piątek, 3 kwietnia 2020

Czy to się nie dzieje naprawdę?


Postanowiłem nie czekać dłużej i już dziś wrzucić swój najnowszy felieton z Warszawskiej Gazety. Mam tylko nadzieję, że wciąż jeszcze w miarę aktualny.

 Nie wiem, czy to wrażenie jest poprawne, jednak nic na to nie poradzę, że im dłużej trwa ta zaraza i im bardziej nawet ja, ktoś dotychczas nadzwyczaj spokojny, zaczynam się tym wszystkim denerwować, tym częściej też ogrania mnie podejrzenie, że panika, jakiej w ostatnim czasie uległ niemal cały świat, jest częścią projektu, którego ani natury, ani tym bardziej autorów nie znamy.                A po raz pierwszy spadły na mnie owe podejrzenia, kiedy siedzieliśmy tu sobie spokojnie, żona moja studiowała kolejne liczby dotyczące nowych infekcji, a kiedy w końcu ze smutkiem oznajmiła, że w Niemczech zachorowało już ponad 60 tysięcy osób, nasza córka z jeszcze większym smutkiem odpowiedziała: „A 80 milionów wciąż ma się bardzo dobrze”. Bo, pomijając wszelkie emocje – niezależnie od tego, czy nazwiemy je zdrowymi, czy nie –  związane z tym, że akurat padło na Niemców, sytuacja gdy nagle uświadomimy sobie faktyczną skalę owego zjawiska, które rzuciło cały świat na kolana i odebrało mu głos, nie może nie dać do myślenia.
       A skoro już zaczniemy myśleć, to pewnie zauważymy kolejne elementy tego co nas otoczyło. Oto, proszę sobie wyobrazić, że znajomy lekarz, pełniący służbę w jednym z polskich szpitali poinformował mnie, że zgodnie z wytycznymi Ministerstwa Zdrowia jedna z dwóch tamtejszych jednostek została przekształcona w szpital zakaźny i skierowana do obsługi osób zarażonych koronawirusem. Podczas gdy zatem w drugim szpitalu ruch odbywa się jak dotychczas, w szpitalu gdzie pracuje znajomy panują kompletne pustki, związane bezpośrednio z faktem, że jak dotychczas lokalnie akurat nie zanotowano ani jednego przypadku zakażenia. A zatem ów szpital, z całą obsługą i wszelkim niezbędnym sprzętem, pozostaje w pełnym pogotowiu, czekając dzień i noc na pierwszego pacjenta, a wokół głucha cisza. Gdybyśmy jednak zajrzeli na Izbę Przyjęć, zobaczylibyśmy, że tam przez te same kolejne dni i noce, trwa prawdziwe piekło. Tłoczące się po kątach tłumy pacjentów czekają aż ktoś się nimi zajmie i przekaże im dobre lub złe wieści. Ktoś się zapyta, skąd oni się tam w ogóle wzięli. Otóż są to ci wszyscy ludzie, którym w tych szczególnych dniach przyszło dostać gorączki, kaszlu, czy niekiedy zaledwie kataru i zamiast wziąć aspirynę, czy odpowiednio mocną dawkę witaminy C i położyć się do łóżka, z polecenia lekarza pierwszego kontaktu stawili się na owej izbie przyjęć, a to tylko po to, by się dowiedzieć, że mają wracać do domu i zwyczajnie, jak tyle razy wcześniej, zdrowieć.
        I tak się ów koronawirus kręci tu i ówdzie, a jeśli ktoś mnie w tej chwili zapyta, czy ja chcę powiedzieć, że..., to słowami Rusha Limbaugh bardzo go poproszę, by mi nie przypisywał tego, czego nie powiedziałem. Ja mówię dokładnie to co chcę powiedzieć i uwielbiam słuchać tego co mówię, ponieważ mam rację. A ja uwielbiam mieć rację.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...