Moja wczorajsza notka na temat
rzekomego polskiego szowinizmu wywołała skromną dyskusję i w pewnym momencie
przypomniałem sobie scenę sprzed lat, o której w ferworze dziejów jakoś zapomniałem.
Otóż w roku 1980 wyjechałem po raz pierwszy w życiu na Zachód, a konkretnie do
Frankfurtu nad Menem. Dlaczego tam? Bez specjalnie istotnej przyczyny. Podczas
jakiejś uroczystości z okazji rocznicy matury spotkałem dawną koleżankę, która
tam wcześniej zamieszkała, ona mnie do siebie zaprosiła, no i wylądowałem w
tych Niemczech, przede wszystkim oczywiście z nadzieją znalezienia jakiejś
pracy i za zarobione pieniądze kupienia sobie kilku płyt. Taki to był czas i
takie marzenia.
Zajechałem więc do tych Niemiec i
któregoś dnia, siedząc sobie w okolicznym barze poznałem pewnego Niemca o
imieniu – daję słowo, że nie zmyślam – Klaus i trochęśmy się zaprzyjaźnili.
Pewnego wieczora siedzieliśmy sobie w knajpie, gadaliśmy o życiu i nagle od
stolika obok wstał jakiś Niemiec i odezwał się do mnie w następujący sposób:
„If you are in Germany you must speak German”. On był oczywiście trochę pijany,
ja byłem w towarzystwie, a więc nie specjalnie się wystraszyłem, no i to pewnie
sprawiło, że bez chwili zastanowienia, odpowiedziałem mu, że jest mi bardzo
przykro, ale ponieważ jestem z Polski, to po Niemiecku umiem tylko powiedzieć,
że arbeit macht frei. Pamiętam to do dziś. Niemiec najpierw zdębiał, potem się
zaczerwienił, następnie zaczął się jąkać, a w końcu się tłumaczyć, że on
osobiście do Hitlera ma stosunek co najmniej ambiwalentny.
Kiedy dziś, kolejny już dzień słucham tego
całego jazgotu na temat owego profesora uniwersytetu, który za to, że w miejscu
publicznym używał języka niemieckiego, dostał z klasycznego byka w czoło,
pierwsze co mi przychodzi do głowy, to to, że jemu w konfrontacji z owym
kibolem-patriotą zabrakło odpowiedniego argumentu. No bo ja on, biedaczek, miał
się zachować wobec tego typu agresji? Informując, że Jarosław Kaczyński to
„Eine Kartoffel”? Przecież nie.
Ale jest jeszcze coś, o czym sobie dziś
przypomniałem. Otóż w jednym ze swoich
niedawnych tekstów Coryllus zauważył, że jedyna powszechnie
rozpoznawalna niemiecka marka to Adolf Hitler. Nie jakiś Bosch, Siemens, czy
nawet BMW. Co do każdego z nich bowiem zawsze istnieje podejrzenie, że za tym
stoją Hindusi, czy Szwedzi. Gdy chodzi o Hitlera, każdy w miarę przytomny
obywatel świata wie, że Niemcy to Adolf Hitler. A zatem, wygląda na to, że ze
względów ściśle historycznych, nasza pozycja wobec nich jest na tyle silna, że
nawet jeśli ja będę siedział cały dzień w oknie i spluwał na głowę każdemu
przechodzącemu obok mojej kamienicy Niemcowi, nikt nie jest w stanie
wypowiedzieć przeciwko mnie jednego słowa, oczekując, że ja je potraktuję z powagą.
Tak to już jest i nie ma takiej ludzkiej siły, która może tu cokolwiek zmienić.
Korzystając z okazji, chciałbym dziś
przypomnieć swój tekst, który osobiście uważam za jeden z lepszych, jakie w
życiu napisałem, a którego tytuł w dzisiejszej okolicznościach nie mógłby być
bardziej adekwatny – Niemiectwo.
W jednym z niedawnych wpisów, wspomniałem
mojego dziś już nieżyjącego wujka, który stanowił dla mnie zawsze źródło
przeróżnej wiedzy i inspiracji. Wprawdzie mam bardzo poważne wątpliwości, czy
gdyby on trafił na te moje teksty, byłby ze mnie zadowolony, nie zmienia to
jednak faktu, że to wybitny człowiek i – jak mówię – kopalnia wspomnień. Musi
mi więc brat mojej Mamy wybaczyć, że go tu wykorzystam.
Kiedy wybuchła wojna, wujek miał 6 lat i
mieszkał w maleńkiej wiosce nad Bugiem. Któregoś dnia przez wieś przejeżdżały
okupacyjne oddziały niemieckie i żołnierze postanowili zatrzymać się obok
naszego domu. Ponieważ wyglądali jak żołnierze, mieli dużo wojskowego sprzętu i
w ogóle stanowili bardzo egzotyczną odmianę w życiu małego dziecka, wujek mój –
właśnie jak to dziecko – polazł tam za płot, żeby popatrzeć na wszystko, co się
tam działo. W pewnym momencie, jeden z Niemców, przechodząc obok mojego wujka –
ot tak sobie, z rozpędu – walnął go w twarz tak mocno, że wujek się wywrócił, a
następnie z płaczem pobiegł do swojego ojca, a mojego dziadka. Opowiada mi
wujek, że dziadek był bardzo dumnym i dzielnym człowiekiem, który w sytuacjach
tego typu niesprawiedliwości zawsze reagował honorowo. A więc i tym razem,
wziął mojego wujka za rękę i poszedł do dowódcy tych żołnierzy, żeby powiedzieć
mu co się stało. Niemiecki oficer wysłuchał relacji dziadka, powiedział, że
rozumie jego wzburzenie, ale z formalnego punktu widzenia, nie ma powodów do
interwencji. Polska jest krajem okupowanym, Polacy mają prawa bardzo ograniczone,
więc takie rzeczy mogą się zdarzać.
Opowiada mi wujek, że on do dziś, bardzo
intensywnie, pamięta z tego zdarzenia jeden szczegół. On stał tam z dziadkiem,
dziadek obejmował go swoimi wielkimi, mocnymi ramionami, przed nimi stał ów
niemiecki oficer, a wujek czuł, jak dziadkowi drżą ze zdenerwowania dłonie.
Kiedy wojna się skończyła, wujek mój
twierdzi, panowało na wsi powszechne przekonanie, że z powodu tego, co Niemcy
zrobili światu, niemieckie państwo przestanie istnieć. Dobrzy ludzie bardzo
szczerze wierzyli, że cały teren, który dotychczas był zamieszkały przez
Niemców zostanie zaorany, a na tej ziemi posadzi się kartofle. Co się miało
stać z samymi Niemcami, o tym już nikt nie myślał. Nikt się nad tym nie
zastawiał, i – prawdę powiedziawszy – każdy miał tę kwestię głęboko w nosie.
Od zakończenia wojny upłynęło już niemal
65 lat i – jak widzimy –z sobą i ze swoją historią Niemcy poradzili sobie zupełnie
dobrze. Co ja mówię, zupełnie dobrze? Wręcz znakomicie! Nie dość, że powoli,
ale konsekwentnie przestali się czerwienić na dźwięk słowa „wojna”, nie dość,
że przestali się nerwowo wiercić na wspomnienie o tym, co się im zagnieździło
pod tymi nordyckimi czołami w pewnym momencie ich dziejów, nie dość, że się
zaczęli nagle w sposób zupełnie niewyobrażalny rozpychać, to ostatnio – jak się
dowiaduję – niektórzy z nich nabrali na tyle odwagi, że zaczynają mi tłumaczyć,
że w gruncie rzeczy cały ten chwilowy sukces ich chorego projektu, nie mógłby
być w połowie tak spektakularny, gdyby nie aktywna współpraca ze strony tych
wszystkich, których oni postanowili złapać za kark i wdusić w ziemię. Jak się
dowiadujemy, niemiecki tygodnik „Der Spiegel” przedstawił ostatnio listę tych,
z którymi Niemcy życzą sobie dzielić winę za to wszystko, co się stało przed 70
laty. A na tej liście znalazł się również mój Dziadek, moja Babcia, moja Mama,
mój Tata, a może nawet i mój Wujek. Może nawet i On.
Słucham w telewizji wyjaśnień jednego z
akredytowanych w Polsce korespondentów niemieckiej prasy, którego nazwiska
akurat nie chce mi się pamiętać, a który tłumaczy mi, że nic takiego się nie
dzieje. Że to z czym mamy do czynienia, to część zwykłej, historycznej debaty,
która się toczy w całej Europie. Staram się jakoś zrozumieć ten dziwny skręt chorego
umysłu. Staram się wyobrazić, co mógł mój dziadek zrobić, żeby dziś ten Niemiec
potrafił wykrzesać z siebie nieco więcej szacunku do Polski i się zamknął. I
jedyne co mi przychodzi do głowy, to tylko to, że miał zamiast trząść tymi
swoimi polskimi, chłopskimi dłońmi, wziąć nóż i poderżnąć Szwabowi gardło.
No a przede wszystkim – choć boję się że
to już zdecydowanie za późno – może warto by było wrócić do pomysłu z
kartoflami.
Wszystkich jak zawsze zapraszam
do księgarni pod adresem www.coryllus.pl,
gdzie można kupować moje książki. Bardzo polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.