Bardzo mnie kusi by znów
napisać o muzyce, i choć sprawa jest jak najbardziej bieżąca, strach przed
gniewem mojego kolegi i wydawcy Coryllusa mnie tak sparaliżował, że wspomnę
tylko, że wczoraj udałem się na darmowy koncert legendy polskiego rocka SBB i
histeria jaką odstawili fani zespołu – w większości w moim, lub zbliżonym do
mojego wieku – którym nie udało się wejść do środka, była tak wielka, że
poczułem się autentycznie zawstydzony, że mnie na ten rodzaj emocji już od
dawna nie stać. Ktoś się zapyta, skąd wiem, co się działo przed wejściem, skoro
w tym czasie byłem już w środku, a ja już odpowiadam. Otóż, owszem, byłem w
środku, jednak zaledwie przez około 15 minut i wszystko widziałem w trakcie
ucieczki, włącznie z tymi z fanów, którzy wieszali mi się na szyi, błagając bym
poświadczył, że właśnie wyszedłem i w ten sposób zwolniło się jedno miejsce.
A zatem, o muzyce dziś
oczywiście nie będzie, natomiast chciałbym jak najbardziej zahaczyć o szeroko
pojętą kulturę, ale też politykę, i zwrócić uwagę na wywiad, jakiego
prowadzonemu przez Tomasza Sakiewicza portalowi niezależna.pl udzielił reżyser
filmowy Robert Gliński, brat ministra Glińskiego, na temat artystycznych
możliwości współczesnej polskiej szkoły filmowej. Nie wykluczam, że część z Czytelników
zna sprawę, na wszelki wypadek jednak przypomnę. Otóż w wywiadzie,
zatytułowanym nadzwyczaj celnie „Dajcie nam pieniądze, a zrobimy dobre filmy
historyczne”, Robert Gliński ogłasza co następuje:
„[Istnieje opinia], że polscy
reżyserzy nie poradzą sobie z jakimś tematem i np. do filmów historycznych to
trzeba wynająć Amerykanów, najlepiej z Melem Gibsonem na czele. Jestem bardzo
krytyczny wobec takich pomysłów. Uważam, że mamy w Polsce bardzo dobrych
reżyserów. Ta antypolonistyczna koncepcja, że Amerykanie mają robić polskie
patriotyczne filmy, jest powtarzana z ust do ust na korytarzach różnych
państwowych instytucji i to mnie przeraża. Tam zaraz pojawiają się jacyś
hochsztaplerzy, zapewniający że mają już 70 milionów dolarów na film dla
Gibsona, że karawana rusza… Potem okazuje się to wyssane z palca i ten ‘dobry’
film o polskiej historii w końcu nie powstaje. Jestem zdania, że my też jesteśmy
w stanie nakręcić takie filmy, jakie się robi w Ameryce. Polskim twórcom na
pewno nie brakuje umiejętności i talentu, warsztatowo jesteśmy lepiej
przygotowani do zawodu niż Amerykanie. [Jeśli wciąż nie udało nam się
zrobić dobrego filmu, to dlatego, że] na
zrobienie filmu historycznego potrzeba dwóch rzeczy: pieniędzy i czasu. Ja swój
film fabularny muszę nakręcić w 30 dni, a Mel Gibson w 120 dni i ma
kilkunastokrotnie większy budżet. Zwłaszcza sceny historyczne wymagają czasu,
dużych środków inscenizacyjnych i finansowych”.
Intensywność bezczelności, jaka tu została zaprezentowana, dla każdego
kto mniej więcej orientuje się w poziomie, jaki udało się osiągnąć polskiej
kinematografii w ciągu minionych 30 lat, jest wystarczająco oczywisty, bym nie
musiał się w tym temacie udzielać. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na dwie
rzeczy. Otóż być może niektórzy z nas znają nazwisko słynnego amerykańskiego
reżysera, a wcześniej członka komediowej trupy o nazwie „Monty Python’s Flying
Circus”, Terry’ego Gilliama. Otóż w jednym z wywiadów, już po tym, jak osiągnął
swoje pierwsze sukcesy, Gilliam wyznał, że on się w ogóle nie zna na robocie
reżyserskiej, jednak wcale mu to nie przeszkadza, bo za niego wszystko robią
ludzie, którzy mają swój fach w ręku, czyli scenarzyści, operatorzy,
dźwiękowcy, scenografowie, autorzy muzyki, montażyści, czy wreszcie aktorzy.
Jego jedynym tak naprawdę zadaniem jest ich zebrać do kupy i pilnować, by
przychodzili do roboty na czas. A w tej sytuacji, ja bym był bardzo ciekawy
zobaczyć minę Gilliama, gdyby ktoś mu powiedział, że pewien polski reżyser
właśnie ogłosił, że gdyby on, gdyby miał pieniądze Gilliama, zamiast tworzyć tę
swoją – że nawiążę raz jeszcze do Pythonów – „mielonkę”, potrafiłby robić lepsze filmy od
niego, a kto wie, czy nawet nie od Mela Gibsona i Clinta Eastwooda. Był
niedawno Gilliam w Polsce i ciekawy jestem, czy któraś z osób, z którymi
przyszło mu się spotkać, zechciała go poinformować o zawiedzionych ambicjach
polskich filmowców w czasach faszystowskiej represji i, jak mówię, czy on się
na te słowa uśmiechnął.
I
to jest jedna rzecz. Druga jest taka, że ponieważ, jak już to zostało
przypomniane, Robert Gliński jest bratem samego ministra kultury Piotra
Glińskiego, który to osobiście rozpętał akcję przeznaczenia ciężkich setek
milionów złotych na pensję dla tego jednego wielkiego amerykańskiego reżysera,
który zechce nakręcić film na temat wspaniałej polskiej historii, który cały
świat rzuci na kolana, by następnie wylądować na smietniku światowej
kinematografii, mam wrażenie, że oto przed nami poważny kryzys. Oczywiście
biorę pod uwagę, że to co Robert Gliński powiedział w wywiadzie dla Sakiewicza,
to jest wyłącznie jego inicjatywa, a niezalezna.pl postanowiła Glińskiego
wyciągnąć na spytki tylko po to, by rozszerzyć tak zwane spektrum opinii,
natomiast równie prawdopodobne wydaje mi się to, że mamy do czynienia z grubo
szytą prowokacją przeciwko polityce kulturalnej rządu, w ramach której z jednej
stronie polscy patrioci, a z drugiej tak zwane środowisko, spróbują nam
wytłumaczyć, że „nie angielskie, nie
kreolskie, tylko nasze, nasze polskie, nie anglosaskie, nie jakies inne, ale
rodzinne”, a kto uważa inaczej to agent londyńskiego City.
Na
temat tego, co z polską kulturą wyczynia minister Gliński i zatrudnieni przez
niego ludzie mam zdanie ściśle określone i uważam, że nie ma takiej kary, która
oddałaby owemu procederowi sprawiedliwość. Wygląda jednak na to, że jest coś,
co stanowi rozwiązanie jeszcze gorsze, i to gorsze bez cienia ratunku. Znamy
wszyscy akcje pod tytułem „Wszyscy jemy polskie dżemy i kiełbasę, robimy
jajecznicę z polskich jajek i pijemy polskie soki” i ja nie mam nic przeciwko
temu, by się tego trzymać. Natomiast z autentycznym przerażeniem myślę, co
będzie jeśli oni, jakimś niezbadanym poślizgiem losu, dojdą do punktu, gdzie
okaże się peerelowskie hasło „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” ciągle
jest żywe, tyle że już w formie parodii, którą tak celnie swego czasu
zapowiedział stary Marx.
No i
w ten sposób, wróciliśmy do twórczości Józefa Skrzeka i jego kumpli, za co Cię
oczywiście, Gabrielu, przepraszam.
Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia moje
książki.
I tu się przypomina , jak to przed wielu laty pan Holdys dowodził, że gdyby tylko miał studio jak Phil Collins, to takie In the Air Tonight nagrywalby codziennie. .
OdpowiedzUsuń