Powiem szczerze, że na
zakończone przedwczoraj targi jechałem z ciężkim sercem. Niektórzy może
pamiętają, że jeszcze kilka miesięcy temu zastanawiałem się, czy w ogóle warto
mi wydawać pieniądze na pociąg tam i z powrotem, tylko po to, by albo patrzeć
na ludzi, którzy przechodząc obok stoiska, zamiast rzucić okiem na książki,
leniwie podnoszą wzrok, by przeczytać nazwę wydawnictwa i idą dalej,
ewentualnie zatrzymują się tylko po to, by zadać pytanie w rodzaju: „Panie
Krzysztofie, kiedy będzie pan miał coś nowego?”, i za każdym razem ze smutną
miną odpowiadać, że będzie w momencie, jak sprzedamy to, co póki co leży w
magazynie i się sączy, jak krew z nosa. Ponieważ jednak ostatnio sprzedaż nieco
skoczyła, do tego stopnia, że i sam Gabriel wpadł w lepszy nastrój, to i
pojechałem. I proszę sobie wyobrazić, że było nadspodziewanie dobrze. Stoisko
zwróciło się już w pierwszym dniu, a ja, mimo że, jak wiemy, od września
zeszłego roku nie wydałem nic nowego, wprawdzie nie sprzedałem tyle co w
zeszłym roku, kiedy listy od prof. Gilowskiej jeszcze pachniały drukarnią, to
jednak zdecydowanie więcej niż choćby wiosną na Targach Wydawców Katolickich.
To co mnie ucieszyło szczególnie mocno, to fakt, że szczególnie dużo osób,
które zdecydowały się kupić moje książki, nie słyszało ani o mnie, ani o
Coryllusie, ani nawet o naszym wydawnictwie wcześniej, a mimo to, zrobiło to,
czego, gdy chodzi o książki, akurat raczej się nie robi, a więc podejmuje pewne
ryzyko na rzecz czegoś zupełnie nieznanego, a zaledwie robiącego wrażenie
atrakcyjnego.
Myślę, że pisałem już o tym
kiedyś. Odnoszę mianowicie wrażenie, że to co kiedyś tak zabawnie podsumował
Maklakiewicz w filmie „Rejs”, mówiąc, że on lubi tylko te piosenki, które
słyszał wcześniej, dziś piosenek akurat już nie dotyczy. Gdy chodzi o piosenkę,
widać bardzo wyraźnie, że zwłaszcza młodsi słuchacze, wciąż szukają czegoś
nowego, wybierają rzeczy, których właśnie wcześniej nie znali, a wręcz
poczytują sobie za punkt honoru pochwalić się odkryciem czegoś, czego nikt
dotychczas nie słyszał. Inaczej jest z literaturą. Tu akurat typowy czytelnik,
jeśli nawet weźmie do ręki książkę nieznanego autora, przeczyta fragment, który
mu się autentycznie spodoba, w życiu jej nie kupi, ze strachu, że jeśli nie
będzie mógł z nikim na jej temat porozmawiać – a nie będzie – to cała
przyjemność weźmie w łeb. Piosenka to często zaledwie parę minut, wystarczy
więc powiedzieć: „Posłuchaj tego, założę się, że nigdy tego nie słyszałeś” i
wystarczy. No poza tym o muzyce w ogóle nie trzeba rozmawiać, słucha się jej
raz za razem, przeżywa, podśpiewuje sobie pod nosem, muzyka wyznacza bowiem
nasz poziom emocjonalny, a nie intelektualny. By przeżyc muzykę nie trzeba być
w grupie.
I oto miałem wrażenie, że w miniony
weekend po raz pierwszy było inaczej. Po raz pierwszy od czasu, gdy zacząłem
wydawać te swoje historie, zauważyłem, że zdecydowanie przybywa osób, które
podchodzą do stoiska, biorą do ręki książkę, czytają fragment, spoglądają na
nazwę wydawnictwa, znów kartkują te stroniczki, no i w końcu zaczynają zadawać
pytania. I nie mogłem sobie nie pomyśleć, że wiele osób zaczyna odczuwać
przesyt tym, co dotychczas stanowiło tak zwaną „poważną ofertę”, a nagle
okazało się zaledwie tonami kompletnie bezużytecznego papieru. I oto zaczynam
mieć nadzieję, że wreszcie książka stanie się tym, czym już kilka lat temu
stała się muzyka, mianowicie źródłem wzruszeń zupełnie niezależnych od tego, co
wypada, a co nie.
Gabriel już mi zapowiedział, że
wybiera się na wiosenne Targi Wydawców Katolickich, no a skoro on, to i ja. Tu
akurat mamy doswiadczenia raczej marne. Stoisko jest bardzo drogie, czytelnicy
nastawieni są na kupowanie książek polecanych przez znajomych, którzy z kolei czytali
o nich w popularnej prasie prawicowej, a więc o tajemniczych nawróceniach,
kolejnych dowodach na to, że Jezus istniał naprawdę, czy o Bogu odnalezionym w Internecie, a mimo to
bardzo liczę na to, że i tu się coś zmieni, a więc choćby może wreszcie i sami
księża, którzy dotychczas z zasady kupują tylko to co im polecił albo „Gość
Niedzielny”, albo „Tygodnik Powszechny”, zechcą się rozejrzeć wokół siebie.
Kończąc już opowiem historię,
która przyznam, że mnie puruszyła, ale i przygnębiła. Oto pojawiła się na stoisku
pewna nasza dobra koleżanka, która przychodzi do nas zawsze, bardzo lubi nasze
książki, większość z nich, jak sądzę, ma , porozmawiała chwilę, a potem
poinformowała, że musi już iść, żeby jeszcze trochę pochodzić po innych
stoiskach i kupić coś na prezenty. Powiedziałem więc jej, że po cholerę ma
chodzić i szukać czegoś, czego nawet nie zna. Niech kupuje u nas. Tu znajdzie
wszystko, co się może spodobać każdemu. Do wyboru do koloru i wszystko, o czym
sama świetnie wie, naprawdę wartościowe. Koleżanka strapiła się, pokiwała głową
i powiedziała, że akurat jej znajomi „nie czytają dobrych książek”. Postała
jeszcze chwilę, jakby chciała powiedzieć coś więcej i w końcu poszła po te
prezenty. Otóż moim zdaniem za opisaną postawą stoi to okropne przekonanie,
znane nam właśnie ze wspomnianego wcześniej filmu „Rejs”, że tak naprawdę coś
czego nie znamy nie może być ani interesujące, ani wartościowe, a jeśli nam
akurat się podoba, to tylko dlatego, że my jesteśmy jacyś dziwni i nie
powinniśmy się z tym czymś wyrywać publicznie. A co pomyślą sobie o nas nasi
znajomi, jeśli im w prezencie damy książkę, o której oni wcześniej nawet nie
słyszeli, w dodatku napisaną przez jakiegoś Maciejewskiego, czy Osiejuka, o
których w ogóle nikt nigdy nie słyszał? No i jak oni sami będą się czuli, gdy
ktoś ich zapyta, co dostali pod choinkę, a oni będą musieli powiedzieć, że
książkę jakiegoś Osiejuka, czy Maciejewskiego i zapadnie kłopotliwa cisza?
Tak to niestety wciąż jest, a ja
mam wielką nadzieję, że już niedługo. Te dwa dni, jakie spędziłem w Aradach pod
Zamkiem dają mi wszelkie podstawy do tej nadziei, że może już naprawdę niedługo.
Zbliżają się
Święta, a ja szczerze zachęcam wszystkich, by jeśli myślą o prezentach nie szli
na zgniłe kompromisy, tylko kupowali to, co sami uważają za najlepsze. I nich
mówią odważnie: „Masz tu coś najlepszego. Założę się że o tym nie słyszałeś.
Rewelacja”. Księgarnia działa 24 godziny na dobę pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, a jak ktoś nie lubi klikać, a mieszka w Warszawie,
niech zajdzie do sklepu FOTO MAG przy Alei KEN i kupi co będzie chciał od naszego
kolegi Michała.
Nie zgadzam się. Kupiłem na prezenty dla znajomych 2X Wyprawy... i I tom Baśni ..... i strzeliłem w 10. Kumpel pożycza ode mnie notorycznie Baśnie i SN (rewanżuje się Łysiakiem). Teraz czeka aż kupię Lutra. Problem z Waszymi książkami polega na tym, że odwołują się do innej wiedzy i opisują rzeczywistość innym językiem, sprzecznym z wbudowanymi przez szkołę memami. I o tyle inż. Mamoń ma rację. Ale ja zawsze czekam na nowe!
OdpowiedzUsuń@Piotr Oleś
UsuńAle ja o tym właśnie piszę.
Popatrz jak to się dzieje - ja wczoraj miałem klienta, który nie mógł być na Targach a zawitał do mnie i kupił 15 pozycji (12 wydanych przez Klinikę Języka i 3 z najnowszym filmem Brauna) z myślą o prezentach pod choinkę.
OdpowiedzUsuńDodam, ze nie był to mój dobry znajomy tylko po prostu klient, który wiedział gdzie można kupić dobre książki.
pozdrawiam Michał
@raven59
UsuńMam nadzieję, że wziął też coś mojego.
R'n'R i "Wyspę..." ;)
Usuń@raven59
UsuńBardzo dobry wybór.
Z tymi piosenkami to tak jest. Ale to tak ma być, wszystko co dobre wymaga czasu i poznania, i zyskuje z tym czasem. Sęk tylko w tym początkowym przełamaniu się.
OdpowiedzUsuńI tak samo jest z Waszymi książkami, choć tu dochodzi jeszcze coś ważnego. Mianowicie ja np. przeszedłem drugą drogę odzyskiwania rozumu, odzierania złudzeń i zdejmowania bielma z oczu. Trwało to prawie 2 lata i gdybym na początku zajrzał do większości książek Coryllusa, odrzuciło by mnie jakby granat wybuchł. Więc to niestety wymaga pewnego poziomu początkowego (wiedzy, świadomości, jakkolwiek to nazwiemy). Faktem jest jednak, że z Pana książkami jest łatwiej, są one bardziej przystępne dla szerszego grona odbiorców i w tym akurat kontekście (sprzedaży) to akurat dobrze.
@marcin d.
UsuńNawet nie wie Pan, jak wielu z nas przeszło tę samą drogę, co Pan.