Postanowiłem nie czekać dłużej i już dziś wrzucić swój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Mam tylko nadzieję, że wciąż jeszcze w miarę aktualny.
Nie wiem, czy to wrażenie jest
poprawne, jednak nic na to nie poradzę, że im dłużej trwa ta zaraza i im
bardziej nawet ja, ktoś dotychczas nadzwyczaj spokojny, zaczynam się tym
wszystkim denerwować, tym częściej też ogrania mnie podejrzenie, że panika,
jakiej w ostatnim czasie uległ niemal cały świat, jest częścią projektu,
którego ani natury, ani tym bardziej autorów nie znamy. A po raz pierwszy spadły na mnie owe
podejrzenia, kiedy siedzieliśmy tu sobie spokojnie, żona moja studiowała kolejne
liczby dotyczące nowych infekcji, a kiedy w końcu ze smutkiem oznajmiła, że w
Niemczech zachorowało już ponad 60 tysięcy osób, nasza córka z jeszcze większym
smutkiem odpowiedziała: „A 80 milionów wciąż ma się bardzo dobrze”. Bo,
pomijając wszelkie emocje – niezależnie od tego, czy nazwiemy je zdrowymi, czy
nie – związane z tym, że akurat padło na
Niemców, sytuacja gdy nagle uświadomimy sobie faktyczną skalę owego zjawiska,
które rzuciło cały świat na kolana i odebrało mu głos, nie może nie dać do
myślenia.
A skoro już zaczniemy myśleć, to pewnie zauważymy
kolejne elementy tego co nas otoczyło. Oto, proszę sobie wyobrazić, że znajomy
lekarz, pełniący służbę w jednym z polskich szpitali poinformował mnie, że zgodnie
z wytycznymi Ministerstwa Zdrowia jedna z dwóch tamtejszych jednostek została
przekształcona w szpital zakaźny i skierowana do obsługi osób zarażonych
koronawirusem. Podczas gdy zatem w drugim szpitalu ruch odbywa się jak
dotychczas, w szpitalu gdzie pracuje znajomy panują kompletne pustki, związane
bezpośrednio z faktem, że jak dotychczas lokalnie akurat nie zanotowano ani
jednego przypadku zakażenia. A zatem ów szpital, z całą obsługą i wszelkim
niezbędnym sprzętem, pozostaje w pełnym pogotowiu, czekając dzień i noc na
pierwszego pacjenta, a wokół głucha cisza. Gdybyśmy jednak zajrzeli na Izbę Przyjęć,
zobaczylibyśmy, że tam przez te same kolejne dni i noce, trwa prawdziwe piekło.
Tłoczące się po kątach tłumy pacjentów czekają aż ktoś się nimi zajmie i
przekaże im dobre lub złe wieści. Ktoś się zapyta, skąd oni się tam w ogóle
wzięli. Otóż są to ci wszyscy ludzie, którym w tych szczególnych dniach
przyszło dostać gorączki, kaszlu, czy niekiedy zaledwie kataru i zamiast wziąć
aspirynę, czy odpowiednio mocną dawkę witaminy C i położyć się do łóżka, z
polecenia lekarza pierwszego kontaktu stawili się na owej izbie przyjęć, a to tylko
po to, by się dowiedzieć, że mają wracać do domu i zwyczajnie, jak tyle razy
wcześniej, zdrowieć.
I tak się ów koronawirus kręci tu i
ówdzie, a jeśli ktoś mnie w tej chwili zapyta, czy ja chcę powiedzieć, że...,
to słowami Rusha Limbaugh bardzo go poproszę, by mi nie przypisywał tego, czego
nie powiedziałem. Ja mówię dokładnie to co chcę powiedzieć i uwielbiam słuchać tego
co mówię, ponieważ mam rację. A ja uwielbiam mieć rację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.