Wczorajszy
dzień minął nam w temacie filmu „Smoleńsk”, a szczególnie wywiadu, jakiego
„Gazecie Prawnej” udzielił reżyser filmu Antoni Krauze. Problemem dla nas jest
to, że w owym wywiadzie pan reżyser niemal bezpośrednio wyznał, że to co od
paru dni mamy okazję oglądać w kinach, to jest coś, z czym on ma związek niemal
wyłącznie formalny, natomiast faktyczną odpowiedzialność za tego czegoś
ostateczny kształt ponosi producent Maciej Pawlicki i wyznaczeni przez niego
scenarzyści i aktorzy. I wbrew temu, co wielu z nas chciałoby sądzić, wcale nie
chodzi o to, że Krauze w swoim filmie chciał się skupić na brzozie, a oni
postanowili zawalczyć i zrobili film o wybuchu. Nic podobnego. Z tego co mówi
Krauze, on jak najbardziej chciał zrobić film o wybuchu, tyle że jego zamiarem
było zrobienie filmu dobrego, natomiast Pawlicki z ludźmi, którzy za nim stali,
a na których obecność też Krauze wskazuje jednoznacznie, postanowili… no
właśnie nie bardzo wiadomo, co postanowili, w każdym razie efektem owych starań
jest to, że Krauze już tylko czeka na premierę, a potem życzy sobie zwyczajnie
umrzeć.
I tu pragnę
podkreślić coś, co wczoraj w zarówno moim jak i Coryllusa tekście się nie
pojawiło, a co musi zostać powiedziane. Otóż to co mówi nam Krauze, a nie widzę
powodu, by go podejrzewać o złe intencje, sprawia, że nie ma najmniejszego
znaczenia, czy film „Smoleńsk” to dzieło wyjątkowe, czy może kolejny polski
film na poziomie wyznaczonym przez takie tytuły jak „Dzień świra”, czy
„Drogówka”. Powiem więcej. Jeśli jakimś cudem okaże się, że Pawlicki wraz z
młodym Łysiakiem nakręcili zwyczajnie dobry film, to tym gorzej dla nas, bo nie
ma nic gorszego, niż dobrze opakowane i podane kłamstwo. A ze słów Antoniego
Krauzego wynika, że to co dostaliśmy to właśnie kłamstwo. I powtarzam, nie
łudźmy się: tu wcale nie chodzi o tak zwaną „prawdę o Smoleńsku”. To co tu jest
najgorsze i najbardziej ponure, to to, że dziś najprawdopodobniej Smoleńsk i
prawda o nim nie mają najmniejszego znaczenia.
Pod
wczorajszymi notkami Coryllusa i moją odbyła się gorąca dyskusja i większość
komentujących zajęła pozycję mnie osobiście znaną od lat, a sprowadzającą się
do apelu: „Nie burzmy tego, co się nam udało wymodlić”. Doszło wręcz do tego,
że w pewnym momencie jeden z komentatorów porównał produkcję Pawlickiego i
Łysiaka do Krzyża, który, jak wiemy, mamy obowiązek bronić. Powtarzam więc raz
jeszcze. Jesteśmy w punkcie, gdzie sam film i jego artystyczny, czy polityczny
sukces nie ma już najmniejszego znaczenia. Chodzi o to, że od chwili, gdyśmy
się dowiedzieli, że, jak to niezwykle celnie sformułował Coryllus, stoimy przed
wyborem: „Kogo chcecie, bym wam wypuścił?”, nie możemy sobie pozwolić na
jakikolwiek kompromis.
Nie wiem, jak
to się stało, ale jakimś niezbadanym przypadkiem, po raz pierwszy od może roku
zajrzałem na blog znanego nam tu aż nazbyt dobrze Piotra Wielguckiego, czyli
Matki Kurki. Kim jest Matka Kurka, nie będę wyjaśniał, bo mi się zwyczajnie nie
chce, nawet jeśli to ma się sprowadzać do czegoś tak trywialnego, jak zwrócenie
uwagi na owo szyderstwo z ojca Rydzyka. Natomiast przyznaję, że wszedłem na blog
tego szarego pana, a tam – nie mogło być inaczej – recenzja z filmu „Smoleńsk”.
Oddajmy zatem na koniec głos Wielguckiemu:
„Wchodziłem do kina ze starymi lękami, ale od
pierwszej do ostatniej sceny miałem pełne przekonanie, że się pomyliłem. Krauze
zrobił film wybitny, nie dobry, nie bardzo dobry, ale wybitny. Siła tego obrazu
polega na połączeniu faktów, emocji i przekazu, co udało się ująć w wyjątkowo
subtelnej formie, pozbawionej kiczu i publicystycznego heroizmu. […] Film jako całość i przesłanie broni się
doskonale. „Smoleńsk” pokazuje wszystko, co powinien pokazać, jest bezlitosny
dla kłamców i zdrajców, czuły dla rodzin ofiar, pełen szacunku dla zmarłych i
podziwu dla żyjących bohaterów, którzy mieli odwagę walczyć o prawdę. […] Sam do kina poszedłem trochę służbowo, ale
już pierwsze sceny sprawiły, że osobiste łzy ciekły mi po osobistych policzkach
i takich scen było więcej. Dla mnie to pierwszy taki film w życiu, którego nie
potrafię skatalogować i właściwie nie myślę o „Smoleńsku”, jak o filmie.
Widziałem kawałek własnego życia i jeszcze większy kawałek Polski, która jest
fenomenem, bo w historycznych chwilach zawsze powstaje z kolan. ‘Smoleńsk’
broni się dziś i obroni się za 1000 lat, to do bólu polski film, a końcowa,
symboliczna, scena, w której Polak znajduje Polaka, nie ma w sobie nic z
banału, jest ponadczasowym przymierzem”.
Ja wiem, że są
tu tacy, co uważają, że cytując Wielguckiego strzeliłem sobie w stopę i unieważniłem
wszystko, co wcześniej napisałem. Skoro bowiem Wielgucki mówi o „ponadczasowym
przymierzu”, to musi znaczyć, że jesteśmy na, nomen omen, kursie i ścieżce.
Przepraszam bardzo, ale na to, ja już sposobu znaleźć nie potrafię.
Jeszcze kilka
dni i wydajemy moją kolejną, ósmą już, książkę. Podobnie jak wszystkie
poprzednie, będzie do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Polecam każdego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.