niedziela, 10 grudnia 2017

Kto się boi czarnego Żyda?

     Jak być może niektórzy z nas zechcieli zauważyć, przedwczoraj zamieściłem tu dość obszerną notkę, w której próbowałem przedstawić swoje refleksje na temat powodów zapowiadanej rekonstrukcji rządu, której pierwszym punktem miała być wymiana premiera. Kiedy pisałem ów tekst, nie miałem jeszcze pojęcia, czy do rekonstrukcji faktycznie dojdzie, a jeśli dojdzie, to kiedy, no i przede wszystkim, jak ona faktycznie będzie wyglądała. A zatem, treścią wspomnianej notki nie było ani omawianie kształtu nowego rządu, ani dyskutowanie walorów nowego premiera, ani tym bardziej zachwycanie się nowymi perspektywami dla Polski, ale zaledwie próba analizy przyczyn, dla których Jarosław Kaczyński, wedle wszelkich danych, zdecydował się na zmianę premiera, podczas gdy jakiejkolwiek potrzeby dla tego ruchu nie było.
      Ja wprawdzie, tak zresztą, jak to zawsze robiłem, starałem się unikać zwrotów „moim zdaniem”, „nie wiem, ale wydaje mi się”, czy „możliwe, że się mylę” i chyba tylko raz napisałem wyraźnie i jednoznacznie, że to co piszę, to zaledwie spekulacje, będące wynikiem wyłącznie moich rozmyślań i przeczuć, ale myślę, że dla każdego z nas, kto tu lubi spędzać wolny czas, było jasne, że ja nie zdradzam żadnych tajnych informacji, lecz najlepiej jak potrafię analizuję sytuację i staram się uczciwie przedstawić swoje argumenty na to, że w moim mysleniu jest pewien sens.
      Napisałem więc ten tekst, a kiedy już wiadmo było, że premierem został Mateusz Morawiecki, zareagował mój kumpel Coryllus i zrobił dokładnie to, co ja wcześniej, czyli przedstawił swoje refleksje, również bez zasłaniania się bezsensownymi zastrzeżeniami, że on tylko wyraża własne zdanie, a jeśli się myli, to bardzo przeprasza, licząc tka jak ja na to, że czytelnicy wiedzą, że za tymi uwagami nie kryje się żadna wiedza, ale bardzo głęboka i uczciwa analiza tego, co przed nami.
      Muszę tu wspomnieć o bardzo ciekawej reakcji naszego kolegi, Lemminga, który najpierw przeczytał mój tekst i napisał mi, że jego zdaniem mam rację, by następnie zapoznać się z tekstem Coryllusa i powiedzieć mi co następuje: „Więc to co Gabriel pisze dziś to mi się bardzo podoba. To znaczy to jest jawnie sprzeczne z Twoją wizją, ale ja myślę że jedna z tych dwóch jest prawdziwa, out-out”.
      I to mnie prowadzi do mojej podstawowej dziś myśli. Otóż jest tak, że my tu piszemy od lat te teksty, każdego dnia dzielimy się swoimi przemyśleniami, starając się, jeśli nawet nie przekonać, to zainspirować czytelnika do własnych już refleksji, ewentualnie do jakiejś inspirującej polemiki i jest w porządku. Niestety, tym razem – być może dlatego, że temat jest naprawdę poważny, a może po prostu trudny – zdecydowana większość komentarzy, przede wszystkim na Szkole Nawigatorów, ograniczyła się do powtarzania jakichś nieznośnych wręcz z mojego punktu widzenia frazesów na temat tego, że Morawiecki to działający na zlecenie londyńskiego City Żyd i że oto rozpoczął się ostateczny etap oddawania Polskie we władanie międzynarodowych gangów, co nas doprowadzi do takiego punktu, gdzie zatęsknimy za premier Kopacz i jej tak dobrze nam znanym urokiem. Ja oczywiście biorę pod uwagę, że tak się może stać, jednak proszę zwrócić uwagę, że poza Coryllusem, i w pewnym sensie Lemmingiem, dosłownie nikt nie próbował mi wskazać moich błędów w myśleniu, a jedyne co mogłem przeczytać, to kompletnie bezwartościowe deklaracje typu „Polska ginie a Żyd żyje”, no i naturalnie „Chrystus jest naszym Panem”. Przepraszam bardzo, ale jeśli się ktoś zastanawia, czemu ja nie wziąłem udziału w tej niby-debacie, to odpowiadam tak jak już parę razy wcześniej, że nie jestem w stanie brać udziału w dyskusji, gdzie problemy komentatorów się kończą tam, gdzie moje się dopiero zaczynają. Już pokazuję, o co mi chodzi, na jednym zaledwie przykładzie. Otóż w komentarzach pod wspomnianą notką pojawiło się nazwisko Lejba Fogelmana, z taką najwidoczniej intencją, by mi uświadomić zagrożenia przed jakimi Polska stoi po tym, jak premierem został Mateusz Morawiecki. Otóż chciałbym tych, którzy nagle poczuli się jakimiś szczególnymi odkrywcami, poinformować, że ja o Fogelmanie pisałem na tym blogu, kiedy jeszcze większość z tych mądrali nie miało pojęcia, że ktoś taki w ogóle istnieje. Również całkiem niedawno, podczas wizyty prezydenta Trumpa w Warszawie, to akurat ja jako jedyny zwróciłem uwagę na to, że przy nim cały czas kręcił się ów Fogelman. A więc, proszę mnie łaskawie nie straszyć, bo choć z całą pewnością może się okazać, że gówno z tego co się dzieje rozumiem, to z pewnością rozumiem więcej, niż większość z tych co przychodzą tu i próbują zrobić na mnie wrażenie.
     Przypomnę może fragment swojego tekstu z roku 2011 zatytułowanego „Lejb Fogelman, człowiek z koszerną busolą”, który tak się spodobał prof. Gilowskiej, że zechciała mi opowiedzieć na temat tego Żyda fantastyczną wręcz anegdotę, którą powtórzyłem w książce „O samotnej wyspie…”, a którą dziś,  niemal jako swoją, bezczelnie i gdzie tylko może kolportuje niejaki Stanisław Krajski.
      O tak. Krajski. Ten też z całą pewnością jest również bardzo rozczarowany tym, że premierem został Morawiecki. Ale wróćmy do roku 2011.


      
      O Fogelmanie po praz pierwszy usłyszałem jeszcze przed laty, kiedy to Robert Mazurek, w ramach swojego cyklu „Rozmowa Mazurka”, wówczas jeszcze w „Dzienniku”, przeprowadził z nim niezwykle interesujący wywiad. To co było dla mnie tam interesujące, to przede wszystkim to, że ów Fogelman przedstawiał się jako dumny kolega z dzieciństwa obu braci Kaczyńskich, że wspominał ich z niezwykłą sympatią i że o Polsce mówił nie jak Żyd, który ma do niej wyłącznie pretensje, lecz jak Polak, który ją kocha i szanuje. Pytany przez Mazurka o Kaczyńskich, opowiadał przede wszystkim, że Kaczyńscy tacy jakich on zna, nie mają nic wspólnego z Kaczyńskimi malowanymi przez oficjalną propagandę. Że on ich pamięta jako świetnych kolegów, dzielnych chłopców, wybitnych erudytów. W pewnym momencie wspomina Fogelman, jak to w roku 1968 razem z Kaczyńskimi był na jakimś studenckim obozie wojskowym i oni tam byli wśród tych „naprawdę nielicznych”, którzy protestowali przeciwko napaści bloku komunistycznego na Czechosłowację i „zachowali się bardzo godnie”.
      I oto po latach zaglądam do magazynu „Wprost”, a tam znajduję coś co się nazywa „Alfabet Lejba Fogelmana”, w którym dokładnie ten sam Fogelman, co przed laty, opowiada o ludziach, których miał okazję – bezpośrednio i już mniej osobiście – poznać w swoim barwnym życiu, a więc i o prezydencie Obamie, o Franku Zappie, Jimim Hendriksie, z jednej strony, a Zbigniewie Zamachowskim, czy Borysie Szycu – z drugiej. No i w pewnym momencie pojawia się też nazwisko prezydenta Kaczyńskiego. I oto nagle okazuje się, że Fogelman, owszem, kolegował się z Lechem Kaczyńskim, kiedy chodzili razem do szkoły, tyle że już z Jarosławem nie bardzo. Ale nawet jeśli idzie o Lecha, to on nagle już nie wspomina go jako dzielnego, inteligentnego chłopaka o niesłychanej wręcz pamięci, choć owszem, bardzo dobrze pamięta ów obóz wojskowy. A było tak, że ponieważ Lech Kaczyński był zawsze kurduplem, jego wojskowy płaszcz był na niego tak bardzo za duży, że się za nim śmiesznie ciągnął. No i Lejb Fogelman miał w zwyczaju zachodzić go od tyłu i mu ten płaszcz przydeptywać. I wtedy najczęściej działo się tak, że Lech Kaczyński wywalał się na mordę i była kupa śmiechu. Takie wspomnienia.
       Lejb Fogelman ze swoim kolegą z dzieciństwa spotykał się również w latach już ostatnich, kiedy Lech Kaczyński jeszcze żył i był prezydentem Polski, i dziś dla „Wprostu” opowiada, jak to zawsze borowcy mieli wielki kłopot, bo on nieustannie robił Kaczyńskiemu tak zwaną „mukę”. Sprawdziłem w Sieci, co to jest ta „muka” i okazuje się, że to jest taki mocny kuksaniec, jaki mają zwyczaj koledzy w szkole od czasu do czasu sobie dawać. A więc to jest dzisiejsze wspomnienie Lejba Fogelmana dotyczące Lecha Kaczyńskiego – ten kurdupelski płaszcz, ten pad na mordę i te kuksańce.
      Ktoś zapewne zapyta, cóż takiego się stało, że wówczas Lejb Fogelman wspominał Lecha Kaczyńskiego z taką sympatią, a dziś uważa za stosowne wyłącznie z niego szydzić, i to najprawdopodobniej przy pomocy wyssanych z palca głupich kłamstw? Czy to możliwe, że jemu zmieniła się ta perspektywa wyłącznie dlatego, że w międzyczasie Lech Kaczyński został zamordowany w Smoleńsku i dla kogoś takiego jak Fogelman, ze szczególnych względów historycznych i kulturowych, tego rodzaju śmierć jest zwyczajnie obrzydliwa? Że tu mogą w grę wchodzić jakieś trudne dla nas do rozpoznania kwestie udręczonego sumienia? Nie sądzę. Moim zdaniem, Lejb Fogelman nie był szczery wtedy, kiedy udzielał wywiadu Mazurkowi, ale też nie jest szczery dziś, kiedy pisze na zamówienie Tomasza Lisa. Dla niego liczy się wyłącznie władza, zaszczyty i pieniądze – faktyczne i ewentualne. Mieszkał sobie ten Fogelman w Nowym Jorku i dowiedział się, że w Polsce prezydentem został Lech Kaczyński, człowiek z którym on kiedyś chodził do klasy. No i pomyślał od razu, że jest to dobry kierunek. W jaki sposób? Nie wiadomo, ale trudno, by tego przynajmniej nie spróbować sprawdzić. Dziś, kiedy Lecha Kaczyńskiego już nie ma, ten adres został z notesu skreślony, natomiast zamiast niego pojawiły się inne: Borysa Szyca i Zbigniewa Zamachowskiego. Teraz to oni są dla Fogelmana władzą.
      I z mojego punktu widzenia, odbieram to jako bardzo dobry znak. Otóż, jak wiemy, Żydzi zawsze – pomijając czasy współczesne, kiedy to oni sami tę władzę najczęściej sprawują – przylepiali się do tych, którzy akurat przy władzy mieli okazję być, i to na absolutnie wszelkich warunkach. Znamy tę prawdę zarówno z przekazów historycznych, jak i z literatury. Całkiem niedawno choćby wspominaliśmy tu „Nadberezyńców” Czarnyszewicza. Otóż była tam taka scena, kiedy z pewnego nieistotnego tu powodu miało dojść do szkolnej bitwy na kulki śnieżne między Rosjanami, a innymi dziećmi. Zanim cokolwiek się miało szansę zacząć, dzieci żydowskie natychmiast pobiegły do Rosjan i poprosiły ich, by ci ich wzięli w niewolę. Że one nie chcą się bić, chcą być niewolnikami, a jak trzeba będzie, to oni pomogą Rosjanom prać Polaków. Oczywiście, dziś czasy mamy takie, że scena opisana przez Czarnyszewicza woła o pomstę do nieba, zarówno jako oczywiście historycznie z gruntu fałszywa, a poza tym wyrażająca nasz typowy polski antysemityzm. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet jeśli jest tak, jak nas naucza dzisiejszy świat, że Żydzi są zaledwie takimi samymi ludźmi, jak my, tyle że może nieco zdolniejszymi, Czarnyszewicz doskonale pokazał to, co nam zaprezentował Lejb Fogelman, a więc na czym polega żydostwo w ujęciu karykaturalnym. On w latach, gdy Lech Kaczyński był polskim prezydentem, gotów był oddać się w niewolę jemu, a kiedy tym prezydentem być przestał, oddaje się w niewolę tym, którzy – zgoda, że być może zaledwie symbolicznie – tej prezydentury go pozbawili.
      Co w tym jest takiego, że jestem skłonny traktować to jednak jako znak dobry? Otóż tak naprawdę nie chodzi nawet o samego Lejba Fogelmana. Z tego co on tam w tym swoim alfabecie pisze, wynika jednoznacznie, że on jest tak naprawdę nikim. Że to całe gadanie o tym, jak to on, czy może jego kancelaria, reprezentowała interesy Michaela Jacksona, to jakieś nic nie znaczące bzdety. Gdyby Fogelman choćby w jednym procencie był tak ważny, jak się przedstawia, przede wszystkim nie pieprzyłby o tym, że miał okazję kiedyś sikać obok Jimiego Hendriksa, lub znał przez chwilę kogoś, kto pieprzył Brigitte Bardot i miał okazję być jednym z mężów Michelle Pfeifer, bo takie historie każdego dnia może mi opowiadać córka pewnego mojego kolegi, która pracuje w pewnej bardzo ważnej londyńskiej firmie postprodukcyjnej i tego rodzaju kontakty stanowią dla niej chleb powszedni, tylko by się z tą Pfeifer sam ożenił. Jeśli natomiast Lejb Fogelman uważa za stosowne chwalić się czytelnikom tygodnika „Wprost” tym, że kiedyś zamienił parę słów z Angelą Jolie, to znaczy, że jest zwykłym dupkiem.
      Dobra wiadomość, jaką uzyskałem z tego popisu tandety natomiast jest taka, że wszystko wskazuje na to, ze Lejb Fogelman, zmieniając swojego pana, przeskoczył z Lecha Kaczyńskiego na polskich celebrytów tak zwanego młodego pokolenia. W tym swoim alfabecie, obok Hendriksa i Franka Zappy, Fogelman wymienia – w kolejności chronologicznej – Andrzeja Chyrę, Szymona Majewskiego, Borysa Szyca, Kubę Wojewódzkiego i Zbigniewa Zamachowskiego, i o każdym z nich mówi, że to jego „kumpel”, lub „przyjaciel”. Natomiast jedynym autentycznie liczącym się politykiem, a więc kimś kto poza długami ma jeszcze jakieś perspektywy, jest jego „dobry znajomy” Janusz Palikot.
      A ja sobie myślę, że jeśli po śmierci Lecha Kaczyńskiego, polskie towarzystwo tak ustosunkowanego Żyda, jakim jest Lejb Fogelman, ztanowi ta nędza, to znaczy, że tu nie ma już nic. Dla niego nie jest nawet odpowiednim rarytasem prezydent Komorowski i premier Tusk. Widać przez to wyraźnie, że doszliśmy do dna czysto kamienistego. Niżej już zejść się nie da. Oto polskie elity. Szyc, Majewski, Chyra i Lejb Fogelman. Dla nas jest to sytuacja, kiedy można brać naprawdę wszystko. I może to zrobić dosłownie każdy, nawet poseł Hofman z europoslem Porębą. I myślę, że ów moment odzyskiwania Polski jest już bardzo bliski. Przed nami dobry rok 2012.

Jak widać, pomyliłem sią aż o trzy lata. Nic takiego. Da się żyć.

Książka z listami od Zyty Gilowskiej jest do kupienia tu: https://coryllus.pl/?wpsc-product=o-samotnej-wyspie-zapomnianej-lodzi-i-oceanie-bez-kresu.


1 komentarz:

  1. Z wielką przyjemnością przeczytałam ten tekst, dopiero dziś. Jestem pod wrażeniem. Podpisuję się pod każdym zdaniem obiema rękami. Trochę się nabuzowałam, ale proces błyskawicznego opanowania się mam przerobiony perfekcyjnie. Wielkie dzięki.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...