Daję słowo, że bardzo chętnie temat
koronawirusa wyekspediowałbym w kosmos, ze względu na to jednak, że on wraca do
mnie już nie tylko na tak zwanej ulicy, ale przede wszystkim w domu, chciałbym również i dziś dodać do tego, co napisałem już wcześniej, jeszcze parę kolejnych
groszy. Tym razem jednak muszę z pewną zazdrością się zastrzec, że pomysł na
dzisiejszą notkę w najmniejszym stopniu nie jest mój, lecz został mi
zaproponowany przez moją młodszą córkę, o której można powiedzieć wiele, ale na
pewno nie to, że nie jest osobą, gdy chodzi o to, co Anglicy określają nazwą „wit”,
absolutnie wybitną. Proszę sobie mianowicie wyobrazić, że parę dni temu
przedstawiła mi ona sytuację nie dość że kompletnie fikcyjną, to w dodatku
zupełnie absurdalną, gdzie – wyobraź to sobie, tatusiu – zostajemy zaatakowani
przez wirusa o podobnej co ten nasz dzisiejszy, jak najbardziej realny,
koronawirus, sile i agresji, tyle że skutkiem owego ataku nie są duszności,
ogólne osłabienie, bóle mięśni, kaszel, a w ostateczności również i śmierć,
lecz wieczne szczęście, radość życia oraz przede wszystkim bardzo duże pieniądze.
Przedstawiło mi moje dziecko ową perspektywę, a wraz z nią jeszcze bardziej
absurdalną wizję ludzi biegających w kółko po ulicach i zlizujących ze
sklepowych wózków, przycisków w autobusach i wszystkich napotkanych klamek to,
co w ich wyobraźni mogłoby się w ostateczności okazać owym szczęśliwym wirusem.
Tak mi się spodobał ten pomysł, że
najpierw napisałem tekst o grze liczbowej „Karolinka” oraz naszej panice
kochanej, a potem zacząłem sobie wyobrażać, w jaki sposób by się mogło
realizować owo szaleństwo, gdy chodzi o ów wirus szczęścia. I mogę oczyma
wyobraźni ujrzeć tych wszystkich z nas, którzy dziś zakładają swoje maski, myją ręce po kilkanaście razy dziennie, na powitanie przekazują sobie
zamiast dłoni łokieć, no i wreszcie wychodzą z domu tylko wtedy, kiedy
bezwzględnie muszą, a na argument, że nawet jeśli liczba zarażonych w Polsce
skoczy z 60 do 60 tysięcy, to będziemy mieli do czynienia zaledwie z grupą
stanowiącą 0,15% społeczeństwa, a więc nasza pojedyncza szansa na to, że ów wirus
i nas dopadnie, jest bliska zeru, odpowiadają, że może i tak, ale ona jednak jest i
należy ją brać pod uwagę, rozglądają się z utęsknieniem po okolicy i powtarzają
w kółko: „No ale skoro właśnie ktoś zachorował niedaleko, bo w samym Sosnowcu,
to jak niewiele brakowało, by i mnie się udało?”, lub: „A szwagra
znajomy z pracy przez cały tydzień jeździł autobusami po mieście, i mimo że
ludzie śmiali się z jego naiwności, lizał wszystkie fotele i właśnie wygrał w
totolotka 5 milionów”.
Bo tak dokładnie się rzeczy mają, gdy
chodzi o koronawirusa. Jeśli się zastanowimy nad tym wszystkim na spokojnie,
musimy dojść do wniosku, że nie ma praktycznej możliwości, byśmy podając komuś
rękę na przywitanie się zarazili, jednak przez jakiś przedziwny emocjonalny zawijas,
odbierając kolejne informacje na temat owej epidemii, wchłaniając je niemal od
rana do wieczora, przestajemy traktować to co się dzieje jako coś jako swoisty medialny eksperyment, ale jako nieszczęście, które może
w każdej chwili wychylić się zza rogu i na nas spaść.
Czy chcę przez to powiedzieć, że
powinniśmy żyć tak jak żyliśmy dotychczas, mając ową epidemię w kompletnym
lekceważeniu? Oczywiście że nie. Dziś, przynajmniej u nas w Polsce, gra się
toczy o to, by do czasu aż on w sposób naturalny zdechnie, rozprzestrzenianie się
wirusa możliwie ograniczyć i ja owej grze kibicuję. I to z kilku względów. Przede wszystkim chodzi o
to, by ludzie jednak nie chorowali, no i oczywiście nie umierali, ale w obecnej
sytuacji Polska walczy o to, by pokazać zarówno światu, jak i tu nam na
miejscu, że sobie świetnie, lepiej niż inni, z tego typu sytuacją radzimy. A
jest to tym ważniejsze, że jak już pisałem wczoraj, są wśród nas i tacy, którzy
mają cele całkowicie odmienne i oni się uspokoją dopiero wtedy, gdy owa ponura
liczba 60 chorych zwiększy się do prawdziwie radosnych 600, albo może nawet
przekroczy 1000, no a gdyby jeszcze poumierało trochę więcej osób, niż ta marna
dwójka wyborców PiS-u, to szczęście byłoby już naprawdę pełne. A już zwłaszcza, gdyby za tymi
liczbami poszła porażka Andrzeja Dudy w majowych wyborach.
Dlatego ja sam, jak mówię, bardzo kibicuję temu
wszystkiemu co robi dziś nasz rząd i nie zamierzam się do tych wszystkich
regulacji ustawiać odwrócony plecami, natomiast w żaden sposób nie zgadzam się
na to, by się zacząć bać o siebie, czy o swoich najbliższych, a już zwłaszcza w
taki sposób, że w najbliższą niedziele nie pójść do kościoła na Mszę i nie
przekazać znaku pokoju każdemu, kto tylko zechce go ode mnie przyjąć. Czego też
wszystkim czytelnikom tego bloga życzę.
A ja owszem, jak patrzę na przyrost przypadków na świecie, to już się trochę. Szczególnie o moich rodziców i babcię. Dlatego staram się siedzieć z rodziną w domu, a mszę jutro obejrzymy w telewizji. Zgodnie zresztą z zaleceniem naszych hierarchów.
OdpowiedzUsuń@marcin d.
OdpowiedzUsuńAni Twoja babcia, ani Twój dziadek nie mają statystycznie najmniejszych szans, żeby złapać tego wirusa.
Nie podzielam tej wiary, ale mniejsza już o to, każdy ma swoją odpowiedzialność.
OdpowiedzUsuńZ innej beczki, nie wiem czy Pan już widział, bo przeszło to teraz trochę niezauważone:
https://www.tvp.info/47123240/poslanka-po-krytykuje-zamkniecie-granic-dowiedzielismy-sie-ze-winni-sa-obcokrajowcy-ktorzy-nas-zaraza
Pamięta Pan naszą rozmowę o tym niedawno? Mówiłem, poczekajmy zobaczymy. No i już po sprawie.
Błędny link - tamto wysłałem koledze jako rekord głupoty wczoraj :)
UsuńTutaj jest link prawidłowy:
https://www.tvp.info/47123529/turczynowiczkieryllo-rezygnuje-z-funkcji-szefowej-kampanii-prezydenta
@marcin d.
UsuńTak. Zauważyłem. Zaszczuli ja na czysto.