Ja zacząłem intensywnie myśleć, i z
głupia frant odpowiedziałem: „Billie Holiday”. Na co on machnął ręką i
odpowiedział: „Daj spokój”.
Portishead powstali w roku 1991.
Pierwszy album – ten, na którym znalazło się owo rujnujące jedną z moich lekcji
„Sour Times” – został wydany w roku 1994. Drugi studyjny dopiero trzy lata
później. Na kolejny musieliśmy czekać 11 lat. A zatem, mamy już ponad 20 lat, i
33 piosenki. Każda na najwyższym absolutnie możliwym poziomie. Trzy płyty, 33
piosenki, i nie ma żadnego sposobu, by autorytatywnie powiedzieć, że ta jest
gorsza, a tamta lepsza. Oczywiście, każdy ma coś, co lubi najbardziej. Ja też.
Natomiast nie widzę możliwości, żebym ja tu chciał wchodzić w polemikę z kimś,
kto uważa inaczej.
Portishead nie nagrywają wciąż to nowych
albumów, jak sądzę, z prostej przyczyny: prawdopodobnie nie mają wystarczająco
dużo pewności, że to co wydadzą, będzie wystarczająco dobre. Zapewne bardzo się
boją sytuacji, kiedy to oni wydają kolejną płytę, a część tych, którzy ich
traktują, jak coś najważniejszego w życiu – a zaręczam, że co najmniej kilku
takich jest – odwracają się zawiedzeni. I nie widzę możliwości, by było
inaczej. Portishead to jest już wystarczająco uznana marka, by mieć pewność, że
każda kolejna płyta się sprzeda. Im ani nie grozi to, że gdy oddadzą materiał
do produkcji, ktoś im powie, żeby się nie wygłupiali, bo to jest zwyczajnie za
słabe, ani tym bardziej to, że ten album trafi do sklepów i się nie sprzeda. To
jest rynek, a rynek wchłonie wszystko. Beth Gibbons, Geoff Barrow, Adrian Utley, Clive Deamer i Dave MacDonald
to jest taka marka, że oni już do końca życia mogą jechać na samej nazwie. Jak,
nie przymierzając, jakieś U-2, czy Metallica. A mimo to, tego nie robią.
A nie jest
też tak, że oni się pokłócili, albo prowadzą rozległe, osobne biznesy i nie
mają czasu na sztukę. Zespół Portishead istnieje jak najbardziej i jest w
ciągłym ruchu. W tym roku wystąpił i w Glastonbury i w Krakowie i w
dziesiątkach innych miejsc na świecie, i – kilka z tych koncertów miałem okazją
oglądać – ani na moment nie pokazał, że im nie zależy. Dwa lata temu oni
przyjechali do Poznania i proszę sobie wyobrazić, że i ja tam byłem. Ten
koncert się zaczął, minął, skończył się i tam też ani przez chwile nie było
widać, że jest inaczej, niż było 20 lat temu.
Portishead
swoją trzecią i ostatnią jak dotąd płytę wydali w 2008. Mało kto lepiej wie ode
mnie, jak wielu na nią czekało. I się doczekało. Od tego czasu minęło już 5
lat… i cisza. Oni jeżdżą od miasta do miasta, i grają te swoje 33 piosenki
przed wiecznie rozentuzjazmowanym tłumem fanów, a my czekamy na płytę czwartą,
i nie jesteśmy nawet sobie w stanie wyobrazić, co to będzie takiego. Ale wiemy,
że ona się pojawi, i znów albo się okaże czymś absolutnie niezwykłym, albo jej
zwyczajnie nie będzie.
Na trzecim
albumie Portishead znajduje się piosenka zatytułowana „Machine Gun”. Każdy w
miarę zorientowany słuchać bez najmniejszego ryzyka popełnienia błędu, już od
pierwszych jej dźwięków, że to nie jest ani cover hendrixowskiego „Machine
Gun”, ani dowód na to, że oni są jednak mało samodzielni. „Machine Gun”
Portishead to hołd dla Hendrixa. A ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że
Jimi Hendrix gdzieś tam to wszystko widzi, i słyszy każdy z tych, tak nowych z
jego punktu widzenia, dźwięków, i jest bardzo, ale to bardzo
usatysfakcjonowany.
A zatem, zróbmy teraz to, czego książka nam
dać nie mogła, czyli posłuchajmy i popatrzmy. „Machine Gun”.
"...ale też nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś podobnego." Słyszał Pan panie Krzysztofie, słyszał Pan. Portishead i „Sour Times” , to kontynuacja klimatu soundtrack-u Twin Peaks. Tam się rozpoczęła ta przygoda ...a skad się wzięła w Twin Peaks? Trzeba by powęszyć.
OdpowiedzUsuń@sovereign2000 Tetragrammaton
UsuńTwin Peaks to Badalamenti. Bardzo dobry, ale to jest moim zdaniem inny wymiar.
To Badalamenti, który aranżował większe formy dla Pet Shop Boys, ale mnie chodziło o klimat knajpy w Twin Peaks, który zajmuje połowę soudtrack-u. Nowa seria Twin Peaks tylko to potwierdza - jeszcze więcej kapel na koniec każdego odcinka ...same tuzy i znów ten klimat którego szukamy razem z Portishead. Badalamenti oczywiście słuchał w 1984 r. Cocteau Twins, np.Lorelei, czy Beatrix z albumu "Treasure" (i znów ten klimat ...już w 1984).
Usuń@sovereign2000 Tetragrammaton
UsuńTrudno mi na ten temat rozmawiać. Znam muzykę, natomiast z samego filmu nie widziałem ani minutki.
Pamiętam album Third Soft Machine. Ciężka rzecz do przebrnięcia, ale się udało. Mimo, że część tzw Canterbury Scene lubię, to akurat oni mnie nie porwali. Ale Przez Third Portishead nie wiem czy bym przebrnął. Jeśli wszystko jest takie, jak ten numer powyżej, marne szanse.
OdpowiedzUsuń@Lucas Beer
UsuńFantastyczna płyta. Mnie do dziś zachwyca Moon in June.