wtorek, 3 marca 2020

Wirus, czyli o tych co odlatują i tych co zostają


      Planowałem dziś wreszcie napisać dłuższą refleksję o koronawirusie, jednak ostatecznie pomyślałem sobie, że tu nie ma się co napinać, wystarczą te 444 słowa, jakie co tydzień publikuję w „Warszawskiej Gazecie”, a tu na blogu po raz kolejny dam od siebie odetchnąć. Jest jednak tak, że uczę kogoś, kogo od pewnego czasu traktuję jako swego rodzaju tego blogu czytelnika-symbol i przez to staram się bardzo, by przynajmniej w każdy wtorek i piątek czekał tu na niego przede wszystkim kolejny felieton. Zdecydowałem zatem, że tak zostawić tego nie mogę.
      Dodatkowo jeszcze, rozmawialiśmy sobie niedawno o Bobie Dylanie, więc uznałem też, że nie zaszkodzi jeśli dziś właśnie zamieszczę tu tekst jeszcze z roku 2009, którego jednym z bohaterów był właśnie Dylan, a którego mój specjalny uczeń zapewne nie czytał. Mało tego; ów tekst był w pierwszej kolejności poświęcony nie tyle Dylanowi, co temu, do czego zostało doprowadzone polskie sądownictwo, a więc tematowi, który w sposób całkowicie bezczelny i zdecydowanie skuteczny został tu w Polsce przykryty właśnie przez wspomniany koronawirus. No więc proszę bardzo, za jednym razem mamy wszystko: i Dylana i sędziów, a nawet wirus, wprawdzie nie korona, ale kto wie, czy nawet nie poważniejszy. Na tego mniejszego zresztą i tak czas przyjdzie w najbliższy weekend.      



      2 stycznia 2009, w Richmond w stanie Virginia, zmarł w wieku 69 lat William Devereux "Billy" Zantzinger. Myślę, że część czytelników tego bloga wie, o kogo chodzi. Tym natomiast, którzy są zbyt młodzi żeby wiedzieć, albo po prostu jakoś tę historię przegapili, pragnę przypomnieć, że William Zantzinger, 9 lutego 1963 lutego o 1.30 w nocy, w hotelowej restauracji w Baltimore, „zabił biedną Hattie Carroll laską, którą zakręcił wokół swojego palca z pierścieniem z brylantem...".
      Skąd ja to wiem? Od Boba Dylana oczywiście. To znaczy, jeśli mam być zupełnie ścisły, to od Dylana wiem, co William Zantzinger zrobił. O tym natomiast, że zmarł, dowiedziałem się od młodszego Toyaha, który zamiast uczyć się do matury grzebie, grzebie, grzebie… no i wygrzebał. A więc William Zantzinger nie żyje. Jednak tamtej zimowej nocy już niemal pół wieku temu, w tamtym hotelu, 24-letni William Zantzinger, plantator tytoniu, człowiek bardzo bogaty i o rozległych politycznych koneksjach, bawił się w hotelowej restauracji, bardzo mocno pijąc i ogólnie zadając szyku. Historia nieomal jak z tandetnego filmu. Siedział więc ten Zantzinger w tym eleganckim hotelu, bawiąc się i pijąc ze swoimi znajomymi, w ręku cały czas trzymał laskę-zabawkę, którą sobie sprawił za głupie 25 centów i którą się bawił jak dziecko, aż wreszcie zażyczył sobie od obsługującej ich czarnej kelnerki, żeby mu przyniosła kolejnego drinka. Ponieważ ta się, jego zdaniem, ociągała, walnął ją tą laską najpierw po plecach, a następnie w głowę tak mocno, że laska rozpadła się na części, a ona umarła. Nazywała się Hattie Carroll. Przypominam: to nie były lata 30-te. Był to rok 1963. Stany Zjednoczone.
      Bob Dylan napisał swoją piosenkę zatytułowaną „Lonesome Death Of Hattie Carroll” – jak się mogę domyślać – z dwóch powodów. Przede wszystkim, jak sądzę, zainteresowało go to, że facet się wścieka na kelnerkę, że ta go zbyt powoli obsługuje, więc ją zabija. Drugi powód, dla którego Dylan zainteresował się tematem był, jak sądzę taki, że ponieważ Zantzinger był biały i bogaty, a Carroll czarną, biedną, na dodatek starą i tylko kelnerką, sędzia uznał postępek Zantzingera za nieumyślne spowodowanie śmierci i skazał go na sześć miesięcy więzienia. Myślę, że to wystarczyło. Nawet gdyby sam Dylan wiedział już, pisząc swoje wielkie dzieło, że Zantzingerowi sąd odroczył wykonywanie kary ze względu na żniwa, że z różnych humanitarnych względów Zantzinger odsiedział wyrok w wyjątkowo łagodnym więzieniu i że za dobre sprawowanie wyszedł po trzech miesiącach, niewiele by to zmieniło. Pierwsze wrażenie i tak było wystarczająco mocne.
     Pisałem tu stosunkowo niedawno o zabójstwie pewnej 16-latki z Kętrzyna. Zabił ją jej chłopak, który najpierw zrobił jej dziecko, później zażyczył sobie aborcji, a ponieważ ona nie chciała, to się zezłościł i ją zamordował. Zastanawiałem się więc, kto tego Kubusia (bo tak mu rodzice dali na chrzcie) tak starannie wyedukował, że – będąc niewątpliwie przeciętnym kretynem – to akurat wiedział: że na trudne chwile aborcja jest dobrym rozwiązaniem. I przypominałem sobie inną piosenkę Boba Dylana, również sprzed lat, o pewnym bokserze, który zginął na ringu, w której to piosence Dylan zastanawia się, kto tak naprawdę tego boksera zabił: czy ten drugi bokser, który go uderzył,  a może sędzia, który nie przerwał walki, bo się bał, że sala go wybuczy, publiczność, która darła mordy "Zabij go!", a może dziennikarz sportowy, który tę walkę nakręcał, a może facet, który sprzedawał na nią bilety? Taka poezja. Ciekawe – na marginesie – że ów Davey Moore zginął zaledwie półtora miesiąca po śmierci Hattie Carroll. Szczególny rok, prawda?
      Napisałem więc tekst na moim blogu, z jednej strony dumając nad różnymi ważnymi sprawami, a z drugiej wyrażając żal, że jakoś cierpimy na szczególny brak Dylanów i pewnego rodzaju wrażliwości. Sprawa jest, jak się okazuje, dość aktualna nawet jeśli już dziś wiemy, że nam się akurat tak poszczęściło, że zamiast jednego Dylana mamy paru Pilchów. Gdybyśmy natomiast zamiast nawet pięćdziesięciu Pilchów, mieli ćwierć Dylana, moglibyśmy może się zastanowić nad kilkoma bardzo ważnymi sprawami. Chodzi bowiem o to, że w owej piosence o śmierci Hattie Carroll, Bob Dylan z niespotykanym talentem literackim kreśli cztery obrazy. Pierwszy z nich pokazuje scenę zabójstwa, w drugim pokazuje Zantzingera i całe jego 24-letnie tło, w trzeciej widzimy Hattie Carroll, z jej kolei nędzną historią i czystą niewinnością, a to wszystko po to, żeby wreszcie na koniec obejrzeć sobie sędziego z jego powagą, dostojeństwem i – oczywiście – niezawisłością. Pozwoliłem sobie przetłumaczyć dla nas tę ostatnią zwrotkę, bez rymów, ale za to w odpowiednim rytmie, żebyśmy mieli pojęcie, do czego tak naprawdę tu zmierzam:
W pięknej sali sądowej, sędzia stuknął swym młotkiem,
By pokazać, że wszyscy są dziś równo słuchani
I że prawo się nie da ni naciągać ni skręcać
I że nawet elita karę swoją odbierze
Gdy policja dopadnie i pod sąd ich sprowadzi
I że drabina prawa nie ma dołu ni góry
I popatrzył na tego co zabił tak sobie
Bo mu przyszło do głowy, bo tak mu się chciało,
I przemawiał w swej todze tak głęboko i szczerze
I wezwał surowo do pukuty i kary
I dostał Zanzinger pół roku bez mała”.
___________________

      Ostatnio, przy najróżniejszych okazjach, co jakiś czas zmuszeni jesteśmy wszyscy wysłuchiwać najbardziej zakłamanych i przy tym zdecydowanie idiotycznych dyskusji na temat tak zwanych niezawisłych sądów. Z jakiegoś, kompletnie dla mnie niezrozumiałego powodu, jednym z najbardziej absurdalnych, a jednocześnie, stanowczych osiągnięć Trzeciej RP stało się powszechne przekonanie, że idiotą może być pan dziennikarz, lekarz, nauczyciel, piosenkarz, aktor, adwokat, prokurator, inżynier, a nawet pan poseł, pan minister, pan premier i pan prezydent – dosłownie każdy, z wyjątkiem praktycznie dwóch tylko osób – mianowicie pana sędziego i pani sędzi. I nie ma znaczenia, czy sędzia jest stary czy młody, doświadczony, czy niedoświadczony, bardzo elokwentny, czy bełkoczący bez ładu i składu. Jedno jest poza wszelką dyskusją – że sędzia nie może się pomylić, nie może oszukać, nie może zwyczajnie zgłupieć, albo równie zwyczajnie się zapętlić. O nie! Każdy, tylko nie sędzia. Sędzia z samej swojej definicji jest mądry, sprawiedliwy, bezstronny i niezawisły i każdy kto to kwestionuje jest niemalże przestępcą, a w najgorszym wypadku głupcem.
      Doszło do tego, ze wczoraj chyba Jarosław Kaczyński wyraził się o sędzi, która – w sposób dla każdego zwykłego obserwatora – czytając wyrok w sprawie spotu PiS-u, wystawiła się na czyste pośmiewisko, słowami „młoda dama”, czy jakoś tak, i posypały się na niego natychmiastowe gromy. Że co? Że w taki sposób on śmie charakteryzować sędzię???? Toż to skandal i hańba! Jakim prawem? Zbudowaliśmy wspólnymi siłami tę demokrację i tę europejską kulturę, a tu przychodzi jeden z drugim i ma czelność kwestionować pozycję kogoś takiego jak sędzia! Cóż to za białoruskie zwyczaje?
      A ja pamiętam z mojej kariery nauczycielskiej jeden epizod. Zdarzyło mi się przed laty uczyć grupę sześciu sędziów. Tak wyszło, że same panie. A ja powiem zupełnie uczciwie, że w życiu nie zdarzyło mi się spotkać grupy osób tak tandetnych i niepoważnych, jak one. Nawet biorąc pod uwagę to, że ja naprawdę byłem zaskoczony tym, co mnie spotkało i tym niezwykłym kontrastem między moimi oczekiwaniami, a stanem faktycznym, efekt i tak był sam w sobie piorunujący. Myśmy się spotykali przez rok i one się przez cały ten czas, dwa razy w tygodniu, zachowywały jak nie przymierzając nauczycielki w gimnazjalnym pokoju nauczycielskim. Ile razy tam przychodziłem, czekałem z przerażeniem aż którejś z nich wypadnie z torebki magazyn dla dziewcząt „Bravo Girl”. Nie przesadzam. Właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu uznałem, że tu nie ma żartów. Że po wyższych uczelniach, wali się kolejny mur; że już autentycznie nie zostaje nic. Wydawało mi się – jak się okazuje, naiwnie – że po tych ciężkich studiach prawniczych, po tych wszystkich aplikacjach tych egzaminach, tej mitycznej już wręcz walce, nie ma, że tak to ujmę, bata – trzeba coś mieć. Okazało się, że nie; że tu też nie trzeba mieć dokładnie nic.
      Więc ja oczywiście wiem, co tam się dzieje i czego się po tych ludziach można spodziewać. I to najprawdopodobniej bez względu na to, czy mamy do czynienia z sędziami sądu okręgowego, czy sądu najwyższego. Różnica najprawdopodobniej jest tylko taka, że jedni bardziej od innych zadzierają nosa. Ja wiem, że te stare skecze z Monty Pythona, gdzie sędziowie najczęściej byli równie śmieszni i niepoważni, jak cała reszta tego pythonowskiego pejzażu. Z piosenki Dylana, która mi się dziś przypomniała, wynika dokładnie to samo. Że w prawdziwie nowoczesnym świecie, a nie w kraju, który dopiero co zaczął do tego świata aspirować i to na dodatek w tak nędznym i niskim stylu, kwestia szczególnej pozycji sądu i sędziego nigdy nie była dyskutowana. Zwyczajne społeczeństwa, i to nie społeczeństwa sprzed 100 lat, ale całkiem świeże, już od lat budujące lepszą i mądrzejszą demokrację, nigdy nie potrzebowały ani żadnych lewych autorytetów, ani żadnych pseudo-kulturowych zakazów, ani też jakiegokolwiek cywilizacyjnego alibi dla usprawiedliwiania czyichś ciemnych sprawek. Oczywiście, niewiele – jak się okazuje – im to dało. Ale przynajmniej wszystko co spieprzyli, poszło na ich konto, a nie na konto jakichś, podsuniętych im przez ludzi złych i głupich, przesądów.
      Bardzo bym był ciekawy zobaczyć, co by się działo, gdyby dziś pojawił się u nas ktoś równie utalentowany i podobnie wrażliwy, jak Bob Dylan i zaśpiewał piosenkę o parszywym prawie i parszywie służących temu prawu parszywych sędziach. Piosenkę o podobnym jak u Dylana ładunku goryczy, złośliwości i gniewu. Już słyszę te inteligenckie fuknięcia. Już widzę te marsy na tych czołach, które od notorycznego braku kontaktu ze zgiętym palcem już zupełnie utraciły swoją tradycyjną funkcję.
      Jest jednak coś w tym wszystkim pocieszającego. Na końcu i tak jest zawsze to samo. Wraz z nadejściem nowego roku, jak się właśnie okazało, przekonał się też o tym William Devereux "Billy" Zantzinger. A najprawdopodobniej wiele lat przed nim jeden amerykański sędzia.




3 komentarze:

  1. Cześć! Więc oczywiście słucham dziś wieczór Dylana, którego, zgadza się, my tutaj nie mamy nawet odrobinę. A gdy odszedł nasz blogowy kumpel Przemo51, zrobiło się jeszcze mniej.
    Choć przypomniał mi się, a pisałeś też o tym na blogu, kawałek "Kto zabił Jolantę Brzeską" autorstwa podmiotu artystycznego pod nazwą Kopyt/Kowalski. I to nie jest zły utwór. A do tego widzieliśmy tego Kamila Kobylarza na Komisji d/s Reprywatyzacji. I nic. Cichutko coś się kręci w Internecie, ale Dylana nie mamy.
    Kto zabił Jolantę Brzeską

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki.
    Ten tekst przypomniał mi jeszcze inny twój dawny wpis pt."Ta noc otworzyła mi oczy". Jakoś tak mi się skojarzył z nim.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem zaimpregnowana na "powagę sądu". Miałam do czynienia z "wysokim sądem" kilka razy, jako świadek. Ostatnio 2 lata temu. Mają tam jakąś śmieszną formułkę: czy pan/i był/a skazany/a za fałszywe zeznania? Jakieś 10 świadków przede mną i było mi za nich wstyd, bo zachowywali się tak jakby mieli za chwilę zostać skazani. Jak doszło do mnie, to nieco rozbawiona odpowiedziałam, że ja jeszcze nie. Ja tej powagi sądu w sądzie nie zauważyłam. Znudzenie tak.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...