Ponieważ na poziomie aktualnej polityki nie dzieje się nic godnego uwagi,
film o „Smoleńsku” za nami, kolejny film, tym razem o Wołyniu wciąż przed nami,
a poza tym ten akurat temat znakomicie rozpracowuje na bieżąco Coryllus,
pozostaje mi pisać albo o aktorach i ich adoptowanych dzieciach, albo o innych
fascynujących historiach z miejsc, do których na szczęście nie mamy
bezpośredniego dostępu. W tej sytuacji proponuję historię, którą dla swojego
znakomitego magazynu „Tajna Historia” zamówił u mnie Piotr Bachurski, na temat
pewnego Ryszarda Kuklińskiego. A jeśli ktoś myśli, że tu chodzi o TEGO
Kuklińskiego, jest w bardzo ciężkim błędzie. Proszę posłuchać.
Zdaję
sobie sprawę z tego, że to co teraz powiem, może zabrzmieć zbyt prowokacyjnie,
zakładam jednak, że wśród Czytelników „Tajnej Historii” znajduje się
wystarczająco wielu miłośników kultowej już sagi o rodzinie Corleone, a zatem
więc i osób, które doskonale wyczuwają ową cienką granicę, za którą ów
niezwykły świat, gdzie wszystkie zasady tak zwanego cywilizowanego świata
zostały odwrócone, staje się nie tyle przedmiotem naszego moralnego wzburzenia,
co czystej fascynacji. O co chodzi? Otóż przedmiotem naszych dzisiejszych
refleksji jest człowiek nazwiskiem Ryszard Kukliński, tyle że wbrew temu, co moglibyśmy
sądzić, wcale nie mam na myśli „tego” Ryszarda Kuklińskiego, ale Ryszarda
Kuklińskiego zupełnie innego, który z „naszym” Kuklińskim miał tyle tylko
wspólnego, że obaj byli członkami w znacznym stopniu tajnej organizacji i obaj
w jakiś tam sposób stali się bohaterami autentycznych, miejskich legend.
Dziś zatem
przyjdzie nam się tu zmierzyć z tym drugim, przynajmniej w Polsce mniej znanym,
Kuklińskim, którego od tej chwili będziemy już nazywać tak jak on sam sobie
życzył, Richardem Leonardem Kuklinskim, lub ewentualnie Icemanem. Myślę, że to
jest zresztą bardzo dobry moment, żeby wyjaśnić ową niezwykłą ksywkę. Otóż
środowisko, w którym obracał się Kuklinski, zaznaczmy od razu, że zawodowy
zabójca, pracujący dla słynnej rodziny z New Jersey o nazwisku DeCavalcante,
ale równie chętnie przyjmujący zlecenia od każdej z pięciu nowojorskich rodzin,
postanowiło ochrzcić go tym imieniem w związku z niekiedy stosowanym przez
niego zwyczajem zamrażania ciał swoich ofiar po to, by organom ścigania uniemożliwić
określenie czasu ich śmierci. Ale zacznijmy od początku.
Richard
Kukliński urodził się 11 kwietnia 1935 roku w Jersey City. Jego ojcem był
Stanley Kuklinski, polski imigrant, hamulcowy na kolei, mama natomiast to Anna
McNally, córka irlandzkich katolików przybyłych do Ameryki z Dublina,
zatrudniona w paczkowalni mięsa. Jak głoszą różne świadectwa, zarówno polski
ojciec, jak i irlandzka matka, utrzymując się w przekonaniu, że katolickie
wychowanie polega przede wszystkim na biciu, tłukli swojego syna praktycznie
codziennie, co oczywiście musiało doprowadzić do tego, że i on sam w końcu
uznał, że dyscyplinę można egzekwować tylko w jeden sposób.
Richard
miał troje rodzeństwa. Starszy brat, Florian zmarł w wyniku obrażeń zadanych mu
przez ojca. Młodszy, Joseph, został skazany za gwałt i zabójstwo 12-letniej
dziewczynki. Kiedy już po latach, w jednym z wywiadów zapytano Richarda, jak
ocenia to, co zrobił jego młodszy brat, odpowiedział krótko: „Obaj mieliśmy
tego samego ojca”. Była jeszcze młodsza siostra, Roberta, ale o niej akurat
kroniki milczą, co może tylko świadczyć o niej jak najlepiej.
Jeszcze
zanim Richard Kuklinski postanowił wkroczyć na ścieżkę, która miała ostatecznie
zdefiniować jego życie, pracując jako magazynier, poznał, a następnie poślubił,
dziewczynę nazwiskiem Barbara Pedrici. Również w jednym z wywiadów udzielonych
już po latach, Pedrici wspomniała jak pewnego dnia w samochodzie pokłóciła się
ze swoim przyszłym mężem, a kiedy chciała się obrazić i sobie pójść, poczuła
nagle ból w karku, zobaczyła krew i usłyszała słowa, które zapamiętała na całe
życie: „To jest praktyczna lekcja, która ma cię nauczyć, że nigdy nie wolno ci
mnie opuścić”.
I
faktycznie, była już z nim do samego końca. Tyle jej satysfakcji, że kiedy jako
już bardzo stary człowiek umierał w więzieniu i prosił lekarzy, by zrobili
wszystko, by go jak najdłużej utrzymać przy życiu, jako wierna i kochająca żona
wyraziła zgodę na odłączenie.
Barbara
urodziła Kuklińskiemu troje dzieci, dwie córki oraz syna. Swojego męża
opisywała jako kogoś, kto stale krążył między dwiema postawami, które można
było określić jako „dobry i zły Richie”. „Dobry Richie”, jako ojciec i mąż, był
czuły i troskliwy, lubiący spędzać czas z rodziną, „zły Richie”, natomiast,
pojawiał się wprawdzie w domu zaledwie od czasu do czasu, jednak ze znaczną
regularnością, i wówczas z niezwykłą starannością demonstrował w stosunku do
żony i dzieci wszystko to, czego nauczył się od swojego polskiego taty.
Ani żona,
ani dzieci, ani tym bardziej sąsiedzi, nie mieli pojęcia, czym się Richard
zajmuje. Wszystko co o nim wiedzieli, to to, że prowadzi jakieś niezwykle udane
interesy, a im nic do tego. Wystarczy, że żyje się im wygodnie i w sumie
bezpiecznie. Oczywiście, jak to kobieta, Barbara od czasu do czasu miała swoje
podejrzenia, zwłaszcza gdy Richard potrafił wychodzić do pracy w samym środku
nocy, czy zrywając się od obiadu, po czym wracał z potężną ilością gotówki.
Jednak ponieważ wiedziała na pewno, że w odróżnieniu od typowego bandyty, on
ani nie pije, ani nie zażywa narkotyków, ani nie przepuszcza pieniędzy w
kasynach, ani jej nie zdradza, nie próbowała demonstrować swoich niepokojów.
Richard
Kuklinski był potężnie zbudowanym mężczyzną, mierzącym 196 cm wzrostu i ważącym
ponad 120 kg. Prowadzone przez niego interesy, o których jego żona i dzieci
wolały nie wiedzieć, były prowadzone na skalę międzynarodową i obejmowały
handel narkotykami, pornografią, bronią, pranie brudnych pieniędzy,
uprowadzenia, no i wreszcie, oraz przede wszystkim, zabójstwa na zlecenie. W
jednym z owych wielu udzielonych już podczas pobytu w więzieniu wywiadów,
Kukliński twierdził, że pierwszego zabójstwa dokonał jeszcze jako dziecko,
kiedy to drążkiem na wieszaki zatłukł na śmierć kolegę, który mu dokuczał. A
więc z nerwów. Już zresztą w połowie lat 50. Kuklinski miał reputację kogoś,
kto zabije każdego, kto go zezłości i to pewnie w związku z tą legendą zwróciła
na niego uwagę rodzina DeCavalcante.
Według autora głównej biografii Kuklinskiego, Philipa Carlo, debiutując wiosną
1954 roku, Kuklinski pojawił się na Manhattanie, szukając swoich ofiar, zawsze
mężczyzn, nigdy kobiet, zawsze ludzi, którzy w jakikolwiek sposób potraktowali
go nieuprzejmie. Zabijał strzałem z rewolweru, przy pomocy noża, ewentualnie
tłukąc ofiarę na śmierć. Niektórych pozostawiał na miejscu, niektórych wrzucał
to rzeki Hudson. Morderstwo, jak pisze Carlo, stało się dla Kuklinskiego
sportem, a ciał w pewnym momencie było już tak dużo, że nowojorska policja, nie
mogąc uwierzyć, ze ich autorem mogła być jedna osoba, uznała, że to pewnie
lokalni pijaczkowie padają ofiarą jakichś osobistych porachunków. Tymczasem to
faktycznie była jedna osoba, w dodatku taka, która owe morderstwa traktowała
zaledwie jako ćwiczenie przed czymś znacznie poważniejszym.
W innym
miejscu, wspominając swoją młodość, mówił Kuklinski tak: „Kiedy tak sobie dziś o tym myślę, to wiecie co? To co w tym wszystkim
podobało mi się najbardziej, to polowanie, to co tam stanowiło faktyczne wyzwanie.
Samo zabójstwo miało znaczenie drugorzędne. Nie wydaje mi się, żebym czuł przy
tym jakieś szczególne podniecenie. Natomiast planowanie, organizowanie
wszystkiego tak, by wyszło jak najlepiej, to było coś. A im było więcej wyzwań,
tym lepiej wszystko smakowało”.
Mimo wielu
prób postawienia jakiejś sensownej diagnozy odnośnie tego, jak świat mógł
stworzyć takiego potwora, mimo że w badania zaangażowanych było wielu wybitnych
psychiatrów i mimo że w pewnym momencie sam Kuklinski zgodził się z lekarzami,
jak się zdaje, szczerze współpracować, wygląda na to, że nie udało się osiągnąć
diagnozy, co do której większość byłaby zgodna. Oczywiście, dzieciństwo musiało
odgrywać pewną rolę, jednak nie oszukujmy się, dzieci były bite przez swoich
rodziców nie tylko w Nowym Jorku, nie tylko w ramach katolickiego wychowania i
nie tylko w XX wieku, a nie jest tak, że większość z nich kończy jak Kuklinski.
Jasne, nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, że Kuklinski był osobą
chorą psychicznie, no ale tu też wariatów na świecie jest co niemiara, a nie
każdy z nich ma za sobą taką historię, jak choćby ta zrelacjonowana przez
samego Kuklińskiego, kiedy został zapytany, jak to się stało, że tak wybitny
gangster jak DeMeo zatrudnił go jako zabójcę. Mówi Kuklinski: „Pewnego dnia pojechałem z DeMeo na
przejażdżkę samochodem i zaparkowaliśmy przy jednej z ulic. Wówczas DeMeo
wskazał mi przypadkowego przechodnia, człowieka wyprowadzającego na spacer psa,
i powiedział mi, żebym go zabił. Wyszedłem więc z samochodu, podszedłem do
gościa i strzeliłem mu w głowę. Od tego czasu, DeMeo, jak tylko była potrzeba,
zawsze wybierał mnie”.
A zatem,
niezależnie od tego, czy będziemy mówić o tak zwanej „osobowości dyssocjalnej”,
czy „paranoicznej”, i tak już pewnie do końca świata nie dowiemy się, co
takiego się działo w głowie Richarda Kuklinskiego, że zaprowadziło go aż w tak
egzotyczne z naszego punktu widzenia rejony.
Znów wedle
relacji samego Kuklinskiego, przez kolejne 30 lat nie było miesiąca, by on osobiście
kogoś nie zabił. Jak to się zatem stało, że przez tyle lat policji nie udało
się wpaść na jego trop? Pierwszym tego powodem było to, że, zabijając, stosował
Kukliński najróżniejsze metody, a więc strzałem z pistoletu, przy pomocy noża,
przez podłożenie bomby, łyżką do opon, przez podpalenie, otrucie, uduszenie,
czy wreszcie – pamiętamy, że był to potężnych rozmiarów człowiek – po prostu
przez zwykłe pobicie, „tak dla utrzymania formy”. Nigdy nie ustalono, co miał
Kuklinski na myśli, mówiąc o swoich „bardzo licznych” ofiarach. Sam twierdził,
że było ich ponad 200, jednak oficjalna liczba nie jest znana. Jego ulubioną
metoda zabijania było przez zatrucie cyjankiem potasu, ponieważ „zabijał szybko
i podczas badań był trudny do wykrycia”. Kuklinski truciznę albo wstrzykiwał,
albo dodawał do jedzenia, albo rozpylał aerozolem, albo po prostu aplikował
bezpośrednio na skórę. Ciał pozbywał się najczęściej, umieszczając je w
ogromnej beczce, ale również nie stronił od rozczłonkowywania, grzebania, lub
wrzucania do bagażnika samochodu i porzucania go na złomowisku. Twierdził
również, że niekiedy swoje ofiary wywoził do Pensylwanii, gdzie rzucał jeszcze
żywe wielkim szczurom na pożarcie. Opowiadał również, że często nagrywał te
sceny na taśmę filmową, po to, by mieć wyższe szanse przetargowe przy kolejnych
kontraktach. Według jego słów, po obejrzeniu jednego z tych filmów, DeMeo
wyraził opinię, że Kuklinski „to człowiek bez duszy”.
Jak już
wspomnieliśmy, historia Richarda Kuklinskiego została już wielokrotnie
opowiedziana, czy to w tekstach autorów, którzy uznali ją za na tyle
fascynującą, że wartą spisania, czy przez samego Kuklinskiego podczas wielu
licznych wywiadów. W oparciu o jego biografię, powstał nawet dość popularny
film zatytułowany „The Iceman”. A więc moglibyśmy tę naszą opowieść ciągnąc
jeszcze bardzo długo, opisując w sposób odpowiednio barwny i poruszający
najsłynniejsze z jego czarnych wyczynów. Jednak uznając, że już i to, co
zostało powiedziane dotychczas daje nam odpowiednio wyraźny i mocny obraz,
przejdźmy może do dnia, kiedy Richard Kuklinski został wreszcie zatrzymany.
Jak to się
zwykle w tego typu sytuacjach dzieje, na początku owego końca stał szereg
popełnionych przez samego Kuklinskiego błędów. Badając serię pojedynczych zabójstw,
FBI zdołało je wszystkie połączyć nazwiskiem Kuklinskiego i w roku 1985 rozpoczęła
się ostateczna akcja pod kryptonimem „The Iceman”. Detektywowi o nazwisku Pat
Kane oraz agentowi specjalnemu Dominikowi Polifrone, przy współpracy z bliskim
przyjacielem Kuklinskiego, niejakim Philem Solimene, udało się zbliżyć do
Kuklinskiego. Polifrone, przedstawiajony Kuklinskiemu jako płatny morderca
nazwiskiem Dominic Michael Provenzano, poprosił Kuklinskiego o pomoc w
zabójstwie i nagrał Kuklinskiego, kiedy ten opowiadał z detalami, w jaki sposób
zamierza przeprowadzić akcję. 17 grudnia 1986 roku doszło do ponownego spotkania
Kuklinskiego z Polifrone, podczas którego Polifrone miał mu dostarczyć
odpowiednią ilość cyjanku, który miał posłużyć do zabójstwa pewnego
działającego pod przykryciem agenta. Kuklinski jednak sprytnie wypróbował
dostarczoną truciznę na jakimś zbłąkanym psie, a kiedy okazało się, że pies się
ma świetnie i prosi o jeszcze, Kuklinski nabrał podejrzeń, że ma do czynienia z
prowokacją, zrezygnował z dalszego udziału w akcji i poszedł do domu. Został
aresztowany dwie godziny później. Przy okazji, w jego samochodzie znaleziono
rewolwer i żonę, którą przez to, że chciała policji przeszkodzić w zatrzymaniu,
również aresztowano. Kuklinski został oskarżony o pięć morderstw, sześć
przestępstw związanych z nielegalnym posiadaniem broni, o jeden napad rabunkowy
i jedną próbę napadu, po czym odebrano mu paszport i zwolniono z aresztu za
poręczeniem w wysokości 2 mln dolarów. W marcu roku 1988 jury uznało
Kuklinskiego winnym zaledwie dwóch zabójstw, ponieważ jednak nie zdołano
udowodnić, że ich bezpośrednim wykonawcą był sam Kuklinski, uniknął on
obowiązującej wówczas jeszcze kary śmierci i został skazany na karę dożywocia,
z możliwością ubiegania się o zwolnienie w wieku 110 lat. W roku 2003,
Kuklinski przyznał się do zamordowania w roku 1980 nowojorskiego policjanta
Petera Calabro, za co do wyroku dołożono mu jeszcze 30 lat więzienia.
Ktoś się
pewnie zastanawia, czy kiedy Kuklinski wspominał po latach swoje zbrodnie,
zdarzało mu się czegoś żałować. Otóż najczęściej nie. Nawet kiedy opowiadał,
jak to pewnego dnia chciał sprawdzić skuteczność działania kuszy i strzelił w
głowę przypadkowo napotkanemu mężczyźnie, jedyna refleksja ograniczała się do
stwierdzenia, że strzała wbiła się tylko do połowy. Jednak jest coś co, jak się
zdaje, dręczyło Kuklinskiego przez lata. Oto, jak sam wspomina ów incydent:
„Gość błagał mnie, żebym go nie zabijał. Prosił,
coś obiecywał, chyba nawet się modlił. Wciąż gadał: ‘Boże, błagam’ i takie tam.
Powiedziałem mu więc, że dam mu pół godziny, żeby spróbował wyprosić łaskę u
Boga. Jeśli w tym czasie Bóg zejdzie z nieba i sprawi, że sytuacja ulegnie
zmianie, będzie żył. No ale Bóg się nie pojawił i sytuacja nie uległa zmianie. I
tyle. No, przyznaję, że nie było to z mojej strony zbyt miłe. To jest coś,
czego nie powinienem był zrobić. A przynajmniej nie w ten sposób”.
W roku
2005, po 25 latach spędzonych w więzieniu, u Kluklinskiego zdiagnozowano rzadką
i nieuleczalną chorobę krwi, w związku z czym został przeniesiony na ściśle
strzeżony oddział szpitala w Trenton, w stanie New Jersey. Jak już
wspomnieliśmy, mimo że osobiście prosił lekarzy, by w przypadku gdy sytuacja krytycznie
się pogorszy, podjęli próbę reanimacji, jego żona zaapelowała, by tego nie
robili. Tydzień przed śmiercią, szpital zwrócił się do Barbary z pytaniem, czy podtrzymuję
swoją decyzję, a ona skierowała kciuk ku ziemi. 7 marca, w wieku 70 lat,
Richard Leonard Kuklinski poszedł do piekła.
Właśnie
otrzymałem swój egzemplarz książki o zagubionej łodzi. Jest bez zarzutu.
Polecam wszystkim bardzo gorąco. Zamawiać ją można w księgarni Coryllusa pod
adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=o-samotnej-wyspie-zapomnianej-lodzi-i-oceanie-bez-kresu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.