Minęły nam trzy kolejne dni kazań
naszego drogiego księdza Rafała Krakowiaka, skądinąd znanego nam tu pod ksywką
Don Paddington, i choć weszliśmy właśnie w Wielki Piątek i pewnie wypadałoby
się obejść bez mięsa, dziś jak najbardziej mięso, a więc mój felieton z
najnowszego wydania „Warszawskiej Gazety” – pisany jeszcze w miniony
poniedziałek, ale wciąż bardzo na temat – który czekał na swój czas i tak długo
za długo.
Przy okazji, chciałbym powiedzieć, że
jest to okazja równie dobra jak każda inna, by podziękować naszemu wspaniałemu
komentatorowi Orjanowi za inspirację i za to, że zgodził się swój tak naprawdę
tekst podpisać imieniem Toyah. A zatem, bardzo proszę.
Wydaje się, że pod właśnie nam
zakomunikowaną i jakże szczęśliwą nieobecność Jarosława Gowina musimy sobie
powiedzieć parę rzeczy, które wydają się być całkowicie zlekceważone. Otóż w
całej dyskusji na temat terminu oraz sposobu przeprowadzenia wyborów
niebezpiecznie pomija się element podstawowy, a mianowicie kwestię kadencji.
Rzecz w tym, że dziś absolutnie podstawową sprawą jest niedopuszczenie do
wakatu na funkcji Prezydenta RP, który może automatycznie zaistnieć z chwilą
upływu kadencji Andrzeja Dudy, a więc 5 sierpnia o godz. 24:00. Przez utratę
ciągłości władzy, Polska stanie się wówczas niezdolna do sprawowania każdej
czynności, do której potrzebny jest udział prezydenta, takiej jak choćby przyjmowanie
ustaw, co realnie prowadzi do zablokowania prawa. Oznacza to także niezdolność
Polski do wykonywania funkcji i jej czynności międzynarodowych, uzupełniania
kadr sędziowskich, kadr najwyższego dowództwa wojskowego i tym podobnych. I
wreszcie, last but not least, od tej
chwili Polska jest pozbawiona konstytucyjnego uprawnienia do organizowania jakichkolwiek
nowych wyborów. Tego braku nie da się zalepić platfusią śliną, klejem i dyktą,
a w szczególności nie da się awaryjnie podstawić kogoś, kto będzie pełnił
funkcję prezydenta, bo wprawdzie Konstytucja przewidziała rozwiązania na
wypadek śmierci prezydenta, lecz już nie braku wyboru przed upływem kadencji.
Nie pojawi się więc nawet niejaki interrex.
W tej sytuacji istnieje tylko jedno
wyjście awaryjne, choć technicznie dysponuje nim wyłącznie Andrzej Duda jako
człowiek, a nie jako Prezydent. Polega ono na tym, że dzień przed końcem
kadencji prezydent Andrzej Duda składa rezygnację i w ten sposób, zgodnie z zapisami
Konstytucji, funkcję Prezydenta obejmuje lege
artis marszałek Witek, po to by w ciągu 14 dni ogłosić wybory w terminie do
60 dni, czyli gdzieś z początkiem października 2020 roku. Pan Andrzej Duda
spokojnie sobie do tych wyborów staje jako prywatny obywatel i oczywisty zbawca
suwerenności Rzeczypospolitej i jej
Konstytucji, zgnojonej i zamienionej w durny cyrk przez platfusiarnię. Innej
drogi konstytucyjnej nie będzie, a więc ratunek zależeć będzie od osobistego
poświęcenia się tzw. Adriana.
Jak już wspomniałem, szczęśliwie nie
musimy już wysłuchiwać doradczego głosu ministra Gowina, warto jednak skomentować
choć w paru słowach jego propozycje. Otóż nie ma możliwości, by obywatel dobrowolnie
zrzekł się biernego prawa wyborczego i to na dwa lata naprzód. Nie można też
obywatela zmusić środkami prawnymi (poza wyrokiem w pewnych sprawach
kryminalnych), żeby przyjął obowiązek dwuletniego przedłużenia kadencji, a w
zamian za te dwa lata utracił czynne prawo wyborcze. Wydając mu taki zakaz
Polska, stoczy się poniżej podstaw demokracji.
Z drugiej strony, ponieważ my już mamy
konstytucyjne czynne prawo do głosowania korespondencyjnego, to biorąc pod
uwagę zasadę równości wyborów, a spuszczając z wodą platfusi jazgot, trudno
występować przeciwko obdarzeniu tym prawem wszystkich posiadających czynne
prawo wyborcze. A zatem, wbrew apokaliptycznym nastrojom, przed nami cały
wachlarz możliwości, z bardzo jasną i radosną perspektywą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.