Chodziły mi
ostatnio po głowie przeróżne tematy, które mogłyby spokojnie wypełnić
dzisiejszą notkę, jednak, o czymkolwiek bym sobie nie pomyślał, wszystko
natychmiast jest wypierane przez kolejne rewelacje na temat Mateusza
Morawieckiego, jako owej żydowskiej piątej kolumny, mającej na celu ostateczne
pogrążenie Polski w nędzy i moralnym upadku, i zmuszenie naszych dzieci do
ostatecznego wyjazdu, możliwie najdalej stąd. W tej sytuacji nie mam innego
wyjścia, jak wzywać do opamiętania, choćby przy pomocy moich dawnych tekstów,
pisanych jeszcze w czasach, gdy Polskę niszczyli Polacy, a jedynym wpływowym
Żydem była Zyta Gilowska, przez swoją chorobę już wtedy szczęśliwie odsunięta
na boczny tor. Oto pamiętny rok 2012. Zapraszam do refleksji.
Właśnie dotarła do nas wiadomość,
że internetowe domeny polska.pl, poland.pl, ale też literatura.polska.pl
zostały przejęte przez spółkę Agora. Kompletnie nie mam pojęcia, jak to się
odbyło. Czy może dotychczasowy właściciel tych domen, a więc NASK nagle
pomyślał, że właściwie można by było je sprzedać Agorze i je sprzedał, czy może
to Agora bardzo się starała, by je sobie kupić i w końcu udało jej się te
domeny od NASK-u wydębić? Nie wiadomo tu akurat nic, ponieważ, jak słyszę,
wszystko odbyło się w najwyższej tajemnicy, bez jakiegokolwiek przetargu, a
zatem nawet nie wiadomo za jaką cenę, no i mamy co mamy.
Jedno wiadomo z całą pewnością.
Polskie Państwo, a więc wszędzie na świecie absolutnie naturalny właściciel
tego typu nazw, albo nie wykazało w stosunku do tych domen jakiegokolwiek
zainteresowania, albo – wręcz przeciwnie – wykazało zainteresowanie na tyle
duże, by uznać, że tylko Agora będzie potrafiła godnie wejść w rolę ich
szafarza i otworzyło temu geszeftowi drzwi na oścież. Więc to wiadomo. Ale, jak
sądzę, wiadomo jeszcze coś. W gruncie rzeczy doszło do przejęcia na poziomie
tak dotychczas nieznanym, i tak symbolicznie znaczącym, że każde kolejne słowo,
jakie tu padnie, nawet w jednym ułamku nie odda sprawiedliwości temu, co
należałoby powiedzieć. No bo co pozostaje? Zażartować, że w tej sytuacji
Polsce, jeśli zajdzie taka potrzeba, pozostanie już tylko używać domen
polen.pl, lub polsza.pl?
Sytuacja jest więc dramatyczna,
i to, jak się zdaje, dramatyczna w kształcie całkowicie nowym, a jedyne co nam
pozostaje, to dokładnie to samo co wczoraj, przedwczoraj i miesiąc temu. A więc
cierpliwe czekanie i wskazywanie palcem na to, czemu ani na moment nie wolno
pozwolić się ukryć. A jak kto ma ambicje nieco wyższe od podstawowych, niech
spróbuje zgadnąć, co ma jedno z drugim wspólnego.
Wydaje się więc, że wszystko
się zaczęło od Lejba Fogelmana, nowojorskiego Żyda, który, jak wszystko na to
wskazuje, straciwszy odpowiedni szpan w owym Nowym Jorku, postanowił wrócić do
Polski i spróbować swoich sił na gruncie gwiazdorzenia prowincjonalnego. Swoją
drogą, ten przykład upadku jest tak spektakularny, że warto by mu poświęcić
całkowicie osobny tekst, lub kto wie, czy nie nakręcić jakiegoś interesującego
filmu, czy napisać książki. No bo ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że zdolność
do autopromocji akurat wśród przedstawicieli narodu wybranego jest szczególna,
ale jak idzie o tego Fogelmana, wydaje się, że on tam jednak coś kiedyś miał. W
końcu był – czy może wciąż jest – zatrudniony w firmie Dewey & LeBoeuf,
która wprawdzie pozostaje zaledwie jedną z wielu, ale za to jedną z wielu w
dość istotnym miejscu. A zatem, jak mówię, coś tam mieć musiał. To jest
oczywiste. No i nagle okazuje się, że ten wybitny człowiek z dnia na dzień
staje się „króliczkiem Vivy” i bryluje już wyłącznie na trzeciorzędnych
bankietach gdzieś tak między Justyną Steczkowską a Kazimierzem Marcinkiewiczem.
A więc, jak mówię – ciekawe.
Zaczęło się więc od tego
Fogelmana i od razu poszło w stronę Kulczyka i jego… diabli wiedzą kogo – żony,
partnerki, konkubiny – niejakiej Przetakiewicz, no a skoro Przetakiewicz, to i
już wszystkich, a więc Moniki Jaruzelskiej, Wojciecha Fibaka, Aleksandry
Kwaśniewskiej, jej mamy i chłopaka, i wreszcie całych tuzinów jakiegoś
niezidentyfikowanego buractwa spod Piaseczna. No a skoro zaczęliśmy się
zajmować tą menażerią, to wyszło na to, że to wcale nie jest tak że oni
stanowią jakiś tam nasz lokalny folklor, który od nas chce tylko jednego – żeby
się od nich odczepić i dać im żyć tak jak sobie zamarzyli. O nie! Oni nagle, stając
się częścią pewnego bardzo perfidnego planu, polegającego na wciągnięciu
znacznej bardzo części naszego społeczeństwa w ten ich świat, nie jako
uczestników, ale otumanionych tym światłem widzów, stali się też niemal
podstawową częścią Systemu.
Powtarzam. Nie mamy
najmniejszego powodu, żeby na te ich ekscesy wzruszać ramionami. To wcale nie
jest tak, że oni wszyscy, z których zresztą, tak w pełni świadomie, naprawdę
znamy zaledwie paru, tworzą jakiś zamknięty krąg, który ani nie jest naszą sprawą,
ani my nie stwarzamy żadnego problemu dla nich. Jestem głęboko przekonany, a
ostatnio bardziej niż kiedykolwiek, że nawet jeśli kiedyś w istocie był taki
czas, że oni stanowili swego rodzaju rezerwat, dla nas, zwykłych ludzi, co
najwyżej zabawny, to dziś ostatnią rzeczą jaką powinniśmy robić, jest ich
lekceważyć. Bo oni są dokładnie tak samo dla nas ważni jak TVN Style, MTV
Polska, galerie handlowe, Szkło Kontaktowe, czy nawet „Gazeta Wyborcza”.
Sytuacja jest taka niestety, że dokładnie każdy ruch, każde słowo wypowiedziane
przez jakąś Katarzynę Glinkę znaczy dla nas o wiele więcej, niż choćby ten
skromny felieton.
Dosyć niedawno Robert Mazurek
uznał za stosowne przeprowadzić wywiad z pewnym posłem od Palikota, którego
nazwiska szczęśliwie nie pamiętam, a który w tej rozmowie wyznał, że on z
burdeli korzysta, i zawsze mu się wydawało, że dla każdego normalnego mężczyzny
ten rodzaj aktywności jest czymś zwyczajnym. Doszło do tego, że kiedy mu
Mazurek powiedział, że on i jego znajomi do burdeli nie chodzą, nieszczęśnik ów
uznał, że to mazurkowe towarzystwo musi być jakieś dziwne. W pierwszej chwili
pomyślałem sobie, że te słowa to pewnie jakaś prowokacja, której logika
pozostaje dla mnie głęboko ukryta, ale nagle zdałem sobie sprawę, że wcale nie.
On może faktycznie uważać, że chodzenie na kurwy jest tak samo normalne, jak
palenie marihuany, czy upijanie się na Sylwestra. Może tak być, że on na naszej
scenie nie znalazł się jako jakieś nieszczęście losu, ale autentyczny
emisariusz nowych czasów. I że to tylko my i paru nam podobnych, czytając tę
jego wynurzenia na temat tego kurestwa, odczuwamy powiew egzotyki.
Pomyślałem sobie, co
pomyślałem, i nie minęło wiele czasu, jak nasz kolega raven59 przesłał mi link
do wywiadu z „Gazety Wyborczej” jeszcze sprzed niemal dziesięciu lat z niejakim
Aleksandrem Pociejem – „adwokatem, felietonistą, graczem w polo” – na temat
czegoś, co popularnie nazywa się „warszawką”, a czego częścią jest, jak sam się
o dziwo do tego przyznaje, ów Pociej. Ciekawy dla nas jest cały ten wywiad, ja
jednak chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Pierwsza dotyczy kwestii
ogólnej. Otóż ten Pociej bez mrugnięcia okiem przyznaje się do czegoś, co z
punktu widzenia kogoś takiego jak ja, jest absolutnym i jednoznacznym
obciachem, a więc do tego, że wśród jego bliskich znajomych znajduje się na
przykład Monika Jaruzelska, że on bywa tam gdzie bywa nie dlatego, że tam jest
jakoś przyjemnie, czy smacznie, lecz dlatego, że tam bywać wypada. A to że tam
bywać wypada, wynika nie z jakiś zawodowych, czy finansowych potrzeb, co
przecież byłoby jakoś zrozumiałe, lecz z tego, że z ludźmi, którzy tam bywają
łączy go status majątkowy i… sport, a więc „przede wszystkim narty, potem
tenis, konie, żeglarstwo”.
Proszę dobrze zrozumieć, o co mi
chodzi. Ów Aleksander Pociej, człowiek, który, jak sam przyznaje, należy do
„stu, dwustu osób”, które tworzą tak zwaną „warszawkę”, opowiada o swoim życiu
tak jak my byśmy opowiadali o tym, że dziś rano, tak jak zwykle wstaliśmy i
poszliśmy do pracy. A to jego opowiadanie sprowadza się do tego, by nas
poinformować, że ten jego świat, to jest taki dziwny świat, gdzie jeśli ktoś
jest odpowiednio zamożny, jeździ na nartach i jest do tego córką
komunistycznego mordercy, to w jednej chwili staje się też częścią „grupy ludzi, mimo że zupełnie różnych, jakoś
do siebie pasujących, lubiących się na gruncie towarzyskim”.
A zatem, to jest to, co nazywam
ogólnym wymiarem rozbłysku tej czerni. Na poziomie szczegółowym, dzieje się
jednak równie ciekawie. Otóż Aleksander Pociej, „adwokat, felietonista, gracz w
polo”, w pewnym momencie, pytany, co ciągnie ludzi do owej „warszawki”,
odpowiada tak: „Myślę, iż to samo, co wszystkich. Każdy chce wyjść na chwilę
poza swoją grupę zawodową. Na gruncie prywatnym pogadać z dziennikarzami,
poznać ludzi filmu i telewizji. Co nie jest bez znaczenia, ta grupa przyciąga
wiele pięknych kobiet, a w końcu część polityków to też mężczyźni”.
I to jest dla mnie całkowita
rewelacja. Niemal tak jak wyznanie tego posła od Palikota, z którym ostatnio
zaprzyjaźnił się Robert Mazurek, co do standardowości uczestnictwa w
nierządzie. Otóż okazuje się, że przede wszystkim, nie dość że „każdy” chce
wyjść poza swoją grupę zawodową, to skoro już wychodzi, to nie po to, by się
rozejrzeć, co słychać w świecie, ale żeby się spotkać i poprzebywać z
„dziennikarzami, ludźmi filmu i telewizji”. I to jest dokładnie ten sam wymiar,
jak nam został przedstawiony w rozmowie Mazurka. Oto norma – najpierw idziemy
do burdelu, a potem, kiedy potrzeby fizyczne zostały już zaspokojone, nadchodzi
czas na ucztę intelektualną w towarzystwie „ludzi filmu i telewizji”. No i
dziennikarzy. No i oczywiście wciąż są te kurwy. Jasne że przedstawione w
sposób znacznie bardziej elegancki niż tu na blogu, no ale nie ma się czemu
dziwić: w końcu my tutaj, to zwykłe „łobuzy i bandyci”. Z PiS-u. Wciąż więc są
te kurwy. Bo to jest przecież też oczywiste: „ta grupa przyciąga wiele pięknych
kobiet”.
Ta relacja, którą z kolei ja tu
relacjonuję, jest tak dramatycznie szokująca, że mam nieustanne wręcz poczucie,
że powinienem jak najszybciej kończyć, bo każde moje słowo tylko osłabia
końcowy efekt. No ale trudno. Trzeba jeszcze parę rzeczy powiedzieć. Przede
wszystkim, a propos tych pięknych kobiet. Nieco wcześniej, w rozmowie z
„Wyborczą”, Aleksander Pociej skarży się, ze przez te wszystkie lata nowej
Polski wokół biznesu zrobiła się tak nieprzyjemna atmosfera, że z towarzystwa w
znacznym stopniu wywiało polityków. Kiedyś bowiem ich tam było co niemiara, ale
dziś „tak napiętnowano ich bywanie w tych
samych miejscach co przedsiębiorcy, że ewentualnie przysyłają żony i to też nie
wszyscy”. A ja już się tylko zastanawiam, czy te żony tam występują w roli
tych „pięknych kobiet”, czy może muszą grzecznie czekać w kolejce, aż trafi się
ktoś bardzo pijany.
No i najważniejsze. Ten świat –
teraz już możemy mówić o świecie wspólnym i dla tych onanistów od Palikota i
dla tych buraków próbujących gdzieś pod Warszawą grać w polo – to świat, który
był nam szykowany już wiele lat temu, a dziś wreszcie święci tryumfy. Świat,
gdzie coś, co standardowo i historycznie zawsze się określało jako „kurwienie
się”, nagle stało się czymś tak całkowicie naturalnym, że jeśli my stajemy dziś
wobec tego autentycznie zamurowani, oni na nas patrzą jak na kosmitów. Oczywiście,
z tymi posłami, z którymi sobie gawędzi Robert Mazurek nie mamy jakiegokolwiek
kontaktu. Podobnie, nawet nie bardzo jesteśmy sobie wyobrazić tych wszystkich
ludzi, którzy gdzieś tam się właśnie rozrywają z Aleksandrem Pociejem i jakąś
Kiką, Diną czy Lejbem w Barbadosie, Rabarbarze, czy zwyczajnie w Bukszy u
Olbrychów. Natomiast z całą pewnością możemy spróbować się do tego świata
przymierzyć. Przede wszystkim, oglądając w kolorowych magazynach zdjęcia z
różnych gali, na które część z wysłanników owego świata zawsze chętnie zajrzy,
i da się specjalnie dla nas sfotografować. Żebyśmy ten ich świat wiedział jaka
jest sytuacja na froncie, a my, żebyśmy poczuli, co tak naprawdę się w życiu
liczy.
Te magazyny z zasady są nam
sprzedawane po bardzo przystępnych cenach, no ale wiadomo – nikomu nie jest
dziś lekko. W tej sytuacji istnieje system promocji, który nagle, w prezencie
świątecznym na przykład, sprzeda nam te obrazki za marne 99 groszy. A jeśli dla
kogoś i to się okazuje za dużo – na przykład, za 99 groszy gdzieniegdzie można
kupić dwa jajka, lub kilo kartofli – może się ładnie wystroić i pójść sobie do
lokalnego hipermarketu, i tam, w dobrym świetle, obejrzeć sobie te zdjęcia za
darmo w jednym z kiosków z gazetami.
PS. Ponieważ rozmowa z Aleksandrem Pociejem miała miejsce przed wielu już
laty, pomyślałem sobie, że ciekawe by było się dowiedzieć, co u niego słychać
dzisiaj. W końcu 10 lat to szmat czasu. Nawet człowiek kochający sport może się
pochorować, lub skończyć jeszcze marniej. Sprawdziłem więc tego Pocieja. I mam
dobrą wiadomość. On żyje słodko. Jak zawsze. Aktualnie w charakterze senatora
Platformy Obywatelskiej. I jak tu nie przyznać, że kolorowe magazyny to jednak
potęga?
Zachęcam jak
zawsze do odwiedzania naszej księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Szczerze
polecam.
można się załamać, np.: Kulczyk powiedział : Freski watykańskie zainspirowały go do poznania Przetakiewicz. natomiast pewna przystojna studentka z Poznania, dobrze sytuowana, zainspirowana jego bogactwem, b.chętnie o nim rozmawiała. był dla niej ciekawy, podziwiała go. wtedy kupił chyba Browary w Poznaniu i zrobiło się głośno wszędzie o tym biznesie. rzeczywiście, warszawki marnie oddziaływają na jakość komórek nerwowych
OdpowiedzUsuńmożna się załamać, np.: Kulczyk powiedział : Freski watykańskie zainspirowały go do poznania Przetakiewicz. natomiast pewna przystojna studentka z Poznania, dobrze sytuowana, zainspirowana jego bogactwem, b.chętnie o nim rozmawiała. był dla niej ciekawy, podziwiała go. wtedy kupił chyba Browary w Poznaniu i zrobiło się głośno wszędzie o tym biznesie. rzeczywiście, warszawki marnie oddziaływają na jakość komórek nerwowych.
OdpowiedzUsuńPowtórzę się, bo mi komentarz pod wczorajszym tekstem nie poszedł. Tak w skrócie. Podpisuję się obiema rękami pod każdym zdaniem.
OdpowiedzUsuń