Jak wiemy, odpowiadając na prośby
wielu sympatyków opozycji, Jarosław Kaczyński udzielił w końcu wypowiedzi dla
mediów i gdyby oni tylko mieli jeszcze w sobie odrobinę przytomności, zamknąłby
im twarze na dobre. Ponieważ tak się nie stało, przedstawiam swój najnowszy
felieton dla „Warszawskiej Gazety”, no i oczywiście komu się tylko da, polecam
wspomniany wywiad. Powinno pomóc.
Nie wiem, czy czytelnicy „Warszawskiej
Gazety” pamiętają wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych jeszcze w roku
2000 oraz następne, cztery lata później, już po słynnym ataku na World Trade
Center. Na wszelki wypadek przypomnę. Zanim kwestia islamskiego terroryzmu
stała się pierwszym tematem medialnych doniesień, w walce o prezydenturę
zmierzyli się młodszy George Bush oraz być może największy idiota w całej
historii tamtejszej polityki, Al Gore, i mimo iż ostatecznie prezydentem został
George Bush, to nikt nigdy już nie
zapomniał, że faktycznie więcej głosów zdobył Al Gore. Czy to było tego
przyczyną, trudno powiedzieć, ale niewykluczone, że to właśnie z tego powodu, od
tego własnie momentu George Bush stał się aż tak znienawidzonym przez środowiska
intelektualne Stanów Zjednoczonych prezydentem, że porównywano go już tylko z
Richardem Nixonem, a dziś niewykluczone, że jedynym jego kontrkandydatem byłby
Donald Trump.
I oto nie minął rok, jak arabscy
islamiści dokonali słynnego ataku na World Trade Center i proszę sobie
wyobrazić, że w obliczu kryzysu, który nastąpił, George Bush nagle zaczął
zyskiwać na popularności i to w takim tempie, że niektórzy do dziś twierdzą, że
to on tak naprawdę stał za zamachami, których zresztą tak naprawdę nawet nie
było. Jak tam faktycznie było, tego nie wiemy, ale efektem owego wzrostu
popularności było to że w kolejnych wyborach, startując przeciwko Johnemu
Kerry’emu, George Bush Jr – przypomnijmy, że zgodnie z lansowaną opinią
najgorszy prezydent od czasu Nixona, uzyskał wyraźną większość i wygrał drugą
kadencję z przysłowiowym palcem w nosie.
Co to ma wspólnego z nami? Wydaje mi
się, że odpowiedzi na to pytanie, nawet jeśli jej nie znamy, to możemy się domyślić.
Oto już w maju będziemy głosować za, lub przeciw drugiej kadencji dla Andrzeja
Dudy i sytuacja jest może nie aż tak napięta, jak to miało miejsce w roku 2001,
czy w latach kolejnych w Stanach Zjednoczonych, niemniej jednak, owszem mamy
kryzys przejawiający się choćby w tym, że dziś w niedzielę, gdy piszę ten
tekst, w moim kościele było 15 osób, a to z tego jedynego powodu, że władza ma
jeden i jeden tylko cel: uchronić Polaków przed zarazą zwaną koronawirusem i
zarządzeniom owej władzy podporządkowała się nawet tak nadrzędna wobec
wszystkiego co rządzi tym światem instytucja jak Kościół.
Powiem szczerze, że ja nie mam bladego
pojęcia, o co tak naprawdę chodzi z tym cholernym koronawirusem. Nie wiem, jak
się prezentuje realne zagrożenie, nie wiem, jak to się rozwinie i co z tego dla
nas wszystkich wyniknie, natomiast wiem – i widzę to każdego dnia coraz
wyraźniej – że Andrzej Duda wygra majowe wybory dokładnie tak samo jak w roku
2004 George Bush Jr.. Tyle że już w pierwszej turze i ze znacznie większą niż
tamten przewagą.
A to jest dziś mój jedyny cel.
Rzeczywiście, wydaje się, że Zagranica poświęciła swoich wykonawców w imię Wyższych Celów
OdpowiedzUsuń@SilentiumUniversi
OdpowiedzUsuńObawiam się, ze nie kumam.
Staram się pisać zrozumiałe, ale jak widzę, nie wychodzi. Sądzę, że epidemia powodując wzrost popularności urzędującego prezydenta spowodowała powstanie niebywałego problemu dla opozycji. Po prostu, jeśli została wywołana sztucznie, to bez oglądania się na interesy ścierających się w Polsce sił. Czyli ostatecznie - Zagranica zawiodła również. Mam nadzieję, że tym razem jest bez szarady.
OdpowiedzUsuń@SilentiumUniversi
UsuńTeraz jest okay. Bardzo okay.
@toyah
OdpowiedzUsuńPodobieństwo jest oczywiste, a przyczyna jest obiektywna. W obliczu niepokoju o jutro ludzie zawsze zwierają szeregi wokół tego, który ma rzeczywisty potencjał organizacyjny. Opozycja nie jest w stanie wytworzyć nawet POZORU takiego potencjału. No bo z czego, a raczej z kogo?
Gdy w dodatku nie wiadomo co się naprawdę dzieje, to przeciwnicy po prostu nie są w stanie politycznie przelicytować tego, który posiada potencjał sprawczy. Gdy jeszcze ci przeciwnicy są idiotami, to stają sprawstwu w poprzek i przeszkadzają zwieraniu się szeregów.
Szczególny pech polskiej opozycji polega na tym, że do rubikonu, którym będzie 10 maja nie mają już czasu, aby rozumnie podłączyć się do rządu w celu ogłoszenia przejęcia inicjatywy intelektualnej (hi, hi!) w walce z koronawirusem. Choćby chęć mieli, to już czasu nie mają.
Pech jest do kwadratu, bo w okresie tej epidemii, a i długo potem można zapomnieć o realizacji targowickiego timing'u. Po prostu żadna jaczejka unijna nie ma teraz czasu, ani chęci stawać do walki z polskim rządem. Nawet Angela się nie odważy.
Tak to OTUA zdycha gdzieś w kącie. Nic tylko się pochlastać!
@orjan
UsuńA ja już sobie wyobrażam te fajerwerki opętania czym bliżej maja.
@orjan
UsuńTa kryzysowa sytuacja obnażyła całą nędzę naszej opozycji i wytrąciła jej jedyną broń, którą się od 5 lat posługiwała. Bo i ulica odpada, i zagranica ma swoje problemy, więc co ją obchodzi jakaś polska zgraja nieudaczników i krzykaczy.
Został im już tylko TVN i Onet.
@Ginewra
UsuńI stąd ta wściekłość.
@toyah
OdpowiedzUsuńW katedrze na jednej z głównych mszy też dzisiaj było kilkanaście osób. Wrażenie w tym ogromnym wnętrzu było piorunujące.
Mam mieszane uczucia co do roli Kościoła w tym czasie próby.
@Ginewra
OdpowiedzUsuńJa też. Z jednej strony to jest zwyczajny skandal, że On pozwolił się zamknąć, z drugiej jednak, uważam, że inaczej byśmy tego ataku nie przetrzymali. Nawet gdyby choć jedna osoba się zaraziła podczas Mszy.
@toyah
OdpowiedzUsuńZdaję sobie sprawę, że Episkopat został postawiony pod ścianą i nie mógł postąpić inaczej. Ale boli mnie, że w centrum dużego miasta nie znalazło się 50 osób (a nawet 20), które odczuwałyby potrzebę Eucharystii. To pewnie bardziej świadczy o wiernych niż o hierarchach.
@Ginewra
UsuńWprawdzie nie sądzę, aby tym, czy głównie tym kierowali się biskupi, jednak oczekując od księży szczególnej teraz ofiarności posługi wypada zauważyć, iż - celowo brutalizując tu język - ubytki siły żywej okażą się trudno odtwarzalne, o ile w ogóle odtwarzalne.
Gdyby tak się miało stać, to najbardziej ucierpią wierni.
@Ginewra
UsuńZ tą Eucharystią to jest sprawa głębsza. Moim zdaniem, przede wszystkim potrzeba o której piszesz w większości wypadków nie jest aż tak silna na poziomie emocji, by pokonała lęk przed zarażeniem. Poza tym wielu z nas idzie do Komunii z dużymi wątpliwościami, czy jeszcze tym razem wypada, czy może należałoby się jednak wyspowiadać, a więc skoro stało się co się stało, to decyzja została jakby podjęta za nas. Ja na przykład tak mam. I myślę, że gdybym się bał zarażenia - a akurat nie boję się wcale - to też bym się modlił przed telewizorem. Mógłbym też powiedzieć sobie, że skoro Prymas powiedział, że mam siedzieć w domu, to nie będę się wyrywał. A jednak chodzę wraz z pięcioma innymi osobami z tego prostego powodu, że gdybym nie poszedł, czułbym się bardzo źle psychicznie i z nerwów bym pewnie nie zasnął.
@orjan
UsuńA ja jestem dziwnie spokojny i uważam wręcz, że kiedy ten kurz opadnie, kościoły się zapełnią jeszcze bardziej niż to miało miejsce przed zarazą.
@orjan
OdpowiedzUsuńJa nie oczekuję od księży szczególnej ofiarności, raczej martwi mnie postawa wiernych. Przecież biskupi nie udzieli dyspensy wszystkim bezwarunkowo, ale jakoś tak się stało, że 99% wiernych odniosło ją do siebie. I nie przekonuje mnie argument strachu przed zarażeniem, bo jakoś ten strach nie przeszkadza w robieniu zakupów. A przecież w sklepie teoretycznie łatwiej się zarazić niż w ogromnych gabarytów kościele. Nie wspominając o tym, że przestrzeń sakralna ma zdecydowanie inny wymiar.
@Ginewra
UsuńTu jest pole nieokreślone. Gdy ktoś godzi się na ryzyko swoje i swoich bliskich, że przygodny bliźni go zakazi, to nadal bez odpowiedzi pozostaje pytanie, czy bliźni przypadkiem spotykany godzi się na wzajemność? Czy przypadkiem w języku angielskim nie mówi się o "zakontraktowaniu" virusa?
Z drugiej strony, warto byłoby wezwać do tablicy kogoś klasy Don Paddingtona, bo ja na przykład nie podejmuję się nagle studiować teologię i porównawczą historię Kościoła wobec zarazy.
Tu zresztą pojawia się kolejny poziom: zaraza, jaka zaraza, gdy zmarłych liczy się na razie raczej w setkach, niż w setkach tysięcy? Klucz tkwi tutaj w okoliczności czasu: NA RAZIE!
W rezultacie, z prostej ostrożności trzeba zejść do więzi społecznych "na odległość", co wcale nie implikuje ich rozluźnienia. Może nawet spowoduje ich wzmocnienie. Tu mam oczekiwanie podobne, jak toyah o 10:38.
@orjan
OdpowiedzUsuńGłówna oś dyskusji przebiega wokół tego, czy kościół jest takim samym miejscem możliwego zarażenia jak sklepy i inne miejsca publiczne. Ja uważam, że przestrzeń sakralna jednak jest inna i mam nadzieję, że nie zarażę się w czasie mszy św. ani od bliźniego stojącego kilka metrów ode mnie, ani od księdza udzielającego Komunii św. na rękę, ani od Chrystusa eucharystycznego.
Gdybym sama miała jakieś podejrzenie, że mogę być zarażona, to oczywiście skorzystałabym z mszy przed telewizorem.
Też bardzo bym chciała poznać zdanie Don Paddingtona w tej kwestii.
@Ginewra
UsuńTu jestem trafiony, ale jakoś tak rykoszetem! Mnie w dyskusji zajmuje głównie strona praktyczna, lecz wcale nie uważam jej za odseparowaną, a tym bardziej za przeciwstawną wierze, która przecież nie jest wyłącznie mistyczna.
Ten rykoszet: według tego, co nam wydaje się, że już wiemy o naturze tych zakażeń, zachowanie pewnych odległości podnosi, a być może nawet zapewnia bezpieczeństwo. Jednak skąd "w realu" te odległości w czasie mszy? Czy nie powstają dzięki tym, którzy dzisiaj modlą się w domu?
Wszystko jest jakoś poprzeplatane.
@All
OdpowiedzUsuńZdarza się obecnie słyszeć, że kiedyś, w czasie takiej, czy innej zarazy, ludzie tłumnie gromadzili się w kościołach i wołali do Boga o pomoc. Dlaczego więc dzisiaj nie można tego uczynić?
Z tego co wiem, wołać o pomoc można i trzeba, rzecz w tym, by nie czynić tego w tłumie, ponieważ tłum (także tłum w kościele) zwiększa ryzyko zarażenia. I chociaż wiedza o tym jest dzisiaj czymś oczywistym, wręcz banalnym, to przecież wiemy o tym tak naprawdę od niedawna, bo - zauważmy - Pasteur i Koch to dopiero wiek XIX.
Powie ktoś: "A gdzie tu miejsce na wiarę? Gdzie miejsce na zaufanie?"
Czy naprawdę sądzicie, że w XIV wieku gromadzące się w kościołach tłumy zagrożone dżumą, albo w latach 50-tych XIX wieku, pędzący do świątyń przerażeni cholerą, dawali owym gromadzeniem się i pędem świadectwo wiary, której dzisiaj możemy tylko pozazdrościć? Mam co do tego wątpliwości, bo owszem, wiara niewątpliwie tam była, ale była też niewiedza, której owa wiara nie unieważniała. To zaś, że dzisiaj bierzemy pod uwagę ustalenia nauki ("przebywanie w tłumie zwiększa ryzyko zarażenia") nie oznacza, że respektowanie owych ustaleń, unieważnia wiarę.
Kościół od wieków modli się z wiarą w Suplikacjach: "Od powietrza (morowego powietrza, czyli zarazy), głodu, ognia i wojny - wybaw nas Panie!", ale owa modlitwa nie oznacza, że Kościół w swoim nauczaniu wyklucza tę możliwość, by Bóg mógł nas wybawić od "powietrza" poprzez wynalazek szczepień, a od "głodu" poprzez intensywną gospodarkę rolną. To nie jest tak, że jeśli mówimy: "wiara", to tym samym mówimy tylko o cudzie (czyli nadzwyczajnej interwencji Boga), a jeśli mówimy: "nauka", to tym samym mówimy o rzeczywistości, z którą Bóg nie ma nic wspólnego (wręcz został z tej rzeczywistości wygnany). Ten sposób myślenia, zakładający istnienie sprzeczności między wiarą a nauką (rozumem) jest dość powszechny, należy do sfery pop (sfery pop w wymiarze świeckim i niestety także kościelnym) i ma się nijak do faktów. Kościół bowiem w swoim oficjalnym nauczaniu zawsze głosił, że nie ma sprzeczności między wiarą a nauką (nie ma sprzeczności, bo Bóg, w którego wierzymy i Bóg, którego dzieło stworzenia opisuje nauka, jest tym samym Bogiem), a jeśli taką sprzeczność zauważamy, to albo nie rozumiemy danych wiary (patrz: sprawa Kopernika i Galileusza), albo teoria naukowa nie jest teorią, lecz zaledwie hipotezą (patrz: tzw. teoria Darwina).
Czy jest jakaś puenta? Oczywiście, że jest. Proszę pozwolić, że sformułuję ją w następującej, nieco dosadnej (mam nadzieję, że nikogo nie zgorszę) formie: Chrystus pod postacią chleba nie jest żelem antybakteryjnym, o czym przekonuje nas choćby historia zarażenia i śmierci wspominanego niedawno przez Toyaha, błogosławionej pamięci O. Karola Antoniewicza.
P.S.: Śpiewajmy Suplikacje. Odmawiajmy Różaniec. Strońmy od większych zgromadzeń.
@don Paddington
UsuńNo i mamy porządek!
PS. Jako, że od dziennikarstwa trudno oczekiwać istotnych informacji o stanie Kościoła w czasie zarazy, to wyobrażam sobie, że między kapłanami funkcjonuje - że niezręcznie nazwę - "branżowa" wymiana wiadomości. W szczególności interesują mnie aktualności z diecezji włoskich w odniesieniu do warunków posługi dla wiernych, którzy tam licznie umierają w oddziałach zakaźnych.
Uwagę moją przyciąga, że jeśli chorego czeka śmierć w oddziale zakaźnym, to swoich najbliższych ostatni raz widzi, gdy wnoszą go do karetki. A czy w takim włoskim oddziale zakaźnym chory ma jeszcze możliwość przyjąć księdza?
@Don Paddington
UsuńJa wprawdzie, do kościoła przychodzę, ale, tak jak wspomniałem, wyłącznie ze względów zdrowotnych. Obawiam się, że gdybym nie poszedł, to bym nerwowo tego nie wytrzymał. Ale oczywiście dziękuję bardzo za te słowa. One są nam bardzo potrzebne.
@orjan
OdpowiedzUsuńNie wiem jak jest na włoskich oddziałach zakaźnych. Podejrzewam, że to odpowiedni medyk decyduje, czy księdza z posługą dopuścić do chorego, czy też nie. Biorą pewnie pod uwagę, na ile da się księdza zabezpieczyć, by po odejściu od zarażonego nie stał się ów duchowny kolejnym rozsadnikiem zarazy. Bywa pewnie różnie...
Kościół w przypadkach ekstremalnych (wojna, czy właśnie epidemia), określanych mianem "in articulo mortis" (tzn. "w obliczu śmierci") dopuszcza możliwość zastosowania absolucji generalnej i być może włoscy księża z tej możliwości - za zezwoleniem swego biskupa - korzystają.
@don Paddington
UsuńNo to ciśnie mi się na klawiaturę taki komentarz, że właśnie temu związkowi: "Bóg, w którego wierzymy i Bóg, którego dzieło stworzenia opisuje nauka, jest tym samym Bogiem" zawdzięczamy dorobek materialny powstający prawie wyłącznie w przestrzeni cywilizacji chrześcijańskiej i dopiero z niej rozchodzący się po świecie.
Nad przestrzenią niematerialną, inną niż przestrzeń samej wiary, muszę się jeszcze zastanowić.
W każdym razie, bez własnego przygotowania teologicznego, wyobrażam sobie, iż gdy nasz Pan kazał kierować się prawdą, to z pewnością miał na myśli także naukę, a przynajmniej nauki ścisłe. Do nich wszak należy także biologia, a zatem także epidemiologia.
To stwarza wyzwanie poszukiwania i stosowania sposobów zapobieżenia np. skutkom "morowego powietrza". Możliwe, że doświadczalną metodą prób i błędów, ale to obowiązek.