czwartek, 8 września 2016

A co jeśli Antoni Krauze nakręcił kolejną polską komedię?

      Dzień 22 października 1978 roku spędzałem z przyjaciółmi gdzieś w górach. Gdzie dokładnie, już nie pamiętam, ale z pewnością było to gdzieś tu, w Beskidzie Śląskim, w okolicach jednego z tych schronisk, których jest tu cała masa. Nie pamiętam też z którymi z moich znajomych wybrałem się na tę wycieczkę, ani na jak długo i przy jakiej okazji, tak naprawdę nie pamiętam z tamtego dnia nic poza tą jedną rzeczą, dzięki której mogę aż tak precyzyjnie określić ów dzień, przypominając nie tylko datę, ale i to, co dokładnie wtedy robiłem. Otóż owego niedzielnego – bo to oczywiście była niedziela – przedpołudnia siedziałem na krześle w owym schronisku, przede mną stał włączony czarno-biały telewizor, a na ekranie transmitowana była Msza Pontyfikalna nowego papieża, Jana Pawła II. Pamiętam, że tam były dwie sale, jedna obok drugiej. W jednej, tej naszej, byliśmy my, ten telewizor i papież, w drugiej natomiast siedziała kilkuosobowa grupa jakichś pewnie tak jak my, studentów, którzy przez cały czas w pijackim transie darli mordy. Siedzieli przy tym swoim stoliku, na stoliku były flaszki z wódką – tak jest, pamiętam bardzo dobrze, że to była wódka, a nie piwo – szklanki, no i ta zabawa.
      Nie umiem dziś powiedzieć, jak długo to trwało, no ale myślę, że pewnie z jakieś dwie godziny, czyli przez całą Mszę. Myśmy siedzieli wpatrzeni w ekran i wsłuchani w te modlitwy, a w sali obok trwała typowa popijawa. Czy ktoś z nas zainterweniował, czy któryś z nas wstał i powiedział tym byczkom, żeby się zamknęli? Oczywiście że nie, a to z tego powodu, że myśmy świetnie wiedzieli, że to są zapewne studenci katowickiego AWF-u, z całą pewnością uzbrojeni, nawet jeśli nie w służbowe pistolety, czy owe składane pałeczki, to w pięści i którzy tylko czekali, aż któryś z nas się do nich odezwie, bo, jak wiemy, służba nie drużba.
      Dziś już też nie pamiętam, jak się to wszystko skończyło, a więc czy oni sobie nagle wstali i poszli, czy tam zostali, by wyrzygać ową poranną wódkę, a myśmy wyszli i ich już więcej nie widzieli, w każdym razie wszystko się zakończyło bez niepotrzebnych słów i gestów.
Przypomniał mi się dziś tamten dzień, kiedy przeczytałem w sieci, że w trakcie jednego z pierwszych pokazów filmu Smoleńsk w Warszawie, doszło wśród publiczności do ciężkiej awantury sprowokowanej przez jakiś dwóch miłośników kina, którzy przez cały seans, podczas bardziej poruszających scen, głośno rechotali, rzucali szydercze komentarze i w ogóle przeszkadzali. Czy byli pijani, tego nie wiem, ale wydaje mi się, że nie musieli. W czasach PRL-u, gdy chodzi o tego typu zadania, wódka stanowiła podstawę wynagrodzenia; dziś jesteśmy wszyscy tak mocno politycznie spięci, że wielu z nas jest gotowych działać pro publiko bono w każdej, nawet najbardziej trudnej, sytuacji. Jak widzimy, jest jeszcze coś, co różni nas dziś od nas w PRL-u. Wtedy jednak chyba mieliśmy większą świadomość, że otaczają nas wilki, które tylko czekają na to, byśmy stracili czujność, no i konsekwentnie owej czujności nie traciliśmy. Przecież nie oszukujmy się. Te byczki przeszkadzające nam w oglądaniu mszy w telewizorze nie przyszły tam po to, by nam dokuczyć, ale po to, by nas sprowokować do agresji, następnie wezwać milicję, a potem opisać nas w gazecie. Myśmy to wiedzieli i cierpliwie znosili ten wypełniony siarką zaduch. Dziś, jak już wspomniałem, wszyscy jesteśmy tak bardzo silni w poczuciu naszej obywatelskości, że oni mogą z nami robić, co chcą. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że robić będą. W końcu tych pokazów będzie w najbliższych dniach i tygodniach wystarczająco dużo, by w końcu doszło do czegoś naprawdę spektakularnego.
      No ale jest jeszcze coś, tym razem autentycznie smutnego. Proszę mi pozwolić raz jeszcze wrócić do lat 70. Otóż mniej więcej w tym samym czasie, kiedy kardynałowie wybrali papieżem Karola Wojtyłę, na ekrany kin wchodził film Krzysztofa Zanussiego pod tytułem „Spirala”. Mówiąc bardzo krótko, bohaterem filmu, granym przez Jana Nowickiego jest – jakże by inaczej – jakiś docent-ateista, który ciężko zachorował, no i żyje w zwierzęcym strachu przed śmiercią. Obok niego kręci się pewna pani, grana przez pierwszego „aniołka” Zanussiego, czyli Maję Komorowską, o ile dobrze pamiętam, osoba religijna i mądra, która stara się docenta-ateistę jak może pocieszyć. Samego filmu już zbyt dobrze nie pamiętam, natomiast w pamięci utkwiły mi do dziś dwie sceny: pierwsza to ta, kiedy siedząc w szpitalu przy łóżku Nowickiego, Maja Komorowska wsadza mu rękę pod kołdrę i go skutecznie onanizuje. Druga, to już samo zakończenie, kiedy Nowicki z tego strachu wyskakuje przez okno, zabija się, a chwilę później widzimy go jak w szpitalnej piżamie idzie po Morskim Oku i znika w oddali.
      Otóż, jak słyszę, film Smoleńsk, decyzją jego scenarzystów, czyli Marcina Wolskiego i Macieja Pawlickiego, kończy się sceną, gdzie Lech Kaczyński z panią Marią Kaczyńską spotykają się w niebie z pomordowanymi w Katyniu polskimi oficerami. W tej zatem sytuacji, ja mam do naszej patriotycznie zorientowanej kinowej publiczności jeden apel. Proszę jednak uważać, kogo będziecie tam walić po pyskach, żeby broń Boże nie okazało się, że ofiarą padnie jakiś Bogu ducha winny miłośnik polskiej komedii.

Wielkimi krokami zbliża się premiera mojej ósmej już książki. W oczekiwaniu na to wydarzenie, a to będzie wydarzenie, proszę zaglądać do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do nabycia ostatnie już egzemplarze „Biustonosza”, „Elementarza” i – co do czego już pewności nie mam – „Listonosza”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...