Wczoraj
– oczywiście przy kompletnym bojkocie z każdej możliwej strony – ukazała się
moja ósma książka, niewykluczone, że najważniejsza z dotychczasowych i możliwe
też, że w ogóle jedna z najważniejszych książek mijającego roku, pod tytułem „O
samotnej wyspie, zapomnianej łodzi i oceanie bez kresu”, wśród paru innych,
może już nie tak poruszających akcentów, zawierająca całość mojej trzyletniej
korespondencji z Zytą Gilowską.
Każdy kto w miarę uważnie śledzi ten blog
zna historię tych listów. Kilka miesięcy temu, w szczerym przekonaniu, że
niewybaczalnym grzechem z naszej strony byłoby zamilczenie owego świadectwa,
wspólnie z Gabrielem Maciejewskim zaplanowaliśmy opublikowanie tych listów w
kwartalniku „Szkoła Nawigatorów”. Ze względu jednak na sprzeciw syna Pani
Profesor, wszystko nie przekroczyło granic tego bloga. W międzyczasie jednak
skontaktował się z nami pan Andrzej Gilowski, mąż Pani Profesor, i po niekiedy naprawdę
ciężkiej dyskusji, w sposób w moim przekonaniu jednoznaczny, ostatecznie uznał,
że publikacja owych listów Zycie Gilowskiej się należy. No i, tak jak to często
bywa, to co z pozoru złe, doprowadziło do większego dobra i dziś ukazuje się ta
książka. Nie jeden tekst w jednym z kwartalników, lecz osobna książka.
Zdecydowaliśmy jednak, że będzie to
wydawnictwo znacznie obszerniejsze, niż te listy, a nawet obszerniejsze, niż zarówno
te listy, jak i listy, które ja pisałem do niej. W końcu nie oszukujmy się,
Zyta Gilowska i ja nie byliśmy przyjaciółmi, ona mnie nie szanowała jako
człowieka, z tego prostego powodu, że mnie jako człowieka praktycznie nie znała.
Myśmy mieli okazję rozmawiać bezpośrednio zaledwie raz. Ja nawet nie miałem jej
numeru telefonu. Ona ze mną rozmawiała wyłącznie dlatego, że podobały się jej moje
teksty. A zatem to jest wydarzenie tego typu, jak gdybym ja zaczął
korespondować z którymś z moich ulubionych artystów, tylko dlatego, że podoba
mi się jak on śpiewa, gra, lub tańczy. A zatem, książka, która się właśnie
ukazała, zawiera też wszystkie teksty z tego bloga, które Zycie Gilowskiej się
spodobały i które w swojej uprzejmości zechciała skomentować, w tym – co już
stanowi wydarzenie najwyższej rangi – dwa znakomite teksty księdza Rafała Krakowiaka,
czyli znanego nam wszystkim Don Paddingtona. A zatem, książka, która właśnie
się ukazała pokazuje wyłącznie to, co Zyta Gilowska uznała za godne
skomentowania.
Z mojej strony, tam tak naprawdę jest
niewiele. Pierwsza część tej książki, zatytułowana „Ocean” to dość rozbudowany
esej poświęcony właśnie Zycie Gilowskiej. Druga część natomiast, którą nazwałem
po prostu „List”, to już tylko owe listy i teksty, które Zyta Gilowska w nich komentowała.
No i wreszcie część trzecia „Wyspa”, która stanowi faktyczny epilog owego
przedsięwzięcia i swego rodzaju pieczęć je autoryzującą. Tu jednak nie
powiem już ani słowa więcej. Kto będzie chciał, kupi tę książkę i osobiście
sprawdzi, w czym rzecz. Dla tych, którzy liczą na to, że uda im się przewieźć
na gapę, mam wiadomość smutną. Tej książki nie będzie w księgarniach, ale też
nie napiszą o niej ogólnokrajowe media – te czy tamte. To oczywiście ma swoją
nazwę: małostkowość, jednak jest jak jest, więc pozostaje mi tylko zachęcać do
minimalnej otwartości. Naprawdę warto. A ja już może tylko zacytuję fragment:
„Trzy
długie dni czekała ekspedycja na ustanie szalejących wiatrów, i wreszcie 2
kwietnia zdecydowano, że można bezpiecznie wylądować na wyspie śmigłowcem. Już
w chwilę po tym, jak postawił swoją stopę na brzegu, Crawford zauważył, że w
niedużej zatoczce unosi się opuszczona, choć robiąca wrażenie całkowicie
sprawnej, łódź. Łódź nie posiadała jakichkolwiek
oznaczeń, natomiast sto metrów dalej, już na skałach, podróżnicy natrafili na
160-litrową beczkę, parę wioseł, nieco drewna oraz rozcięty zbiornik balastowy.
Licząc na odnalezienie choćby tylko ciał rozbitków, ekipa Crawforda przeszukała
okolicę, jednak poza samą łodzią i krążącymi nad nią ptakami, nikogo nie
znalazła.
Crawford opisał łódź, jako ‘szalupę
ratunkową statku wielorybniczego’, która jego zdaniem musiała być częścią
większej jednostki. To co dziwiło, a następnie już być może tylko przerażało,
to fakt, że w odległości tysięcy mil od Wyspy Bouveta nie przebiegały żadne
szlaki handlowe. A kolejne pytania pojawiały się jedno po drugim. Jeśli
rzeczywiście była to szalupa, to gdzie podział się statek i co sprawiło, że
udało jej się dopłynąć aż tak daleko, no i jak przetrwała podróż po oceanie?
Nie znaleziono na niej śladów ożaglowania, brak było silnika, a za jedyny napęd
musiały służyć wiosła, które znaleziono w pobliżu”.
I
ani słowa więcej. Kto pragnie autentycznych wrażeń, niech zajrzy do księgarni
pod adresem Coryllusa i kupi to co mieć zwyczajnie trzeba. Droga jest prosta. Wystarczy kliknąć zdjęcie tuz obok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.