środa, 17 września 2025

O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

 

Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowieckiej agresji na Polskę 17 września 1939 roku. A miało to miejsce we wrześniu 2009 roku. Czemu tak? Trudno mi powiedzieć, niemniej z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę sądzić, że przez te wszystkie lata zupełnie mimowolnie trzymałem gdzieś wewnątrz przekonanie, że to co w tamtym tekście powiedziałem, to jest wszystko, co mogę z siebie wyrzucić i na tym już koniec: każda kolejna próba będzie skazana na porażkę. I oto mamy dziś rocznicę kolejną, a ja, mając wrażenie, że chyba nigdy dotąd nie byliśmy tak dramatycznie rozdarci między naszą pogardą dla Rosji z jednej strony, a z drugiej do Niemiec, wypadałoby właśnie tamten tekst przypomnieć. Może troszeczkę tylko zmodyfikowany, ale wciąż tamten sprzed lat. Zapraszam więc do wspólnych refleksji.



Nie wiem absolutnie, jak to się stało, ale od czasu, jak zacząłem samodzielnie myśleć, czyli mniej więcej tak długo, jak sięgam pamięcią, nienawidziłem wszystkiego co ruskie. Prawie wszystkiego, ale o tym później. Ta moja niechęć do rosyjskich sportowców, do rosyjskiego języka, do rosyjskiej nauki, i – jakże by inaczej – do rosyjskiej wielkomocarstwowej polityki była o tyle dziwna, że moi rodzice i dziadkowie nigdy szczególnie mnie w tym kierunku nie prowadzili. Oni sami, oczywiście, w sposób naturalny nie znosili komuny i całej tej duszącej nas bolszewii, ale, o ile sobie przypominam, ten temat nigdy nie dominował naszych rozmów. Kiedy próbuję zgadnąć, jak to się stało, że przez tyle lat potrafiłem w sobie pielęgnować tę moją nienawiść, to dochodzę do wniosku, że może ma rację pewien mój dobry kolega, który twierdzi, że to jest wszystko kwestią tego, kim się było w poprzednim wcieleniu i – na ile go znam – to on pewnie by mi powiedział, że mnie zapewne bolszewicy zamordowali w Katyniu, lub zatłukli po wojnie we Wronkach i teraz mam jak mam. Czy jest to zatem wina reinkarnacji, czy może powody są zupełnie inne, fakt pozostaje faktem. Mój antykomunizm, a przy okazji tę antyrosyjskość, nosiłem ze sobą zawsze jak relikwię.

Nie byłem nigdy ani bojownikiem, ani bohaterem, ani człowiekiem w sposób naturalny poszukujący adrenaliny. Nie byłem szczególnym patriotą, nie nosiłem w klapie opornika, nie goniłem się z milicją po mieście. Ale wtedy – choćby tamtego ranka, jeszcze w czasie studiów, gdy zaciągnięto mnie na komendę i jakiś esbek zaproponował mi współpracę – wiedziałem na pewno, że prędzej dam się wyrzucić ze studiów, niż zgodzę się pracować dla Ruskich i ich ludzi w Polsce. I wciąż nie wiem, dlaczego to na mnie tafiło.

Piszę dziś o tym, bo mamy 17 września, czyli rocznicę napaści Związku Sowieckiego na Polskę. Czyli rocznicę wydarzenia, które przez wiele lat, było dla mnie centralnym punktem mojej historycznej świadomości. Wydarzenia, o którym, gdy idzie o historyczne szczegóły, zawsze wiedziałem znacznie mniej, niż o 1 września i o wszystkim, co się działo między nami, a Niemcami, ale które jak żadne inne sprawiało, że czułem dumę z tego, że jestem Polakiem. Że to ja jestem członkiem tego narodu, który został tak straszliwie zduszony przez to połączone i zorganizowane zło. Myślę sobie, że ten mój brak wiedzy na temat tego, co się działo w latach wojny po sowieckiej stronie, był trochę spowodowany tym, że w latach, kiedy się wychowywałem, ten akurat temat praktycznie nie istniał, a – jak już wspomniałem – w moim domu szczególnej atmosfery pod tym względem też nie było. Ale też tym, że cała moja rodzina, w czasie wojny, raczej cierpiała z rąk Niemców, niż Sowietów, a po wojnie żyła raczej w biedzie, ale za to w spokoju.

A mimo to, 17 września dla mnie znaczył zawsze znacznie więcej, niż jakakolwiek inna historyczna data. I dziś, kiedy piszę ten rocznicowy tekst, wiem, że muszę coś powiedzieć takiego, żeby nie było wątpliwości, że ten dzień odpowiednio uczciłem. A więc, pamiętam, jak kiedyś rozmawiałem z – nieżyjącą już dziś – babcią mojej żony, która w momencie wybuchu wojny mieszkała we Lwowie. Opowiadała ona, jak przypomina sobie pociąg stojący na dworcu we Lwowie, do którego Rosjanie pakowali mające być wywiezione na Sybir polskie rodziny, wewnątrz pociągu był straszliwy ścisk, a na zewnątrz panował równie straszliwy mróz. I od czasu do czasu, widać było, jak od ludzi z pociągu, stojący na peronie odbierali zamarznięte na śmierć niemowlęta. Nie wiem, czy to prawda, ale tak mi opowiadała babcia mojej żony, która podobno stała wtedy na tym peronie i to wszystko widziała.

To byłoby jedyne właściwie wspomnienie, jakiego stałem się przez te wszystkie lata biernym uczestnikiem, a dotyczące początków tego, czego już jako bezpośredni obserwator, w ten czy inny sposób, miałem okazję dotykać przez całe moje życie w komunie. I byłoby to wspomnienie jedyne, gdyby nie to, ze dopiero co spotkałem się z moim wujkiem, o którym już tu parokrotnie wspominałem, a który – w moim najszczerszym przekonaniu – jest najwybitniejszym ekspertem od wszystkiego tego, co się wiąże z II Wojną Światową. Powiedział mi Wujek mianowicie, że po tym jak Niemcy uderzyli na Związek Sowiecki, w ciągu bardzo krótkiego czasu do niemieckiej niewoli trafiło pięć milionów sowieckich żołnierzy, z czego prawie milion wstąpiło do niemieckiej armii. Pozostałe cztery miliony – choć i ta reszta nie została do końca oszczędzona – zmarły następnie w straszliwej nędzy i rozpaczy, z głodu i z chorób, w niemieckich obozach. Wujek mój twierdzi, że te pięć milionów w większości poddało się głównie z głodu i z nadziei, że w niewoli przynajmniej dostaną coś jeść. Mówi dalej mój wujek, że gdyby Niemcy zapewnili każdemu z nich talerz gęstej zupy i kromkę chleba na dzień, to niemiecka armia powiększyłaby się o pięć milionów wiernych żołnierzy. A tak, ci co nie zgodzili się kolaborować, a jeśli zdezerterowali to tylko dlatego, że liczyli bardzo na to, że ktoś wreszcie ich nakarmi, zwyczajnie zmarli.

Biedni sowieccy żołnierze. Tak sobie o nich dziś myślę i teraz, kiedy piszę ten tekst i tyle razy wcześniej, kiedy oglądałem wspaniałe rosyjskie filmy wojenne, które zawsze mnie wzruszały. Czy to Lecą żurawie, czy to Dziecko wojny, czy Ballada o żołnierzu… zawsze sobie myślałem, jak to fatalnie się dla nich ułożyło życie, że ktoś im któregoś dnia kazał umierać za sowiecką ojczyznę i za światową rewolucję. I wtedy znów wracam do tej sceny na dworcu we Lwowie w tamten mroźny wieczór, i w tym momencie nagle przypominam sobie ów niemiecki papier, który jest do obejrzenia w Muzeum w Oświęcimiu, z pięcioma pieczątkami i sześcioma podpisami, skazujący więźnia na dwa dni karceru za zrobienie kupy z barakiem. Człowiek zrobił kupę w niewyznaczonym do tego przez komendanta obozu miejscu i za ten brak dyscypliny został skazany na dwa dni karceru, a wyrok został zatwierdzony pięcioma pieczątkami i sześcioma podpisami. I zaczynam już myśleć o Niemcach. I już się czuję pewniej. Tu teren jest przynajmniej czysty. Tu jest zdecydowanie łatwiej.

I to jest mój obiecany już parę tygodni temu wpis z okazji rocznicy napaści Sowietów na Polskę i początku tej gehenny, dzięki której marszałek nasi niedzielni patrioci mogą się dziś poczuć prawdziwymi politykami i poślizgać się po temacie ludobójstwa i jego znamion.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

  Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowiecki...