Planowałem
dziś wreszcie napisać dłuższą refleksję o koronawirusie, jednak ostatecznie
pomyślałem sobie, że tu nie ma się co napinać, wystarczą te 444 słowa, jakie co
tydzień publikuję w „Warszawskiej Gazecie”, a tu na blogu po raz kolejny dam od
siebie odetchnąć. Jest jednak tak, że uczę kogoś, kogo od pewnego czasu
traktuję jako swego rodzaju tego blogu czytelnika-symbol i przez to staram
się bardzo, by przynajmniej w każdy wtorek i piątek czekał tu na niego przede
wszystkim kolejny felieton. Zdecydowałem zatem, że tak zostawić tego nie mogę.
Dodatkowo jeszcze, rozmawialiśmy sobie niedawno o Bobie Dylanie, więc
uznałem też, że nie zaszkodzi jeśli dziś właśnie zamieszczę tu tekst jeszcze z
roku 2009, którego jednym z bohaterów był właśnie Dylan, a którego mój
specjalny uczeń zapewne nie czytał. Mało tego; ów tekst był w pierwszej
kolejności poświęcony nie tyle Dylanowi, co temu, do czego zostało doprowadzone
polskie sądownictwo, a więc tematowi, który w sposób całkowicie bezczelny i
zdecydowanie skuteczny został tu w Polsce przykryty właśnie przez wspomniany koronawirus.
No więc proszę bardzo, za jednym razem mamy wszystko: i Dylana i sędziów, a
nawet wirus, wprawdzie nie korona, ale kto wie, czy nawet nie poważniejszy. Na
tego mniejszego zresztą i tak czas przyjdzie w najbliższy weekend.
2 stycznia
2009, w Richmond w stanie Virginia, zmarł w wieku 69 lat William Devereux
"Billy" Zantzinger. Myślę, że część czytelników tego bloga wie, o
kogo chodzi. Tym natomiast, którzy są zbyt młodzi żeby wiedzieć, albo po prostu
jakoś tę historię przegapili, pragnę przypomnieć, że William Zantzinger, 9
lutego 1963 lutego o 1.30 w nocy, w hotelowej restauracji w Baltimore, „zabił biedną Hattie Carroll laską, którą
zakręcił wokół swojego palca z pierścieniem z brylantem...".
Skąd ja to wiem? Od Boba Dylana
oczywiście. To znaczy, jeśli mam być zupełnie ścisły, to od Dylana wiem, co
William Zantzinger zrobił. O tym natomiast, że zmarł, dowiedziałem się od
młodszego Toyaha, który zamiast uczyć się do matury grzebie, grzebie, grzebie…
no i wygrzebał. A więc William Zantzinger nie żyje. Jednak tamtej zimowej nocy
już niemal pół wieku temu, w tamtym hotelu, 24-letni William Zantzinger,
plantator tytoniu, człowiek bardzo bogaty i o rozległych politycznych
koneksjach, bawił się w hotelowej restauracji, bardzo mocno pijąc i ogólnie
zadając szyku. Historia nieomal jak z tandetnego filmu. Siedział więc ten
Zantzinger w tym eleganckim hotelu, bawiąc się i pijąc ze swoimi znajomymi, w
ręku cały czas trzymał laskę-zabawkę, którą sobie sprawił za głupie 25 centów i którą się bawił jak dziecko,
aż wreszcie zażyczył sobie od obsługującej ich czarnej kelnerki, żeby mu
przyniosła kolejnego drinka. Ponieważ ta się, jego zdaniem, ociągała, walnął ją
tą laską najpierw po plecach, a następnie w głowę tak mocno, że laska rozpadła
się na części, a ona umarła. Nazywała się Hattie Carroll. Przypominam: to nie
były lata 30-te. Był to rok 1963. Stany Zjednoczone.
Bob Dylan napisał swoją piosenkę
zatytułowaną „Lonesome Death Of Hattie Carroll” – jak się mogę domyślać – z dwóch
powodów. Przede wszystkim, jak sądzę, zainteresowało go to, że facet się
wścieka na kelnerkę, że ta go zbyt powoli obsługuje, więc ją zabija. Drugi
powód, dla którego Dylan zainteresował się tematem był, jak sądzę taki, że
ponieważ Zantzinger był biały i bogaty, a Carroll czarną, biedną, na dodatek
starą i tylko kelnerką, sędzia uznał postępek Zantzingera za nieumyślne
spowodowanie śmierci i skazał go na sześć miesięcy więzienia. Myślę, że to
wystarczyło. Nawet gdyby sam Dylan wiedział już, pisząc swoje wielkie dzieło,
że Zantzingerowi sąd odroczył wykonywanie kary ze względu na żniwa, że z
różnych humanitarnych względów Zantzinger odsiedział wyrok w wyjątkowo łagodnym
więzieniu i że za dobre sprawowanie wyszedł po trzech miesiącach, niewiele by
to zmieniło. Pierwsze wrażenie i tak było wystarczająco mocne.
Pisałem tu stosunkowo niedawno o
zabójstwie pewnej 16-latki z Kętrzyna. Zabił ją jej chłopak, który najpierw
zrobił jej dziecko, później zażyczył sobie aborcji, a ponieważ ona nie chciała,
to się zezłościł i ją zamordował. Zastanawiałem się więc, kto tego Kubusia (bo
tak mu rodzice dali na chrzcie) tak starannie wyedukował, że – będąc
niewątpliwie przeciętnym kretynem – to akurat wiedział: że na trudne chwile
aborcja jest dobrym rozwiązaniem. I przypominałem sobie inną piosenkę Boba
Dylana, również sprzed lat, o pewnym bokserze, który zginął na ringu, w której
to piosence Dylan zastanawia się, kto tak naprawdę tego boksera zabił: czy ten drugi bokser, który go uderzył, a może sędzia, który nie przerwał walki, bo się bał, że sala go wybuczy, publiczność, która darła mordy "Zabij go!", a może dziennikarz sportowy, który tę walkę nakręcał, a może facet, który sprzedawał na nią bilety? Taka
poezja. Ciekawe – na marginesie – że ów Davey Moore zginął zaledwie półtora
miesiąca po śmierci Hattie Carroll. Szczególny rok, prawda?
Napisałem więc tekst na moim blogu, z
jednej strony dumając nad różnymi ważnymi sprawami, a z drugiej wyrażając żal,
że jakoś cierpimy na szczególny brak Dylanów i pewnego rodzaju wrażliwości.
Sprawa jest, jak się okazuje, dość aktualna nawet jeśli już dziś wiemy, że nam
się akurat tak poszczęściło, że zamiast jednego Dylana mamy paru Pilchów. Gdybyśmy
natomiast zamiast nawet pięćdziesięciu Pilchów, mieli ćwierć Dylana, moglibyśmy
może się zastanowić nad kilkoma bardzo ważnymi sprawami. Chodzi bowiem o to, że
w owej piosence o śmierci Hattie Carroll, Bob Dylan z niespotykanym talentem
literackim kreśli cztery obrazy. Pierwszy z nich pokazuje scenę zabójstwa, w
drugim pokazuje Zantzingera i całe jego 24-letnie tło, w trzeciej widzimy
Hattie Carroll, z jej kolei nędzną historią i czystą niewinnością, a to
wszystko po to, żeby wreszcie na koniec obejrzeć sobie sędziego z jego powagą,
dostojeństwem i – oczywiście – niezawisłością. Pozwoliłem sobie przetłumaczyć dla
nas tę ostatnią zwrotkę, bez rymów, ale za to w odpowiednim rytmie, żebyśmy
mieli pojęcie, do czego tak naprawdę tu zmierzam:
„W pięknej sali sądowej, sędzia stuknął swym
młotkiem,
By pokazać, że wszyscy są dziś równo
słuchani
I że prawo się nie da ni naciągać ni skręcać
I że nawet elita karę swoją odbierze
Gdy policja dopadnie i pod sąd ich
sprowadzi
I że drabina prawa nie ma dołu ni góry
I popatrzył na tego co zabił tak
sobie
Bo mu przyszło do głowy, bo tak mu się chciało,
I przemawiał w swej todze tak głęboko
i szczerze
I wezwał surowo do pukuty i kary
I dostał Zanzinger pół roku bez mała”.
___________________
Ostatnio, przy najróżniejszych okazjach,
co jakiś czas zmuszeni jesteśmy wszyscy wysłuchiwać najbardziej zakłamanych i przy tym zdecydowanie idiotycznych dyskusji na temat tak zwanych niezawisłych
sądów. Z jakiegoś, kompletnie dla mnie niezrozumiałego powodu, jednym z
najbardziej absurdalnych, a jednocześnie, stanowczych osiągnięć Trzeciej RP
stało się powszechne przekonanie, że idiotą może być pan dziennikarz, lekarz,
nauczyciel, piosenkarz, aktor, adwokat, prokurator, inżynier, a nawet pan
poseł, pan minister, pan premier i pan prezydent – dosłownie każdy, z wyjątkiem
praktycznie dwóch tylko osób – mianowicie pana sędziego i pani sędzi. I nie ma
znaczenia, czy sędzia jest stary czy młody, doświadczony, czy niedoświadczony,
bardzo elokwentny, czy bełkoczący bez ładu i składu. Jedno jest poza wszelką
dyskusją – że sędzia nie może się pomylić, nie może oszukać, nie może
zwyczajnie zgłupieć, albo równie zwyczajnie się zapętlić. O nie! Każdy, tylko
nie sędzia. Sędzia z samej swojej definicji jest mądry, sprawiedliwy,
bezstronny i niezawisły i każdy kto to kwestionuje jest niemalże przestępcą, a
w najgorszym wypadku głupcem.
Doszło do tego, ze wczoraj chyba Jarosław
Kaczyński wyraził się o sędzi, która – w sposób dla każdego zwykłego
obserwatora – czytając wyrok w sprawie spotu PiS-u, wystawiła się na czyste
pośmiewisko, słowami „młoda dama”, czy jakoś tak, i posypały się na niego
natychmiastowe gromy. Że co? Że w taki sposób on śmie charakteryzować
sędzię???? Toż to skandal i hańba! Jakim prawem? Zbudowaliśmy wspólnymi siłami
tę demokrację i tę europejską kulturę, a tu przychodzi jeden z drugim i ma
czelność kwestionować pozycję kogoś takiego jak sędzia! Cóż to za białoruskie
zwyczaje?
A ja pamiętam z mojej kariery
nauczycielskiej jeden epizod. Zdarzyło mi się przed laty uczyć grupę sześciu
sędziów. Tak wyszło, że same panie. A ja powiem zupełnie uczciwie, że w
życiu nie zdarzyło mi się spotkać grupy osób tak tandetnych i niepoważnych, jak one.
Nawet biorąc pod uwagę to, że ja naprawdę byłem zaskoczony tym, co mnie
spotkało i tym niezwykłym kontrastem między moimi oczekiwaniami, a stanem
faktycznym, efekt i tak był sam w sobie piorunujący. Myśmy się spotykali przez
rok i one się przez cały ten czas, dwa razy w tygodniu, zachowywały jak nie
przymierzając nauczycielki w gimnazjalnym pokoju nauczycielskim. Ile razy tam przychodziłem, czekałem z
przerażeniem aż którejś z nich wypadnie z torebki magazyn dla dziewcząt „Bravo
Girl”. Nie przesadzam. Właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu uznałem, że tu nie
ma żartów. Że po wyższych uczelniach, wali się kolejny mur; że już autentycznie
nie zostaje nic. Wydawało mi się – jak się okazuje, naiwnie – że po tych
ciężkich studiach prawniczych, po tych wszystkich aplikacjach tych egzaminach,
tej mitycznej już wręcz walce, nie ma, że tak to ujmę, bata – trzeba coś mieć.
Okazało się, że nie; że tu też nie trzeba mieć dokładnie nic.
Więc ja oczywiście wiem, co tam się
dzieje i czego się po tych ludziach można spodziewać. I to najprawdopodobniej
bez względu na to, czy mamy do czynienia z sędziami sądu okręgowego, czy sądu
najwyższego. Różnica najprawdopodobniej jest tylko taka, że jedni bardziej od
innych zadzierają nosa. Ja wiem, że te stare skecze z Monty Pythona, gdzie
sędziowie najczęściej byli równie śmieszni i niepoważni, jak cała reszta tego
pythonowskiego pejzażu. Z piosenki Dylana, która mi się dziś przypomniała,
wynika dokładnie to samo. Że w prawdziwie nowoczesnym świecie, a nie w kraju,
który dopiero co zaczął do tego świata aspirować i to na dodatek w tak nędznym
i niskim stylu, kwestia szczególnej pozycji sądu i sędziego nigdy nie była
dyskutowana. Zwyczajne społeczeństwa, i to nie społeczeństwa sprzed 100 lat,
ale całkiem świeże, już od lat budujące lepszą i mądrzejszą demokrację, nigdy
nie potrzebowały ani żadnych lewych autorytetów, ani żadnych pseudo-kulturowych
zakazów, ani też jakiegokolwiek cywilizacyjnego alibi dla usprawiedliwiania
czyichś ciemnych sprawek. Oczywiście, niewiele – jak się okazuje – im to dało.
Ale przynajmniej wszystko co spieprzyli, poszło na ich konto, a nie na konto
jakichś, podsuniętych im przez ludzi złych i głupich, przesądów.
Bardzo bym był ciekawy zobaczyć, co by
się działo, gdyby dziś pojawił się u nas ktoś równie utalentowany i podobnie
wrażliwy, jak Bob Dylan i zaśpiewał piosenkę o parszywym prawie i parszywie
służących temu prawu parszywych sędziach. Piosenkę o podobnym jak u Dylana
ładunku goryczy, złośliwości i gniewu. Już słyszę te inteligenckie fuknięcia.
Już widzę te marsy na tych czołach, które od notorycznego braku kontaktu ze
zgiętym palcem już zupełnie utraciły swoją tradycyjną funkcję.
Jest jednak coś w tym wszystkim
pocieszającego. Na końcu i tak jest zawsze to samo. Wraz z nadejściem nowego
roku, jak się właśnie okazało, przekonał się też o tym William Devereux
"Billy" Zantzinger. A najprawdopodobniej wiele lat przed nim jeden
amerykański sędzia.
Cześć! Więc oczywiście słucham dziś wieczór Dylana, którego, zgadza się, my tutaj nie mamy nawet odrobinę. A gdy odszedł nasz blogowy kumpel Przemo51, zrobiło się jeszcze mniej.
OdpowiedzUsuńChoć przypomniał mi się, a pisałeś też o tym na blogu, kawałek "Kto zabił Jolantę Brzeską" autorstwa podmiotu artystycznego pod nazwą Kopyt/Kowalski. I to nie jest zły utwór. A do tego widzieliśmy tego Kamila Kobylarza na Komisji d/s Reprywatyzacji. I nic. Cichutko coś się kręci w Internecie, ale Dylana nie mamy.
Kto zabił Jolantę Brzeską
Dzięki.
OdpowiedzUsuńTen tekst przypomniał mi jeszcze inny twój dawny wpis pt."Ta noc otworzyła mi oczy". Jakoś tak mi się skojarzył z nim.
Jestem zaimpregnowana na "powagę sądu". Miałam do czynienia z "wysokim sądem" kilka razy, jako świadek. Ostatnio 2 lata temu. Mają tam jakąś śmieszną formułkę: czy pan/i był/a skazany/a za fałszywe zeznania? Jakieś 10 świadków przede mną i było mi za nich wstyd, bo zachowywali się tak jakby mieli za chwilę zostać skazani. Jak doszło do mnie, to nieco rozbawiona odpowiedziałam, że ja jeszcze nie. Ja tej powagi sądu w sądzie nie zauważyłam. Znudzenie tak.
OdpowiedzUsuń