sobota, 25 sierpnia 2018

Czy reżyser filmowy Gliński je na śniadanie mielonkę z Sokołowa?


          Bardzo mnie kusi by znów napisać o muzyce, i choć sprawa jest jak najbardziej bieżąca, strach przed gniewem mojego kolegi i wydawcy Coryllusa mnie tak sparaliżował, że wspomnę tylko, że wczoraj udałem się na darmowy koncert legendy polskiego rocka SBB i histeria jaką odstawili fani zespołu – w większości w moim, lub zbliżonym do mojego wieku – którym nie udało się wejść do środka, była tak wielka, że poczułem się autentycznie zawstydzony, że mnie na ten rodzaj emocji już od dawna nie stać. Ktoś się zapyta, skąd wiem, co się działo przed wejściem, skoro w tym czasie byłem już w środku, a ja już odpowiadam. Otóż, owszem, byłem w środku, jednak zaledwie przez około 15 minut i wszystko widziałem w trakcie ucieczki, włącznie z tymi z fanów, którzy wieszali mi się na szyi, błagając bym poświadczył, że właśnie wyszedłem i w ten sposób zwolniło się jedno miejsce.
      A zatem, o muzyce dziś oczywiście nie będzie, natomiast chciałbym jak najbardziej zahaczyć o szeroko pojętą kulturę, ale też politykę, i zwrócić uwagę na wywiad, jakiego prowadzonemu przez Tomasza Sakiewicza portalowi niezależna.pl udzielił reżyser filmowy Robert Gliński, brat ministra Glińskiego, na temat artystycznych możliwości współczesnej polskiej szkoły filmowej. Nie wykluczam, że część z Czytelników zna sprawę, na wszelki wypadek jednak przypomnę. Otóż w wywiadzie, zatytułowanym nadzwyczaj celnie „Dajcie nam pieniądze, a zrobimy dobre filmy historyczne”, Robert Gliński ogłasza co następuje:
      [Istnieje opinia], że polscy reżyserzy nie poradzą sobie z jakimś tematem i np. do filmów historycznych to trzeba wynająć Amerykanów, najlepiej z Melem Gibsonem na czele. Jestem bardzo krytyczny wobec takich pomysłów. Uważam, że mamy w Polsce bardzo dobrych reżyserów. Ta antypolonistyczna koncepcja, że Amerykanie mają robić polskie patriotyczne filmy, jest powtarzana z ust do ust na korytarzach różnych państwowych instytucji i to mnie przeraża. Tam zaraz pojawiają się jacyś hochsztaplerzy, zapewniający że mają już 70 milionów dolarów na film dla Gibsona, że karawana rusza… Potem okazuje się to wyssane z palca i ten ‘dobry’ film o polskiej historii w końcu nie powstaje. Jestem zdania, że my też jesteśmy w stanie nakręcić takie filmy, jakie się robi w Ameryce. Polskim twórcom na pewno nie brakuje umiejętności i talentu, warsztatowo jesteśmy lepiej przygotowani do zawodu niż Amerykanie. [Jeśli wciąż nie udało nam się zrobić dobrego filmu, to dlatego, że] na zrobienie filmu historycznego potrzeba dwóch rzeczy: pieniędzy i czasu. Ja swój film fabularny muszę nakręcić w 30 dni, a Mel Gibson w 120 dni i ma kilkunastokrotnie większy budżet. Zwłaszcza sceny historyczne wymagają czasu, dużych środków inscenizacyjnych i finansowych”.
       Intensywność bezczelności, jaka tu została zaprezentowana, dla każdego kto mniej więcej orientuje się w poziomie, jaki udało się osiągnąć polskiej kinematografii w ciągu minionych 30 lat, jest wystarczająco oczywisty, bym nie musiał się w tym temacie udzielać. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Otóż być może niektórzy z nas znają nazwisko słynnego amerykańskiego reżysera, a wcześniej członka komediowej trupy o nazwie „Monty Python’s Flying Circus”, Terry’ego Gilliama. Otóż w jednym z wywiadów, już po tym, jak osiągnął swoje pierwsze sukcesy, Gilliam wyznał, że on się w ogóle nie zna na robocie reżyserskiej, jednak wcale mu to nie przeszkadza, bo za niego wszystko robią ludzie, którzy mają swój fach w ręku, czyli scenarzyści, operatorzy, dźwiękowcy, scenografowie, autorzy muzyki, montażyści, czy wreszcie aktorzy. Jego jedynym tak naprawdę zadaniem jest ich zebrać do kupy i pilnować, by przychodzili do roboty na czas. A w tej sytuacji, ja bym był bardzo ciekawy zobaczyć minę Gilliama, gdyby ktoś mu powiedział, że pewien polski reżyser właśnie ogłosił, że gdyby on, gdyby miał pieniądze Gilliama, zamiast tworzyć tę swoją – że nawiążę raz jeszcze do Pythonów –  „mielonkę”, potrafiłby robić lepsze filmy od niego, a kto wie, czy nawet nie od Mela Gibsona i Clinta Eastwooda. Był niedawno Gilliam w Polsce i ciekawy jestem, czy któraś z osób, z którymi przyszło mu się spotkać, zechciała go poinformować o zawiedzionych ambicjach polskich filmowców w czasach faszystowskiej represji i, jak mówię, czy on się na te słowa uśmiechnął.
        I to jest jedna rzecz. Druga jest taka, że ponieważ, jak już to zostało przypomniane, Robert Gliński jest bratem samego ministra kultury Piotra Glińskiego, który to osobiście rozpętał akcję przeznaczenia ciężkich setek milionów złotych na pensję dla tego jednego wielkiego amerykańskiego reżysera, który zechce nakręcić film na temat wspaniałej polskiej historii, który cały świat rzuci na kolana, by następnie wylądować na smietniku światowej kinematografii, mam wrażenie, że oto przed nami poważny kryzys. Oczywiście biorę pod uwagę, że to co Robert Gliński powiedział w wywiadzie dla Sakiewicza, to jest wyłącznie jego inicjatywa, a niezalezna.pl postanowiła Glińskiego wyciągnąć na spytki tylko po to, by rozszerzyć tak zwane spektrum opinii, natomiast równie prawdopodobne wydaje mi się to, że mamy do czynienia z grubo szytą prowokacją przeciwko polityce kulturalnej rządu, w ramach której z jednej stronie polscy patrioci, a z drugiej tak zwane środowisko, spróbują nam wytłumaczyć, że „nie angielskie, nie kreolskie, tylko nasze, nasze polskie, nie anglosaskie, nie jakies inne, ale rodzinne”, a kto uważa inaczej to agent londyńskiego City.
       Na temat tego, co z polską kulturą wyczynia minister Gliński i zatrudnieni przez niego ludzie mam zdanie ściśle określone i uważam, że nie ma takiej kary, która oddałaby owemu procederowi sprawiedliwość. Wygląda jednak na to, że jest coś, co stanowi rozwiązanie jeszcze gorsze, i to gorsze bez cienia ratunku. Znamy wszyscy akcje pod tytułem „Wszyscy jemy polskie dżemy i kiełbasę, robimy jajecznicę z polskich jajek i pijemy polskie soki” i ja nie mam nic przeciwko temu, by się tego trzymać. Natomiast z autentycznym przerażeniem myślę, co będzie jeśli oni, jakimś niezbadanym poślizgiem losu, dojdą do punktu, gdzie okaże się peerelowskie hasło „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” ciągle jest żywe, tyle że już w formie parodii, którą tak celnie swego czasu zapowiedział stary Marx.
       No i w ten sposób, wróciliśmy do twórczości Józefa Skrzeka i jego kumpli, za co Cię oczywiście, Gabrielu, przepraszam.




Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia moje książki.    


1 komentarz:

  1. I tu się przypomina , jak to przed wielu laty pan Holdys dowodził, że gdyby tylko miał studio jak Phil Collins, to takie In the Air Tonight nagrywalby codziennie. .

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...