Jeszcze
w roku 2012, na prośbę ojca Antoniego Rachmajdy, dla redagowanego przez niego
kwartalnika „Zeszyty Karmelitańskie” napisałem tekst o pewnym dramatycznie
zapomnianym świętym jezuicie, księdzu Karolu Antoniewiczu, by w następnej
kolejności, korzystając ze zbliżającej się Wigilii Bożego Narodzenia,
opublikować go tu na blogu, no i ostatecznie, jako odpowiedni epilog dla moich 39 wypraw na dziewiąty krąg. Dziś natomiast myślę
sobie, że histeria, jaką od pewnego czasu przeżywamy w związku z tak zwaną
pandemią koronawirusa, stanowi wręcz znakomity powód, by tamten tekst tu
wspomnieć. Owo obsesyjne wykupywanie masek ochronnych, zamykanie szkół, izolowanie coraz
większej liczby ludzi oraz coraz szerszych grup społecznych od siebie,
odwoływanie kolejnych masowych imprez, apele ministra zdrowia, by nie
podchodzić bliżej niż na metr do kaszlących osób, oraz unoszący się nad tym
wszystkim ów upiorny obraz z jednej strony służb medycznych w kosmicznych
kombinezonach, a z drugiej przemykających ulicami ludzi, zasłaniających sobie
twarze szalikami, kołnierzami, czy choćby dłońmi, w obawie przed zakażeniem,
nie może nie przywołać postaci tamtego księdza. A zatem przywołujmy i życzmy
sobie opamiętania.
7 kilometrów na południowy-zachód od
Wolsztyna, przy drodze Poznań-Nowa Sól znajduje się wioska o nazwie Obra. W
wiosce znajduje się barokowy klasztor pocysterski, obecnie należący do
Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej, kiedyś dom dla miejscowych jezuitów. W
klasztorze mieści się seminarium duchowne, oraz muzeum misyjne, a tuż obok
wznosi się niezwykle piękny kościół pod wezwaniem św. Jakuba Apostoła, z równie
pięknym osiemnastowiecznym obrazem "Wniebowzięcie", freskami,
ołtarzami stallami, do których by wejść, należy najpierw zdeptać łeb Złemu.
Kiedy obejrzymy to już wszystko, a być może weźmiemy udział w odprawionym
specjalnie dla nas nabożeństwie, będziemy mogli zejść w podziemia kościoła i
znajdziemy tam grobowiec z następującą inskrypcją:
„Za wszystko dobro z bożej ręki wzięte,
za skarby wiary, za pociechy święte,
za trudy pracy i trudów owoce,
za chwile siły i długie niemoce,
za spokój walki, zdrowie i choroby,
za uśmiech szczęścia i za łzy żałoby,
i za krzyż ciężki na barki włożony,
niech będzie Jezus Chrystus pochwalony”
A pod spodem podpis: O.K. Antoniewicz S.J.
„Za wszystko dobro z bożej ręki wzięte,
za skarby wiary, za pociechy święte,
za trudy pracy i trudów owoce,
za chwile siły i długie niemoce,
za spokój walki, zdrowie i choroby,
za uśmiech szczęścia i za łzy żałoby,
i za krzyż ciężki na barki włożony,
niech będzie Jezus Chrystus pochwalony”
A pod spodem podpis: O.K. Antoniewicz S.J.
Ponieważ mija jesień, a z nią dzień 14
listopada, kiedy to, jak co roku, obchodziliśmy kolejną rocznicę śmierci Karola
Antoniewicza, wydaje się, że nie zaszkodzi przypomnieć nam wszystkim historię
życia tego świętego człowieka, a może jeszcze bardziej historię właśnie jego
śmierci. Proszę posłuchać.
Karol Bołoz Antoniewicz urodził się jako
syn Józefa Antoniewicza w roku 1807 w od zawsze osiadłej w Polsce ormiańskiej
rodzinie w miejscowości Skwarzawa pod Lwowem. Nauki w dzieciństwie pobierał pod
kierunkiem nauczycieli prywatnych, a następnie rozpoczął studia prawniczych na
Uniwersytecie Lwowskim. Dzięki swojej pracy i talentom, biegle władał pięcioma
obcymi językami: niemieckim, francuskim, angielskim, włoskim i łaciną.
Po ukończeniu studiów zdecydował się na
wyprawę do Siedmiogrodu, gdzie mieszkała część jego rodziny, i gdzie pracował
nad przygotowaniem historii Ormian. Pod koniec 1830 r. powrócił do Lwowa i
podjął decyzję o wstąpieniu w szeregi powstańców listopadowych. Po upadku
Powstania, poznał we Lwowie Zofię Antoniewicz, swoją kuzynkę, z którą po
uzyskaniu dyspensy od samego Ojca Świętego, w toku 1833 r. wziął ślub, i z
którą ostatecznie zamieszkał w rodzinnej Skwarzawie.
Tam też przyszło na świat pięcioro dzieci
Karola i Zofii, z których wszystkie nieszczęśliwie, jak się podejrzewa właśnie
z powodu tego, że zostały poczęte ze związku kazirodczego, zmarły w wieku
niemowlęcym. Przypuszcza się również, że ten właśnie ciąg nieszczęść
ostatecznie zadecydował o dalszym życiu Antoniewicza.
Otóż po śmierci ostatniego dziecka,
biedna kobieta straciła zdrowie, i ostatecznie, w ostatnich dniach lipca 1839
roku, w szóstym roku ich małżeństwa, zmarła we Lwowie na gruźlicę. Po śmierci
dzieci i małżonki Karol Antoniewicz postanowił zrealizować plany, które – jak
sam wspominał po latach, a my nie mamy powodu, by mu nie wierzyć – snuł jeszcze
z chorą żoną, że jeśli ona wyzdrowieje, ona wstąpi do Zgromadzenia Sióstr
Miłosierdzia, on zaś do Towarzystwa Jezusowego. A zatem, już w miesiąc po
śmierci żony, Antoniewicz zlikwidował majątek i zwrócił się z prośbą o
przyjęcie do nowicjatu.
Bezpośrednio po uzyskaniu święceń,
Antoniewicz podjął pracę kaznodziejską we Lwowie i w okolicy. Nauczał religii w
szkołach jezuickich, a także w domach prywatnych. W lutym 1846 r. jak wiemy, na
terenach ówczesnej Galicji wybuchło jedno z najbardziej okrutnych w historii
Polski chłopskich powstań. W okręgach jasielskim, sanockim, tarnowskim,
bocheńskim i sądeckim uzbrojeni chłopi napadali grupami na majątki i plebanie,
paląc, grabiąc i mordując mieszkańców. Wielkie talenty kaznodziejskie ojca
Antoniewicza, które szczególnie być może zaznaczyły się podczas rozpoczętej
przez niego krucjaty przeciwko pijaństwu, sprawiły, że już po zakończeniu powstania
trafił on do grupki księży, których na prośbę gubernatora Galicji, księcia
Ferdynanda d’Este, prowincjał jezuitów, ojciec Jakub Pierling, wysłał w rejony
porabacyjne, aby tam głosili Słowo Boże. Rejony, należy wspomnieć, najcięższe,
bo obejmujące tereny podgórskie. Swoją misję ojciec Antoniewicz rozpoczął w
trzecim dniu po Wielkanocy, czyli zaledwie kilka tygodni po okrucieństwach
powstania, a zakończył w październiku. Wraz z towarzyszącym mu ks. Ignacym
Skrockim głosił nauki w Brzanach, następnie w Bobowej, Bruśniku, Ciężkowicach,
Lipnicy, Gromniku, Wilczyskach, Podolu, Rożnowie, Korzennej, Tropiu,
Staniątkach, Brzeźnicy, Nagoszynie i Wiewiórce.
W swoich „Wspomnieniach misyjnych” pisał
ojciec Antoniewicz tak:
„Niemałe
to zadanie, lud rozhukany i rozpasany na wszelkie zbrodnie, nawrócić do Boga,
poruszyć do żalu i skruchy, nakłonić do zwrócenia podług sił i możności szkód
uczynionych, a to w czasie, gdy jeszcze krew przelana się kurzyła, gdy wszelka
powaga kapłańska, wszelka powaga Boska i ludzka zniszczona. Potrzeba było
stanąć na tej ziemi krwią zbroczonej, patrzeć na łzy, żyć między rozpaczą i
zbrodnią, i z kazalnic znieważonych kościołów gromić zbrodnie, pocieszać
smutek, uspokoić rozpacz, okazać w całej wielkości i potędze sąd
sprawiedliwości i miłosierdzia Boskiego”.
Nienawiść do księży była potężna i
powszechna. Ci jednak, gdy nie wpuszczano ich do kościołów, głosili nauki w
opuszczonych karczmach, budynkach gospodarczych, na cmentarzach. Misje
zakończyły się sukcesem, skłaniając miejscową ludność do czasem bardzo
spektakularnych aktów żalu i pokuty. Chłopi gremialnie przystępowali do
spowiedzi, mordercy błagali o wybaczenie win, winni sami oddawali się w ręce
urzędników prosząc o sprawiedliwą karę. Po zakończeniu misji, z inicjatywy ojca
Antoniewicza i ówczesnego biskupa tarnowskiego, odbyła się wielka pielgrzymka
ekspiacyjna chłopów na Jasną Górę.
Kiedy w roku 1848 to rząd austriacki
wydał rozporządzenie o likwidacji
klasztorów jezuickich w Galicji, ojciec Antoniewicz wyruszył do Krakowa, a potem dalej na zachód. W roku 1851 roku, w raz z sześcioma innymi jezuitami, rozpoczął głoszenie Słowa Bożego na Górnym Śląsku. Sukces owych misji był tak wielki, że w wielu miejscowościach na Śląsku wierni zaczęli stawiać krzyże misyjne – pierwsze krzyże misyjne w historii tego regionu – a wieść o grupce jezuitów obiegła całą Polskę. Wiosną 1852 roku, arcybiskup gnieźnieńsko-poznański, zaprosił wędrujących jezuitów na Wielkopolskę.
klasztorów jezuickich w Galicji, ojciec Antoniewicz wyruszył do Krakowa, a potem dalej na zachód. W roku 1851 roku, w raz z sześcioma innymi jezuitami, rozpoczął głoszenie Słowa Bożego na Górnym Śląsku. Sukces owych misji był tak wielki, że w wielu miejscowościach na Śląsku wierni zaczęli stawiać krzyże misyjne – pierwsze krzyże misyjne w historii tego regionu – a wieść o grupce jezuitów obiegła całą Polskę. Wiosną 1852 roku, arcybiskup gnieźnieńsko-poznański, zaprosił wędrujących jezuitów na Wielkopolskę.
Ojciec Antoniewicz rozpoczął misje w
kwietniu, wygłaszając kazania i spowiadając w Krobi, Krzywiniu, Kościanie i
Niechorowie. Jak podają świadectwa tych co widzieli, na jego nauki przybywało
niekiedy do 20 tys. wiernych. I wtedy to właśnie, późnym latem roku 1852,
Wielkopolskę nawiedziła wielka epidemia cholery, otwierając w ten sposób
ostatni okres życia ojca Karola Antoniewicza.
Władze nakazały natychmiast przerwać
misje, i choć w istocie rzeczy zostały one przerwane, to ojciec Antoniewicz nie
opuścił ogarniętych nieszczęściem terenów, często do końca towarzysząc biednym
mieszkańcom tej części Wielkopolski. Oto jak czas ten opisywał proboszcz z
Kościana:
„We dnie
i w nocy pracują w tutejszej parafii, już to zaraz z rana o godzinie czwartej
jeżdżąc do chorych, już to przed i po południu w kościele nie opuszczają
konfesjonałów, już to późno w noc,czasem o godzinie pierwszej po północy
odwiedzają w mieście i po wsiach chorych na cholerę. Od 10 bm. wzywano pomocy
duchowej do 24 chorych dziennie, a umiera od tego czasu do 15 osób dziennie”.
A tu zachowane świadectwo pewnego chłopa
z Kiełczewa:
„Wy ani
połowy tego nie wiecie, co on czynił. Otóż gdy jednego dnia 13 chorych na
śmierć przygotował, przyszedł odpocząć do mojej chałupy. W rozmowie
nadmieniłem, iż tu znajduje się jedna rodzina opuszczona, której zapewne ani
lekarz, ani ksiądz nie odwiedzi, ponieważ znajduje się w chlewie. Ks.
Antoniewicz natychmiast wstał i wyszedł. Drzwi do chlewika były tak niskie, że
tylko zupełnie schylonym wejść można było do niego. W środku zastał męża i
żonę, leżących na gnoju w ostatnim stopniu cholery. Obok siedziało dwoje
skulonych dzieci. Ks. Antoniewicz zaczął zaraz spowiadać chorych. Ale gdy żadne
z nich ze słabości nie mogło się podnieść, kładł się kolejno przy każdym z nich
na gnoju, żeby ich spowiedzi wysłuchać i nie opuścił ich, aż wydali ostatnie
tchnienie. Teraz wyprowadził z chlewa dwoje zanieczyszczonych i brudnych
dzieci. Sam je umył przy studni i poprosił mnie, abym miał o nich staranie,
póki się kto z krewnych nie znajdzie”.
I wreszcie refleksja samego ojca Antoniewicza:
„Wczoraj
trzynaście pogrzebów, dziś już ośmiu zmarło do południa. Dzięki niechaj będą
Bogu, ani jeden nie umarł niewydysponowany. Ludu pełno w kościele do spowiedzi,
a nie ma komu spowiadać, bo zaledwie siądę do konfesjonału, już wołają do chorego.
O! nie wiem, jak Bogu dziękować, że nam najniegodniejszym pozwolił tu pracować”.
Pewnego dnia, ojciec Antoniewicz
komunikował pewnego bardzo już osłabionego chorobą człowieka. Człowiek ów był
tak słaby, ze nie był w stanie przyjąć komunii. Po parokrotnych, nieudanych
próbach, hostia wypadła mu z ust, spadła na ziemię, a ojciec Antoniewicz, nie
chcąc by doszło do skalania Świętego Ciała Chrystusa, sam ją przyjął i w
efekcie tego gestu sam zapadł na cholerę.
Mimo dramatycznie pogarszającego się
stanu zdrowia, do samego końca pozostał aktywny. Prowadził misje w Poznaniu,
przez krótki czas znów mieszkał w Krakowie, gdzie jednak władze nakazały mu
natychmiastowe opuszczenie miasta. Decyzja ta zbiegła się z informacją, o
przekazaniu jezuitom dawnego klasztoru cystersów w Obrze i o wyznaczeniu go na
przełożonego wspólnoty. W dniu 4 listopada przybył ojciec Antoniewicz do Obry,
gdzie jeszcze w niedzielę, 7 listopada, wygłosił w miejscowym kościele kazanie
do licznie zgromadzonych wiernych. Jednak stan zdrowia nie pozwolił mu już na
jakikolwiek dalszy wysiłek. Wreszcie, w dniu 14 listopada 1852 roku, w
obecności kilku członków rodziny zakonnej, mając zaledwie 45 lat, zakończył
swoje święte życie. Pochowany został w krypcie miejscowego, wspomnianego na
początku obrzańskiego kościoła. W grobie złożyli go współbracia zakonni, gdyż
żadna z osób świeckich nie znalazła w sobie na tyle odwagi, by zbliżyć się do
zniszczonego chorobą ciała owego dobrego księdza.
A więc, jeśli zdarzy się nam jechać z
Poznania do Nowej Soli i miniemy już Wolsztyn, spróbujmy zatrzymać się w wiosce
o nazwie Obra, wstąpmy do miejscowego kościoła i nawiedźmy grób ojca Karola
Antoniewicza, jezuity. Przeczytajmy ów wiersz na płycie grobowca, napisany jak
najbardziej ręką tego który tam spoczywa. A jeśli będziemy mieli szczęście,
może nam się uda trafić na grupkę małych wiejskich dzieci i usłyszeć jak
pięknie śpiewają kościelną pieśń „Chwalcie łąki umajone”. Jego pieśń. Pewnego
księdza i poety, i – jak to już zostało powiedziane – dobrego człowieka.
Znam ten tekst z książki. Taka postawa wymaga faktycznie świętości i jest dużo bardziej naturalna dla ludzi, którzy przyjęli sakrament kapłaństwa niż małżeństwa, z oczywistych powodów.
OdpowiedzUsuń