Jak być może niektórzy z nas zechcieli
zauważyć, przedwczoraj zamieściłem tu dość obszerną notkę, w której próbowałem
przedstawić swoje refleksje na temat powodów zapowiadanej rekonstrukcji rządu,
której pierwszym punktem miała być wymiana premiera. Kiedy pisałem ów tekst,
nie miałem jeszcze pojęcia, czy do rekonstrukcji faktycznie dojdzie, a jeśli
dojdzie, to kiedy, no i przede wszystkim, jak ona faktycznie będzie wyglądała.
A zatem, treścią wspomnianej notki nie było ani omawianie kształtu nowego
rządu, ani dyskutowanie walorów nowego premiera, ani tym bardziej zachwycanie
się nowymi perspektywami dla Polski, ale zaledwie próba analizy przyczyn, dla
których Jarosław Kaczyński, wedle wszelkich danych, zdecydował się na zmianę
premiera, podczas gdy jakiejkolwiek potrzeby dla tego ruchu nie było.
Ja wprawdzie, tak zresztą, jak to zawsze robiłem,
starałem się unikać zwrotów „moim zdaniem”, „nie wiem, ale wydaje mi się”, czy
„możliwe, że się mylę” i chyba tylko raz napisałem wyraźnie i jednoznacznie, że
to co piszę, to zaledwie spekulacje, będące wynikiem wyłącznie moich rozmyślań
i przeczuć, ale myślę, że dla każdego z nas, kto tu lubi spędzać wolny czas,
było jasne, że ja nie zdradzam żadnych tajnych informacji, lecz najlepiej jak
potrafię analizuję sytuację i staram się uczciwie przedstawić swoje argumenty
na to, że w moim mysleniu jest pewien sens.
Napisałem więc ten tekst, a kiedy już
wiadmo było, że premierem został Mateusz Morawiecki, zareagował mój kumpel
Coryllus i zrobił dokładnie to, co ja wcześniej, czyli przedstawił swoje
refleksje, również bez zasłaniania się bezsensownymi zastrzeżeniami, że on
tylko wyraża własne zdanie, a jeśli się myli, to bardzo przeprasza, licząc tka
jak ja na to, że czytelnicy wiedzą, że za tymi uwagami nie kryje się żadna
wiedza, ale bardzo głęboka i uczciwa analiza tego, co przed nami.
Muszę tu wspomnieć o bardzo ciekawej reakcji
naszego kolegi, Lemminga, który najpierw przeczytał mój tekst i napisał mi, że
jego zdaniem mam rację, by następnie zapoznać się z tekstem Coryllusa i
powiedzieć mi co następuje: „Więc to co Gabriel pisze dziś to mi się
bardzo podoba. To znaczy to jest jawnie sprzeczne z Twoją wizją, ale ja myślę
że jedna z tych dwóch jest prawdziwa, out-out”.
I to mnie prowadzi do mojej podstawowej
dziś myśli. Otóż jest tak, że my tu piszemy od lat te teksty, każdego dnia dzielimy
się swoimi przemyśleniami, starając się, jeśli nawet nie przekonać, to
zainspirować czytelnika do własnych już refleksji, ewentualnie do jakiejś
inspirującej polemiki i jest w porządku. Niestety, tym razem – być może
dlatego, że temat jest naprawdę poważny, a może po prostu trudny – zdecydowana
większość komentarzy, przede wszystkim na Szkole Nawigatorów, ograniczyła się
do powtarzania jakichś nieznośnych wręcz z mojego punktu widzenia frazesów na
temat tego, że Morawiecki to działający na zlecenie londyńskiego City Żyd i że
oto rozpoczął się ostateczny etap oddawania Polskie we władanie
międzynarodowych gangów, co nas doprowadzi do takiego punktu, gdzie zatęsknimy
za premier Kopacz i jej tak dobrze nam znanym urokiem. Ja oczywiście biorę pod
uwagę, że tak się może stać, jednak proszę zwrócić uwagę, że poza Coryllusem, i
w pewnym sensie Lemmingiem, dosłownie nikt nie próbował mi wskazać moich błędów
w myśleniu, a jedyne co mogłem przeczytać, to kompletnie bezwartościowe
deklaracje typu „Polska ginie a Żyd żyje”, no i naturalnie „Chrystus jest
naszym Panem”. Przepraszam bardzo, ale jeśli się ktoś zastanawia, czemu ja nie
wziąłem udziału w tej niby-debacie, to odpowiadam tak jak już parę razy
wcześniej, że nie jestem w stanie brać udziału w dyskusji, gdzie problemy komentatorów
się kończą tam, gdzie moje się dopiero zaczynają. Już pokazuję, o co mi chodzi,
na jednym zaledwie przykładzie. Otóż w komentarzach pod wspomnianą notką
pojawiło się nazwisko Lejba Fogelmana, z taką najwidoczniej intencją, by mi
uświadomić zagrożenia przed jakimi Polska stoi po tym, jak premierem został
Mateusz Morawiecki. Otóż chciałbym tych, którzy nagle poczuli się jakimiś
szczególnymi odkrywcami, poinformować, że ja o Fogelmanie pisałem na tym blogu,
kiedy jeszcze większość z tych mądrali nie miało pojęcia, że ktoś taki w ogóle
istnieje. Również całkiem niedawno, podczas wizyty prezydenta Trumpa w
Warszawie, to akurat ja jako jedyny zwróciłem uwagę na to, że przy nim cały
czas kręcił się ów Fogelman. A więc, proszę mnie łaskawie nie straszyć, bo choć
z całą pewnością może się okazać, że gówno z tego co się dzieje rozumiem, to z
pewnością rozumiem więcej, niż większość z tych co przychodzą tu i próbują zrobić
na mnie wrażenie.
Przypomnę może fragment swojego tekstu z
roku 2011 zatytułowanego „Lejb Fogelman, człowiek z koszerną busolą”, który tak
się spodobał prof. Gilowskiej, że zechciała mi opowiedzieć na temat tego Żyda
fantastyczną wręcz anegdotę, którą powtórzyłem w książce „O samotnej wyspie…”,
a którą dziś, niemal jako swoją, bezczelnie
i gdzie tylko może kolportuje niejaki Stanisław Krajski.
O tak. Krajski. Ten też z całą pewnością
jest również bardzo rozczarowany tym, że premierem został Morawiecki. Ale
wróćmy do roku 2011.
O Fogelmanie po praz pierwszy
usłyszałem jeszcze przed laty, kiedy to Robert Mazurek, w ramach swojego cyklu
„Rozmowa Mazurka”, wówczas jeszcze w „Dzienniku”, przeprowadził z nim niezwykle
interesujący wywiad. To co było dla mnie tam interesujące, to przede wszystkim
to, że ów Fogelman przedstawiał się jako dumny kolega z dzieciństwa obu braci
Kaczyńskich, że wspominał ich z niezwykłą sympatią i że o Polsce mówił nie jak Żyd,
który ma do niej wyłącznie pretensje, lecz jak Polak, który ją kocha i szanuje.
Pytany przez Mazurka o Kaczyńskich, opowiadał przede wszystkim, że Kaczyńscy
tacy jakich on zna, nie mają nic wspólnego z Kaczyńskimi malowanymi przez
oficjalną propagandę. Że on ich pamięta jako świetnych kolegów, dzielnych
chłopców, wybitnych erudytów. W pewnym momencie wspomina Fogelman, jak to w
roku 1968 razem z Kaczyńskimi był na jakimś studenckim obozie wojskowym i oni
tam byli wśród tych „naprawdę nielicznych”, którzy protestowali przeciwko
napaści bloku komunistycznego na Czechosłowację i „zachowali się bardzo
godnie”.
I oto po latach zaglądam do
magazynu „Wprost”, a tam znajduję coś co się nazywa „Alfabet Lejba Fogelmana”,
w którym dokładnie ten sam Fogelman, co przed laty, opowiada o ludziach,
których miał okazję – bezpośrednio i już mniej osobiście – poznać w swoim
barwnym życiu, a więc i o prezydencie Obamie, o Franku Zappie, Jimim
Hendriksie, z jednej strony, a Zbigniewie Zamachowskim, czy Borysie Szycu – z
drugiej. No i w pewnym momencie pojawia się też nazwisko prezydenta
Kaczyńskiego. I oto nagle okazuje się, że Fogelman, owszem, kolegował się z
Lechem Kaczyńskim, kiedy chodzili razem do szkoły, tyle że już z Jarosławem nie
bardzo. Ale nawet jeśli idzie o Lecha, to on nagle już nie wspomina go jako
dzielnego, inteligentnego chłopaka o niesłychanej wręcz pamięci, choć owszem,
bardzo dobrze pamięta ów obóz wojskowy. A było tak, że ponieważ Lech Kaczyński
był zawsze kurduplem, jego wojskowy płaszcz był na niego tak bardzo za duży, że
się za nim śmiesznie ciągnął. No i Lejb Fogelman miał w zwyczaju zachodzić go
od tyłu i mu ten płaszcz przydeptywać. I wtedy najczęściej działo się tak, że
Lech Kaczyński wywalał się na mordę i była kupa śmiechu. Takie wspomnienia.
Lejb Fogelman ze swoim kolegą
z dzieciństwa spotykał się również w latach już ostatnich, kiedy Lech Kaczyński
jeszcze żył i był prezydentem Polski, i dziś dla „Wprostu” opowiada, jak to
zawsze borowcy mieli wielki kłopot, bo on nieustannie robił Kaczyńskiemu tak
zwaną „mukę”. Sprawdziłem w Sieci, co to jest ta „muka” i okazuje się, że to
jest taki mocny kuksaniec, jaki mają zwyczaj koledzy w szkole od czasu do czasu
sobie dawać. A więc to jest dzisiejsze wspomnienie Lejba Fogelmana dotyczące
Lecha Kaczyńskiego – ten kurdupelski płaszcz, ten pad na mordę i te kuksańce.
Ktoś zapewne zapyta, cóż
takiego się stało, że wówczas Lejb Fogelman wspominał Lecha Kaczyńskiego z taką
sympatią, a dziś uważa za stosowne wyłącznie z niego szydzić, i to
najprawdopodobniej przy pomocy wyssanych z palca głupich kłamstw? Czy to
możliwe, że jemu zmieniła się ta perspektywa wyłącznie dlatego, że w
międzyczasie Lech Kaczyński został zamordowany w Smoleńsku i dla kogoś takiego
jak Fogelman, ze szczególnych względów historycznych i kulturowych, tego
rodzaju śmierć jest zwyczajnie obrzydliwa? Że tu mogą w grę wchodzić jakieś
trudne dla nas do rozpoznania kwestie udręczonego sumienia? Nie sądzę. Moim
zdaniem, Lejb Fogelman nie był szczery wtedy, kiedy udzielał wywiadu Mazurkowi,
ale też nie jest szczery dziś, kiedy pisze na zamówienie Tomasza Lisa. Dla
niego liczy się wyłącznie władza, zaszczyty i pieniądze – faktyczne i
ewentualne. Mieszkał sobie ten Fogelman w Nowym Jorku i dowiedział się, że w
Polsce prezydentem został Lech Kaczyński, człowiek z którym on kiedyś chodził
do klasy. No i pomyślał od razu, że jest to dobry kierunek. W jaki sposób? Nie
wiadomo, ale trudno, by tego przynajmniej nie spróbować sprawdzić. Dziś, kiedy
Lecha Kaczyńskiego już nie ma, ten adres został z notesu skreślony, natomiast
zamiast niego pojawiły się inne: Borysa Szyca i Zbigniewa Zamachowskiego. Teraz
to oni są dla Fogelmana władzą.
I z mojego punktu widzenia,
odbieram to jako bardzo dobry znak. Otóż, jak wiemy, Żydzi zawsze – pomijając
czasy współczesne, kiedy to oni sami tę władzę najczęściej sprawują –
przylepiali się do tych, którzy akurat przy władzy mieli okazję być, i to na
absolutnie wszelkich warunkach. Znamy tę prawdę zarówno z przekazów
historycznych, jak i z literatury. Całkiem niedawno choćby wspominaliśmy tu
„Nadberezyńców” Czarnyszewicza. Otóż była tam taka scena, kiedy z pewnego
nieistotnego tu powodu miało dojść do szkolnej bitwy na kulki śnieżne między
Rosjanami, a innymi dziećmi. Zanim cokolwiek się miało szansę zacząć, dzieci
żydowskie natychmiast pobiegły do Rosjan i poprosiły ich, by ci ich wzięli w
niewolę. Że one nie chcą się bić, chcą być niewolnikami, a jak trzeba będzie,
to oni pomogą Rosjanom prać Polaków. Oczywiście, dziś czasy mamy takie, że
scena opisana przez Czarnyszewicza woła o pomstę do nieba, zarówno jako
oczywiście historycznie z gruntu fałszywa, a poza tym wyrażająca nasz typowy
polski antysemityzm. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet jeśli jest tak, jak
nas naucza dzisiejszy świat, że Żydzi są zaledwie takimi samymi ludźmi, jak my,
tyle że może nieco zdolniejszymi, Czarnyszewicz doskonale pokazał to, co nam
zaprezentował Lejb Fogelman, a więc na czym polega żydostwo w ujęciu
karykaturalnym. On w latach, gdy Lech Kaczyński był polskim prezydentem, gotów
był oddać się w niewolę jemu, a kiedy tym prezydentem być przestał, oddaje się
w niewolę tym, którzy – zgoda, że być może zaledwie symbolicznie – tej
prezydentury go pozbawili.
Co w tym jest takiego, że
jestem skłonny traktować to jednak jako znak dobry? Otóż tak naprawdę nie
chodzi nawet o samego Lejba Fogelmana. Z tego co on tam w tym swoim alfabecie
pisze, wynika jednoznacznie, że on jest tak naprawdę nikim. Że to całe gadanie
o tym, jak to on, czy może jego kancelaria, reprezentowała interesy Michaela
Jacksona, to jakieś nic nie znaczące bzdety. Gdyby Fogelman choćby w jednym
procencie był tak ważny, jak się przedstawia, przede wszystkim nie pieprzyłby o
tym, że miał okazję kiedyś sikać obok Jimiego Hendriksa, lub znał przez chwilę
kogoś, kto pieprzył Brigitte Bardot i miał okazję być jednym z mężów Michelle
Pfeifer, bo takie historie każdego dnia może mi opowiadać córka pewnego mojego
kolegi, która pracuje w pewnej bardzo ważnej londyńskiej firmie
postprodukcyjnej i tego rodzaju kontakty stanowią dla niej chleb powszedni,
tylko by się z tą Pfeifer sam ożenił. Jeśli natomiast Lejb Fogelman uważa za
stosowne chwalić się czytelnikom tygodnika „Wprost” tym, że kiedyś zamienił
parę słów z Angelą Jolie, to znaczy, że jest zwykłym dupkiem.
Dobra wiadomość, jaką uzyskałem
z tego popisu tandety natomiast jest taka, że wszystko wskazuje na to, ze Lejb
Fogelman, zmieniając swojego pana, przeskoczył z Lecha Kaczyńskiego na polskich
celebrytów tak zwanego młodego pokolenia. W tym swoim alfabecie, obok Hendriksa
i Franka Zappy, Fogelman wymienia – w kolejności chronologicznej – Andrzeja
Chyrę, Szymona Majewskiego, Borysa Szyca, Kubę Wojewódzkiego i Zbigniewa
Zamachowskiego, i o każdym z nich mówi, że to jego „kumpel”, lub „przyjaciel”.
Natomiast jedynym autentycznie liczącym się politykiem, a więc kimś kto poza
długami ma jeszcze jakieś perspektywy, jest jego „dobry znajomy” Janusz
Palikot.
A ja sobie myślę, że jeśli po
śmierci Lecha Kaczyńskiego, polskie towarzystwo tak ustosunkowanego Żyda, jakim
jest Lejb Fogelman, ztanowi ta nędza, to znaczy, że tu nie ma już nic. Dla
niego nie jest nawet odpowiednim rarytasem prezydent Komorowski i premier Tusk.
Widać przez to wyraźnie, że doszliśmy do dna czysto kamienistego. Niżej już
zejść się nie da. Oto polskie elity. Szyc, Majewski, Chyra i Lejb Fogelman. Dla
nas jest to sytuacja, kiedy można brać naprawdę wszystko. I może to zrobić
dosłownie każdy, nawet poseł Hofman z europoslem Porębą. I myślę, że ów moment
odzyskiwania Polski jest już bardzo bliski. Przed nami dobry rok 2012.
Jak widać, pomyliłem sią aż o trzy lata. Nic
takiego. Da się żyć.
Książka z
listami od Zyty Gilowskiej jest do kupienia tu: https://coryllus.pl/?wpsc-product=o-samotnej-wyspie-zapomnianej-lodzi-i-oceanie-bez-kresu.
Z wielką przyjemnością przeczytałam ten tekst, dopiero dziś. Jestem pod wrażeniem. Podpisuję się pod każdym zdaniem obiema rękami. Trochę się nabuzowałam, ale proces błyskawicznego opanowania się mam przerobiony perfekcyjnie. Wielkie dzięki.
OdpowiedzUsuń