środa, 14 września 2016

Czy aktorka Fido dostanie felieton w tygodniku "W Sieci"?

       Zdaję sobie sprawę, że po tym jak recenzję z filmu „Smoleńsk” zamieścił wczoraj u siebie na blogu Coryllus, nie ma naprawdę potrzeby, by się tym filmem dodatkowo zajmować, niemniej jednak, ponieważ stało się tak, że i ja się poświęciłem i za jedyne 19,40 zł (zniżka dla seniora) obejrzałem ów film, i to jak najbardziej od początku do samego końca, jakoś głupio byłoby mi się dziś w tej sprawie nie odezwać. Otóż przede wszystkim muszę oświadczyć, że ja się z opinią Coryllusa zgadzam jak najbardziej i to nawet co do takich szczegółów jak ten, że pierwsze 15 minut filmu daje jakieś nadzieje na to przynajmniej, że już za chwilę jedyne na co będziemy mieli ochotę zrobić, to z kina uciec i w pierwszej bramie z rozpaczy się upić, oraz że tak okrutnie wykpiona katyńska scena, kiedy to zmarli z Tupolewa spotykają się z zamordowanymi w Katyniu polskimi oficerami, jest być może sceną z całego filmu najlepszą. Pomijając tę jednak uwagę, należy powiedzieć, że film „Smoleńsk” jest filmem bardzo niedobrym, napisanym i nakręconym według schematu, jaki znamy z publicystyki tygodnika „W Sieci”, gdzie nie ma nic poza najbardziej nieprzyzwoitą propagandą, podawaną w dodatku w taki sposób, jakby jej autorzy uważali, że naprzeciwko siebie mają bandę kretynów, z którymi inaczej się nie da. Dzieło Pawlickiego i spółki to – pomijając oczywiście wszystkie te sceny dokumentalne, które znamy na pamięć od lat – przed wszystkim seria bardzo krótkich epizodów, połączonych ze sobą na zasadzie całkowitej dowolności, napisanych w sposób, w jaki swoje felietony we wspomnianym tygodniku piszą Jan Pietrzak, czy Ryszard Makowski, a których celem jest wyjaśnienie widzom, że wszystko to, co nam od sześciu lat wbija do głowy telewizja TVN24, to kłamstwo. A więc cały ów film to tak naprawdę nic innego, jak kolejna telewizyjna debata, gdzie z jednej strony sadza się eksperta Michała Fiszera, który nam tłumaczy, że Tupolew walnął w drzewo i urwało mu się skrzydło, a z drugiej Jana Pospieszalskiego, który argumentuje, że brzoza skrzydła nie mogła urwać. Tam naprawdę nie ma nic więcej, jak zaledwie polemika, w dodatku kompletnie już wytarta, z pięcioma czy sześcioma kłamstwami ekspertów TVN24 i „Gazety Wyborczej”, podana tak, by szkolna młodzież zaciągnięta na ten film, podrapała się po głowach i pomyślała: „No, no, a nam się wydawało, że to wszystko przez błędy pilotów”.
      Przez tę swoją epizodyczność film Pawlickiego jest zatem całkowicie pozbawiony fabuły, a przez to po krótkiej chwili staje się dokładnie tak samo interesujący, jak program „Kawa na ławę”, czy „Fakty po faktach”, z posłem Szejnfeldem z jednej strony i posłem Brudzińskim z drugiej. A to oczywiście sprawia, że większa jego część to walka widza z samym sobą, by nie wstać i nie pójść do domu.
      Druga rzecz, która robi autentycznie wrażenie, to zarówno sama postać dziennikarki, oraz aktorstwo kobiety, która ją gra. I doprawdy nie umiem powiedzieć, co jest gorsze, czy ów dramaturgiczny pomysł, czy to aktorstwo. Mam bardzo poważne podejrzenie, że owa rola została ustawiona w taki właśnie sposób, bo najpierw Pawlicki nie potrafił wymyśleć jakiejś w miarę oryginalnej fabularnej podstawy dla tej opowieści i w desperacji zdał się na pomysł znany jeszcze z „Człowieka z marmuru”, natomiast za tym, że do tej roli wynajęto ową Fido, muszą stać faktycznie jakieś nie do końca opisane związki rodzinne Jarosława Kaczyńskiego. I to jest absolutnie okropne. Fido wypełnia sobą niemal całość owego fragmentu filmu, który nie stanowi zdjęć archiwalnych, i przez cały czas widzimy tę jedną głupkowato uśmiechniętą minę i walczymy, by nie dostać cholery. A jakby tego było mało, dziś się nagle dowiadujemy, że ona właśnie została asystentką posła do europarlamentu Karola Karskiego.
      Reszta filmu „Smoleńsk” natomiast to już zwykły, jeden z wielu polskich filmów, ani gorszy, ani lepszy od całej reszty, bez scenariusza, bez dialogów, bez akcji, bez aktorów, bez dźwięku, bez zdjęć, bez wzruszeń wreszcie, i jedyne co go wyróżnia na korzyść, to to że faktycznie można go wysiedzieć do końca, czego ja jestem najlepszym dowodem. A tego nie mogę powiedzieć o wielu filmach, które uważane są za najwybitniejsze osiągnięcia współczesnej polskiej kinematografii, takie jak „Drogówka”, „Dzień Świra”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, że już nie wspomnę o szeregu wybitnych polskich komedii, z których każdy normalny człowiek wiałem z płaczem dalej niż pieprz rośnie. Powtarzam, „Smoleńsk” to film zły, głupi i prymitywny, natomiast jednego nie można mu odmówić, a mianowicie tego, że sposób w jaki oni próbują nas oszukać nie jest jakoś szczególnie cwany czy perfidny. Oni tak naprawdę ograniczają się do tego, by możliwie tanim kosztem, i w maksymalnie przystępny sposób, powtórzyć wszystko to, co słyszymy od sześciu już lat od tak zwanych „naszych”. I co? Ja dziś mam Pawlickiemu z tej okazji wręczać jakieś medale? A może mam zacząć na własną rękę szukać tak zwanej „prawdy o Smoleńsku”, korzystając z pomocy kolegów Unukalhai i A-Tema, którym, jak wiemy, film „Smoleńsk” też się nie podoba? Otóż mowy nie ma.
     Byłbym zapomniał. Ładna jest muzyka Michała Lorenza.
     Już na sam koniec uprzedzam każdego, komu przyjdzie do głowy mnie przekonywać, że się mylę, bo „Smoleńsk” to film bardzo niedobry, że sobie tego rodzaju uwag nie życzę. Szczególnie mocno apeluję tu do mojego kolegi Tomka Gajka, który od czasu jak zasugerował, że złym filmem jest „Ojciec Chrzestny” nie jest dla mnie autorytetem nawet w odniesieniu do takiego gówna jak film Pawlickiego.

Serdecznie zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupić moje książki.

     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...