poniedziałek, 6 sierpnia 2018

Modlitwa za Józka


        Nie wiem, jak się sprawy mają w Polsce, ale gdy chodzi o Katowice, to bezrobocie praktycznie nie istnieje, a jeśli gdziekolwiek jeszcze pojawiają się jakieś dziury, są one skutecznie wypełniane przez pracowników z Indii – to, gdy chodzi o korporacje typu IBM – lub z Ukrainy – i tu mam na myśli poziom nieco bardziej przyziemny, czyli pracę rąk i pleców. Powiedziałbym chętnie, że bardziej mnie dziś interesuje ta druga część budowy, gdyby nie fakt, że naprawdę trudno jest określić, kogo widzimy tu więcej, Ukraińców, czy Hindusów, jednak faktycznie spróbuję się tu skoncentrować na Ukraińcach. Otóż w naszej najbliższej okolicy prowadzone są trzy, a do niedawna jeszcze pięć budów, w tym jedna najbliżej nas, a mam tu na myśli naszą kamienicę. Dodatkowo jeszcze sąsiad z góry do niedawna przeprowadzał kapitalny, a więc taki ze zrywaniem tynków i podłóg, remont naprawdę wilkiego  mieszkania. Ponieważ mniej więcej w tym samym czasie syn mój i jego żona potrzebowali ułożyć płytki w łazience i bezskutecznie poszukiwali w tej sprawie solidnego fachowca, spróbowałem rozejrzeć się dla nich za czymś po wspomnianej okolicy i okazało się, że na najbliższe pół roku nie ma na co liczyć. Przy tej okazji porozmawiałem sobie z jednym z tych ludzi, który akurat pracował na naszym balkonie i opowiedziałem mu o Józku. On mojej historii wysłuchał uważnie, po czym wzruszył ramionami i poinformował mnie, że gdy chodzi o niego, to on osobiście od lat nie przeżył jednego dnia bez pracy, a ja pomyślałem sobie, że biedny Józek nie trafił w swój czas i już niestety nie trafi. To zatem dla niego to wspomnienie jeszcze sprzed 6 lat. Posłuchajmy:




      Mamy dwa balkony. Jeden od ulicy, drugi od podwórka. Wprawdzie tak się jakoś złożyło, że w istocie korzystamy tylko z jednego z nich, a na drugi, razem z tymi gołębiami, które tam sobie urządziły miejsce spotkań, machnęliśmy praktycznie ręką, któregoś dnia przyszło nam do głowy, by ten, gdzie zdarza nam się spędzać czasem czas, odnowić. Zrobiliśmy to w sposób całkowicie standardowy, a więc kupiliśmy ładne szare płytki i zwróciliśmy się do znajomego fachowca, niejakiego Józka, by je nam tam elegancko położył. Z fachowcami, jak wiemy, bywa różnie, przede wszystkim z tego powodu, że oni są zwykle znacznie gorsi, niż się przedstawiają, a jeśli wziąć pod uwagę, że pewna część z nich każde zarobione pieniądze lubi wydać na flaszkę, mamy tu zawsze pewne ryzyko.
      Jednak nasz człowiek był już tak skonstruowany, że wydawał pieniądze głównie na utrzymanie rodziny, a jeśli idzie o robotę, to wygląda na to, że z nim sytuacja była odwrotna od tradycyjnej. On był akurat znacznie lepszy, niż można się było spodziewać. A zatem po jednym dniu porządnej pracy, nasz balkon lśnił urodą i elegancją.
      Józek nie jest naszym bliskim znajomym. Tyle wszystkiego, że mieszka niedaleko, nasze dzieci chodziły do jednego przedszkola, i kiedy się widzimy, mówimy sobie dzień dobry. Gdyby go nie znać zupełnie i spojrzeć jak przechodzi obok nas, można by było pomyśleć, że to jest właśnie ktoś taki, kto za parę złotych położy nam płytki na balkonie, lub ewentualnie może i nawet wytapetuje kuchnię, a więc tu zaskoczenia nie ma. To, co jednak może zaskakiwać, to fakt, że on praktycznie nigdy nie jest pijany. Ja go spotykam stosunkowo często, jednak, jeśli zdarzyło mi się widzieć, jak wraca do domu z jakiegoś bardziej sympatycznego towarzyskiego spotkania, to najwyżej parę razy. Poza tym, on jest zaledwie typowym człowiekiem w poważnym wieku, z bardzo typową żoną i typowymi dorosłymi dziećmi – jak znam życie, dziś pewnie gdzieś w Londynie, lub w Hamburgu.
      Niedawno szedłem sobie z rana z psem na spacer i spotkałem Józka. Myślę, że to jednak musiało być z jego inicjatywy, wyrażonej może gestem, a może ledwie spojrzeniem, ale tym razem przystanęliśmy i troszkę pogadaliśmy. Oczywiście najpierw, niezwykle oryginalnie, zapytałem go, co słychać, a on mi odpowiedział, że idzie szukać pracy. Wcześniej przez trzy miesiące pracował na jakiejś budowie, ale kiedy minął ów trzeci miesiąc, a właściciel firmy nadal mu nie płacił, zrezygnował, no i teraz chodzi i szuka czegoś nowego. Ponieważ w Katowicach strasznie się ostatnio dużo wszędzie buduje – włącznie z potężną budową w okolicach dworca kolejowego – on zdecydowanie ma gdzie chodzić, tyle że jak dotychczas zdecydowanie bez efektu. No więc opowiadał mi Józek, że był i tu i tam i jeszcze w wielu innych miejscach, ale nigdzie takich jak on nie potrzebują. Ale ponieważ, jak mówię, tych miejsc jest wciąż coraz więcej, on każdego ranka wychodzi z domu i chodzi po mieście w poszukiwaniu czegoś do roboty.
      Pogadaliśmy jeszcze chwilę, po czym ja poszedłem do parku z psem, a on na jakąś kolejną budowę. Kiedy wracałem do domu, znów spotkałem Józka, tyle że już nie w pobliżu naszych domów, ale w drodze do parku. Oczywiście pracy nie dostał, a teraz idzie do parku, bo nawet nie ma po co iść do domu. Nie bardzo jest się do czego spieszyć, prawda? A ja właśnie wtedy zrozumiałem nagle ów szczególny wymiar tego naszego polskiego nieszczęścia, w jakim się nagle znaleźliśmy po tych wszystkich latach. Bo mam wrażenie, że bardzo łatwo jest odebrać, a następnie przyjąć do wiadomości informację, że iluś tam robotników zeszło z placu budowy którejś z nowych polskich dróg, bo już nie mają siły czekać na zaległe wypłaty. W końcu, jak wiemy, zawsze ktoś gdzieś na coś czeka, zawsze gdzieś ktoś kogoś wystawia do wiatru, gdzieś powstają jakieś nieprzyjemne spięcia, a poza tym, komu nie jest ciężko? No, proszę powiedzieć – komuż to nie jest dziś ciężko? I w tym wszystkim jakoś umyka nam ów wymiar najbardziej podstawowy, wymiar który zwykle potrafi dostrzec tylko on. Tylko Józek. Bo łatwo jest usłyszeć, że gdzieś znowu szlag trafił kolejny plan i znów trzeba będzie ograniczyć swoje oczekiwania, nieco trudniej jednak pójść ten krok dalej i dostrzec, że są też ludzie, dla których zarówno ten plan, jak i te oczekiwania oznaczały może ich całe życie. Spróbujmy pomyśleć o człowieku, który jest jakimś murarzem, malarzem, może cieślą, czy diabli wiedzą, kim jeszcze, każdego ranka wychodzi z domu w poszukiwaniu pracy, a następnie – ponieważ już nie ma siły słuchać ciągłych narzekań żony – idzie na samotny spacer do parku, i nagle, któregoś dnia pojawia się ta tak długo oczekiwana szansa, bo oto albo powstaje jakaś autostrada, albo most, albo nowy hotel, czy kolejne centrum handlowe i jakimś cudem on tam idzie, a oni mu mówią: „Dobra, przyjdź pan jutro rano do roboty”.
      No i on oczywiście przychodzi. A ponieważ mu na tej pracy bardzo zależy, jest zawsze na czas, robi, co do niego należy, jak trzeba – w końcu Mistrzostwa już niedługo, a czas goni – zostaje dłużej niż było umówione, a może i też pracuje w soboty, lub nawet w niedziele. I jest tam każdego dnia, od rana do wieczora i w pewnym momencie ogrania go taka satysfakcja, że nagle myśli sobie, że jak dostanie pierwszą wypłatę, to weźmie, cholera jasna, poświęci się i nawet wrzuci coś na tacę. I oczywiście mija ten miesiąc pierwszy i kolejny i oczywiście – w końcu wszyscy wiemy jak jest – wiadomo już, że o żadnych pieniądzach mowy być nie może, tyle że jakoś tak głupio rzucić to wszystko i pójść sobie do domu, bo wtedy to już w ogóle nie ma o czym gadać. Więc wstaje Józek dalej każdego ranka i idzie na tę budowę i robi za trzech, żeby mu nikt nie powiedział, że się obija, więc mu się nie należy, aż w końcu przychodzi ten moment, że się dalej tak już po prostu nie da. Zwłaszcza, że wcale nie jest tak łatwo wyjaśnić żonie, która jest dokładnie tak samo bezradna jak on sam, że to wszystko to naprawdę nie jest jego wina.
      Wczoraj w telewizji najpierw pokazano tych kręcących się w kółko po rozgrzebanej autostradzie robotników, którzy ani nie chcą się brać za te swoje łopaty, ani też kolejny dzień wracać do domu bez grosza, a zaraz po nich jakąś bardzo elegancką kobietę, która mówi, że ponieważ okazało się, że w Polsce budować dróg się nie opłaca, ona zwija ten interes, natomiast gdy idzie o Józka, to jej jest bardzo przykro, ale nawet nie ma za bardzo czym mu zapłacić. Po niej pokazała się jakaś inna, równie elegancka kobieta, i oświadczyła, że ona nic o tym nie wie, żeby tamta nie miała czym płacić, a wręcz przeciwnie, wedle jej wiedzy, ona ma jak najbardziej, bo ona sama jej te pieniądze dała. Później przyszedł któryś z ministrów i powiedział, że wszystko jest na dobrej drodze i jak trzeba będzie, to on da ze swoich. Na koniec już przyszła tradycyjna publiczność, z których część rzuciła ironiczną uwagę, że jasne, gdyby rządził Kaczyński, to on by wziął tę łopatę i sam wybudował tę autostradę, a część tradycyjnie wyruszyła na kolejną demonstrację w obronie wolnych mediów.
      A Józek? Normalnie. Trochę tam postał, trochę popyskował, i jeszcze zanim wrócił do domu, poszedł się przejść do parku, żeby wszystko sobie odpowiednio przemyśleć i zastanowić się, co ma powiedzieć, żeby było dobrze.

      Dziś już Józek nie żyje. Jak mnie poinformowała jego żona, zachorował na raka i zmarł w miejscowym hospicjum, jako człowiek, który – jak już wspomniałem – nie trafił w swój czas. Pomódlmy się zatem za jego duszę i zamiast rwać sobie włosy z głowy z powodu tego, do czego prowadzą nas rządy Prawa i Sprawiedliwości, cieszmy się razem z tym kafelkarzem, który pracuje to tu to tam, dzień za dniem, a w weekendy wsiada w samochód i jedzie odwiedzić swoje dzieci i żonę, wypoczywających gdzieś tu w okolicznych lasach, których tu jest do wyboru i do koloru.
      
Powyższy tekst pochodzi z mojej książki „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji” i której ostatnie trzy egzemplarze mają do mnie dziś przyjechać ze sklepu Foto-Mag. Polecam serdecznie: k.osiejuk@gmail.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...