Pisałem przedwczoraj trochę na temat
lęku, jaki paraliżuje przeciętnego czytelnika, gdy staje twarzą twarz z
książką, o której wcześniej nie słyszał, a o istnieniu jej autora nie miał
bladego pojęcia, i w ten sposób często traci szanse na przeżycie czegoś
prawdziwie świeżego, a niekiedy nawet i najlepszego. I choć daję słowo, że nie
planowałem do tego tematu wracać, to część komentarzy, jakie ów tekst
sprowokował, każe mi podejrzewać, że moje intencje nie do końca zostały
zrozumiane. Otóż problem nie polega w żadnym wypadku na tym, że obok literatury
popularnej istnieje coś, co lubimy nazywać „literaturą ambitną” , a czytelnik
woli pop. Możliwe, że tak się to właśnie dzieje w przypadku kina, czy muzyki, a
więc sztuk przeznaczonych dla wszystkich i dla każdego, natomiast gdy chodzi o
książki, to dzięki rozpowszenionemu mitowi, jakoby „glupcy książek nie czytali”,
one niemal z zasady kierowane są do tak zwanej „wymagającej publiczności”, a ta
akurat akurat - i to jest fakt – jak
ognia się boi się bycia posądzoną o szukanie tanich wzruszeń. Ponieważ jednak to
wzruszenia właśnie stanowią jedyną rzeczywistą wartość i poza nimi nie ma tak
naprawdę niczego więcej, to co tworzy dziś współczesną literaturę, to
pretensjonalny, kompletnie bezwartościowy kicz, tym bardziej irytujący, im
bardziej pozujący na coś specjalnego.
A zatem czytelnicy boją się naszych
książek nie dlatego, że one są zbyt trudne, zbyt głębokie i zbyt ambitne. Dla przeciętnego czytelnika nie stanowi
najmniejszego problemu przeczytać i się zadumać nad najnowszą powieścią Olgi
Tokarczuk. Oni boją się naszych książek – co już tu zostało powiedziane –
przede wszystkim dlatego, że nie znają naszych nazwisk, a nie mają serca do
ryzyka, ale również dlatego, że to co my piszemy jest właśnie proste,
bezpretensjonalne i tak naprawdę strasznie pop i o tym nie da się nawet mądrze
podyskutować. To można jedynie przeżyć, a ambitnego czytelnika przeżycia nie
interesują.
Może nie będę tu pisał o sobie, ale
proszę zwrócić uwagę na to, w jaki sposób buduje narrację Coryllus. Przecież
gdyby on nie pisał na tematy „dorosłe”, te jego baśnie mogłyby czytać nawet
dzieci, które dotychczas poza szkolnymi lekturami nie miały w ręky żadnej
książki. A zatem w jaki sposób ma to być „literatura ambitna”? Oczywiście, to
co on w swoich książkach przekazuje jest zawsze bardzo przemyślane, głębokie i
w żadnym wypadku nie codzienne, natomiast sam sposób opowiadania nie mógłby być
bardziej prosty i bardziej pozbawiony pretensji.
Ktoś mi napisał, że moje książki też nie
są łatwe w odbiorze i że tak naprawdę być może tylko „39 wypraw” oraz
„Listonosz” mogą trafić do szerszej publiczności. Reszta wymaga prawdziwego
intelektualnego zaangażowania. Daje słowo, że czuję się obrażony. Ja jakiś czas
temu podarowałem swoje „Marki, dolary, banany…” zaprzyjaźnionej kelnerce w
zaprzyjaźnionej knajpie, ona ją otworzyła na przypadkowej stronie i, jak mi opowiedziała
przy kolejnej okazji, w przerwach w obsługiwaniu klientów, do końca dnia, to śmiejąc
się, to płacząc ze wzruszenia, przeczytała całość. I to ma być trudna, ambitna
literatura. Przepraszam bardzo, ale to już bardziej wymagający jest Zenek
Martyniuk. Choćby jako socjologiczna
zagadka.
Nasze książki nie dlatego są najlepsze,
że stawiaja przed czytelnikiem jakieś szczególne intelektualne wymagania. One
są najlepsze dlatego, że są napisane prostym i przejrzystym językiem i
przedstawiają świat zrozumiały dla każdego czytelnika, pod warunkiem, że on
przeżywa ów świat prosto i przejrzyście. Pisałem to już kiedyś, ale dziś
powtórzę. Gdyby baśnie Gabriela Maciejewskiego, że już nie wspomnę o „Dzieciach
PRL-u”, trafiły do szkół, niewykluczone, że po kilku tygodniach nasze dzieci te
swoje cholerne smartfony wyrzuciłyby do kosza.
Wspomniałem o swojej książce „Marki,
dolary, banany i biustonosz marki Triumph”. Z jednej strony, zawsze uważałem,
że pod względem czysto literackim, to jest moje największe osiągnięcie, a z
drugiej strony mam wrażenie, że ten akurat tytuł jest traktowany przez
wiekszość czytelników, jako coś… niepoważnego. Dziwne. No, proszę tylko
spojrzeć na to:
„Zmierzch, a potem już upadek PRL-u wspominam
niezwykle sympatycznie. Jednak powiem uczciwie, że nie mam wcale pewności, czy
owe wspomnienia są związane faktycznie z ostatecznym końcem tamtego przykrego
przecież niekiedy czasu, czy może z tym, że tamten okres, a więc lata
1986-1989, to był fantastyczny dla mnie czas osobiście. Z tego co tu opisuję, można błoby sądzić, że
wszystkie moje ówczesne smutki i radości w najmniejszym stopniu nie były
związane z polityką. Polityka akurat zawsze mi towarzyszyła niejako z boku i,
owszem, niekiedy mocno inspirowała, jednak to co uważałem za swoje życie,
należało już do innego zupełnie wymiaru.
W roku
1986 wzięliśmy ślub i to było naprawdę coś. Było lato, najpierw spędzaliśmy
czas na plebanii w Krasiczynie, a potem już w naszym Przemyślu, i byliśmy i
piękni i młodzi i wszyscy nas bardzo lubili i nic nie wskazywało, żeby to, co
jest, miało się kiedykolwiek skończyć. Mieliśmy też własne mieszkanie, które mi
zostało po moich rodzicach. Za pieniądze, jakie nam wpadły podczas ślubu,
wyposażyliśmy sypialnię, kupiliśmy u pewnego stolarza w Kostuchnie fantastyczny
stół do kuchni, który nam zresztą służy do dziś, a kiedy tamte pieniądze się
skończyły, to mieliśmy już swoje, bo oboje albo uczyliśmy angielskiego, albo ja
robiłem jakieś poważne tłumaczenia, a wtedy to był nie byle jaki biznes.
Rok
później urodziło się nasze pierwsze dziecko, a jeszcze rok później – już w roku
1988 – pojechaliśmy na wakacje do Rycerki do pewnego pana Stefka Kurowskiego,
gdzie oczywiście wszystko kosztowało, ale nam to nie przeszkadzało, bośmy byli
bogaci, no i wciąż piękni i młodzi.
Ona
miała już dobrze ponad rok, ale ponieważ nigdy nie była szczególnie przebojowa,
wciąż uczyła się chodzić, więc chodziliśmy z nią po tej okolicy i patrzyliśmy
jak rośnie. I było pięknie! Pamiętam jak pewnego dnia w miejscowym sklepie
zobaczyliśmy – zupełnie jakby wylądowało UFO – na półce biustonosz firmy
Triumph, i moja żona zupełnie oszalała, bo wcześniej coś takiego widziała tylko
w kolorowych zagranicznych magazynach. No więc kupiliśmy jej ten biustonosz.
Nie wiem dziś, ile on kosztował, ale myślę, że to był odpowiednik dzisiejszego
tysiąca złotych.
Ale z
tamtych wakacji pamiętam coś jeszcze. Otóż w sierpniu tamtego roku przestały
się ukazywać kolorowe pisma, a więc „Panorama”, „Zwierciadło”, „ITD.” i takie
tam. Dlaczego? Tłumaczenie było chyba takie, że drukarnie nie są w stanie
drukować tych właśnie kolorów. No więc mieliśmy tylko te gazety.
Pewnego
dnia, dowiedziałem się, że do miejscowego sklepu ma przyjść dostawa piwa i że
każdy kto przyjdzie pomagać w rozładunku, będzie mógł sobie kupić całą
skrzynkę. Dziś pamiętam, że to był jakiś „Żywiec”, tyle że pod inną nazwą. Nie
dam głowy, że pamiętam wszystko dobrze, ale nalepka była chyba zielona, a samo
piwo nazywało się po prostu „Lager”.
Rozładowywaliśmy
– ja i kilku pozostałych wczasowiczów – to piwo jak szaleni, no a potem
nastąpił ten moment, kiedy każdy z nas, umęczony jak jasna cholera, mógł sobie
kupić tę jedną fantastyczną zupełnie skrzynkę. Pamiętam też, że oczywiście
wtedy wszystkiego tam nie wypiłem, więc znaczną tego część przywieźliśmy ze
sobą tu do Katowic.
Potem
przyszedł rok 1989 i wiadomo już było, że idą nowe czasy. Wszystko wprawdzie
było takie jak wcześniej, tyle że to co miało się stać, wisiało w powietrzu i
robiło wrażenie czegoś absolutnie nieuchronnego. A myśmy sobie żyli też tak jak
dotychczas, we trójkę z naszą córką, w naszym pięknym mieszkaniu, bez żadnych
kłopotów, bez zmartwień, bez jakichkolwiek widocznych zagrożeń, z kupą wolnego
czasu, no i w dodatku z tą świadomością, że jest nawet jeszcze lepiej – bo
komunę niedługo szlag trafi, i zacznie się ta od tak dawna wyczekiwana akcja
odwetowa. A potem, kiedy w centrum miasta pojawił się niemiecki supermarket o
wzruszającej nazwie „Future Zwei”, a z nim nigdy tak naprawdę dotychczas nie
widziane ananasy i orzechy kokosowe, wiedziałem, że tak – to już naprawdę za
chwilę.
Właśnie
tak ten czas pamiętam. Jako okres całkowitej beztroski, z kupą wolnego czasu i
pieniędzy, które można było wydawać na wszelkie codzienne potrzeby, czy nawet
niekiedy i kaprysy. Oczywiście nie mieliśmy wtedy – podobnie zresztą jest nie
mamy i dziś – ani samochodu, ani domu w budowie, ani wakacyjnych planów gdzieś
w Hiszpanii, bo tak naprawdę nasze potrzeby były ściśle ograniczone przez nasze
nad wyraz skromne wymagania. Wakacje spędzało się niemal wyłącznie w Przemyślu,
a gdy chodzi o ewentualne luksusy, to znowu w Polsce akurat tak wiele ich do
nabycia nie było. Czasem może jakaś flaszka w Peweksie, no i okazja do
przyjacielskiej wizyty.
Pamiętam
jak któregoś dnia – było to jeszcze zanim urodziła się nasza córka –
przyszliśmy sobie skądś do domu, a przed drzwiami stały dwie kobiety –
Świadkowie Jehowy. I proszę sobie wyobrazić, że ponieważ ani nie mieliśmy
żadnych obowiązków, ani szczególnych planów, poprosiliśmy, żeby one weszły i
napiły się z nami herbaty.
Weszły
więc obie panie, siadły i zaczęły nam opowiadać swoje historie. One więc
opowiadały, a myśmy siedzieli i ich słuchaliśmy bardzo grzecznie… W pewnym
momencie jedna z nich zapytała, czy mamy w domu Pismo Święte, myśmy je
przynieśli, a one zaczęły nam pokazywać, gdzie znajdują się najbardziej
drastyczne fałszerstwa. I wtedy nagle przyszedł do nas w odwiedziny mój do dziś
wielki przyjaciel Henio Gembalski. Wszedł, siadł obok i tak samo grzecznie jak
my, zaczął się przysłuchiwać naukom obu pań. Słuchał przez pewien czas w
uprzejmym milczeniu, i w pewnym momencie – z tą swoją niesłychanie
charakterystyczną, znaną powszechnie elokwencją – odezwał się mniej więcej tak:
„Przepraszam, jeśli można, ale mam jedno pytanie: Czy państwo wierzą w
istnienie Szatana?” A kiedy obie panie chętnie to potwierdziły, że oczywiście i
jak najbardziej, Henio zadał drugie pytanie...”
Kto chce się dowiedzieć, jakie było
drugie pytanie i co z tego wynikło, niech sobie tę książkę kupi, to się dowie. A
cała reszta już będzie w cenie.
Wspomniana książka jest do kupienia pod adresem https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/marki-dolary-banany-i-biustonosz-marki-triumph/. Naprawdę zachęcam. A kto już ma, niech się
spieszy i wybiera ją, jako prezent najlepszy.
Wasze książki są lepsze od większości innych, bo po pierwsze i najważniejsze są pisane z czystego serca. I chyba nie ma nic ważniejszego. A po drugie dlatego, że dotykają spraw prawdziwych. I każdy kto je czyta musi mieć to uczucie, że to co czyta jest zgodne z tym co czuje i myśli choćby czasami. Nie da się tego ani napisać ani odebrać inaczej. Cała reszta to sztuka dla sztuki, a mówiąc wprost zwykłe oszustwo bądź ta czy owa propaganda pod przykryciem.
OdpowiedzUsuńW sumie Wasze książki to też propaganda i bardzo dobrze. Przecież taka jest rola słowa kierowanego do szerszego grona (mówionego czy pisanego). Tyle, że znowu to jest propaganda z otwartą przyłbicą, gdzie rzeczy się nazywa po imieniu a cel, który autor chce osiągnąć jest jawny i dzięki temu czytelnik jest traktowany uczciwie.
Myślę, że niejeden znany już przeczytał Wasze książki i się wzruszył, tyle że na razie się do tego za nic nie przyzna.
@marcin d.
UsuńNiech będzie, że i propaganda. Pod warunkiem, że wszystko co człowiek mówi to propaganda.
Nie sprawdzałem przyznam etymologii, ale logicznie myśląc propaganda to propagowanie czegoś. Np myśli lub sposobu myślenia, widzenia, rozumienia. Więc ja wiem, słowo źle się kojarzy, ale miałem na myśli pozytywne jego znaczenie. Nie musimy oddawać tego słowa już całkiem tamtej stronie.
UsuńPana książki są napisane pięknym językiem,uroczym, i porównywalnym do stylu śp. pisarki Danuty Mostwin.
OdpowiedzUsuń@zaza
UsuńDziękuję. Polecam się.