Kiedy byłem jeszcze dzieckiem i
mieszkałem z rodzicami, mój tato lubił grać w lokalną grę liczbową o nazwie
„Karolinka”. Był też oczywiście ogólnopolski „Totolotek”, ale o ile pamiętam, u
nas grało się głównie w „Karolinkę”. „Karolinkę” zainicjował, jak głosi fama,
wojewoda Ziętek, a ja dziś w związku z nią pamiętam jedno tylko zdarzenie. Otóż
byłem małym bardzo dzieckiem i Tato, skreślając liczby poprosił mnie, żebym
podał swoje propozycje, a ja, nie zastanawiając się długo, policzyłem do
pięciu. Fakt że on uznał, że ów układ 1, 2, 3, 4 ,5 będzie wyglądał za głupio,
wyrzucał sobie niemal do samej śmierci, do tego stopnia, że ja również dziś
wspominam tamto zdarzenie, tak jakbym je wówczas wspólnie z nim przeżywał. A
przecież byłem naprawdę bardzo mały.
Nie umiem sobie przypomnieć, czy ojciec
mój grał w „Karolinkę” do końca swojego życia, natomiast wiem na pewno, że od
tamtego czasu już nigdy nie dość, że nic nie wygrał, to jeszcze nawet nie mógł
tak jak wtedy powiedzieć: „Ale ja byłem głupi!”. Spotkałem za to w kolejnych
już latach kilka osób, które grały, najpierw w ową „Karolinkę”, a potem już
tylko w „Totolotka” z wszystkimi jego odmianami, no a przy tym wiem, że liczba
tych, których nie znam, albo nie wiem, że znam, sięga blisko 70% wszystkich
Polaków.
Poznałem kiedyś na przykład pewnego mocno
starszego już pana, który przyznał, że gra od samego początku, nie opuszczając
jednego tygodnia i nigdy nie wygrał nic. Ile przez ten czas stracił, oczywiście
ani mi nie powiedział, ani też ja z grzeczności nie pytałem. Faktem jednak było
to, że grał bez przerwy od samego początku, licząc, że przecież w końcu musi
przyjść ten dzień, kiedy trafi szóstkę, czy co tam było do trafienia.
Ja w totolotka zagrałem w życiu może
dwa, czy trzy razy, nie trafiając choćby jednej liczby, natomiast już bardzo
dawno temu dowiedziałem się, że moje szanse na ów milion są mniej więcej takie
same, a może nawet mniejsze od tego, że zginę od uderzenia pioruna. No i
również w związku z tym zastanawiałem, się jaki psychologiczny mechanizm stoi za
tymi wszystkimi ludźmi – przypominam, że mówimy o 67% społeczeństwa – którzy
przynajmniej od czasu do czasu dochodzą do wniosku, że może jednak warto
spróbować, lub – jeszcze gorzej – że nie wygrywa tylko ten kto nie gra. I powiem
szczerze, że choć przychodzą mi do głowy różne odpowiedzi, żadna z nich mnie
tak zupełnie do końca nie przekonuje.
I tu, proszę sobie wyobrazić, zacząłem o
tym „Totolotku” myśleć jeszcze raz wczoraj, gdy zaszedłem do miejscowego
marketu, żeby kupić ziemię do kwiatków i okazało się, że nie dość, że kolejki
do kas są takie, jakich dawno nie widziałem, to na dodatek ludzie na wózki
pakują towar w takich ilościach, jakby przez najbliższy miesiąc nie planowali w
ogóle wychodzić z domu. No i oczywiście niemal natychmiast pomyślałem sobie, że
chyba oni faktycznie mają taki własnie plan. Dlaczego? No wiadomo – przez koronawirusa,
który jest coraz bliżej i już tylko czyha na któregoś z nich.
Ja oczywiście nie lekceważę owej dziwnej
choroby. Biorę oczywiście pod uwagę, że tu – zwłaszcza od czasu jak Światowa
Organizacja Zdrowia ogłosiła oficjalnie pandemię – bardziej niż z realnym
problemem, mamy do czynie z jakimś nieznanym nam społecznym eksperymentem,
jednak wszystko to, o czym każdego dnia słyszę, mam w głowie i w żaden sposób
mnie to nie bawi. Bardzo chciałbym, żeby ten atak choroby się już skończył i
żebyśmy wszyscy w spokoju wrócili do codziennych zajęć, natomiast nie
zapominam, że dziś na świecie żyje blisko 8 miliardów ludzi, z czego zachorowało
lekko powyżej 100 tysięcy osób, z czego z kolei zmarło niespełna 4 tysiące. I
niech nikt nie myśli, że w tym momencie zacznę coś pisać o grypie i śmiertelności,
jaką ona powoduje, ani tym bardziej o raku, który, jak donoszą statystyki
atakuje na świecie rocznie 18 milionów ludzie, z czego umiera ponad połowa. Nie
będę nawet odwoływał się do tak zwanego glejaka i sprawdzał, ile dziś w Polsce
ludzi umiera z jego powodu i jaki to jest procent z wszystkich zachorowań, bo
to by było zbyt okrutne, a przede wszystkim proste jak sam ów glejak. Chodzi mi
natomiast o to, że ci wszyscy ludzie, którzy wczoraj zaszli do mojego lokalnego
sklepu na zakupy i przynieśli do domu tyle towaru, że ledwo dali radę go
unieść, mają szanse, że to wszystko skutecznie zużyją, mniej więcej taką samą
jak tę, że trafią w „Totolotka” okrągły milion, no i znacznie, znacznie,
znacznie niestety mniejszą od tej, że zanim wrócą do domu, w ich mózgu
zagnieździ się ów straszny guz.
I znów wraca do mnie sprawa tego
„Totolotka” i tych niemal 5 miliardów, jakie rocznie do budżetu wpłacają
ludzie, w nadziei, że będą bogaci. Myślę sobie bowiem, że za jednym i drugim
szaleństwem stoi dokładnie ten sam rodzaj z jednej strony nadziei, a z drugiej
lęku. Jedno i drugie mianowicie jest reprezentowane przez jeden jedyny
argument: A czemu tym razem nie wypadnie na mnie? W końcu wszyscy mamy taką
samą szansę? Przecież ta kobieta z Poznania, czy ten ktoś z Raciborza też byli
przekonani, że nie istnieje choćby statystyczna możliwość, by to im akurat
miało się przydarzyć. No a przydarzyło. No a ten człowiek gdzieś w Polsce,
który trafił setki milionów w tej zagranicznej loterii i teraz stać go na
wszystko.
Ktoś powie, że niepotrzebnie trzymam
się Polski, bo o wiele uczciwiej byłoby spojrzeć na Włochy, gdzie dziś 60
milionów ludzi poddanych jest kwarantannie i własnie zamyka się sklepy. Proszę
więc bardzo, niech będą Włochy. We Włoszech mieszka niemal 70 milionów ludzi, z
czego koronawirusa stwierdzono u 12 tysięcy osób, a zmarło z nich kilka procent.
12 tysięcy osób na 70 milionów to zaledwie mały ułamek procenta i choć
przyznaję, że nawet 5% śmiertelności to bardzo poważny odsetek, jednak znacznie
mniej niż choćby w przypadku wspomnianego wcześniej glejaka.
A zatem, jeśli ktoś mnie zapyta, jak się
czuję w obliczu owej rzekomej pandemii, to odpowiadam, że fatalnie, ale tylko
dlatego, że boje się jak cholera, że ktoś mnie sfotografował wczoraj, gdy
kupowałem ziemię w naszym lokalnym Auchanie, a przy okazji okazało się, że mąż
kasjerki tydzień temu wracał TIR-em z Włoch i okazało się, że u człowieka,
którego podwoził w czasie swojej podróży przez Słowację, stwierdzono
koronawirusa i już za chwilę mój pies będzie miał problem z tym, że nie ma
nikogo, kto by mógł trzy razy dziennie wyjść z nim na spacer.
Niestety, ale wygląda na to, że mamy do czynienia z czymś poważnym, co nie skończy się szybko, a konsekwencje są na razie zupełnie niewiadome, mogą być szerokie i bolesne. I nie ma najmniejszego znaczenia to, czy jest to mniej czy bardziej zabójcze niż nowotwór statystycznie. Bo nowotworem nie zaraża się innych (na szczęście).
OdpowiedzUsuń@marcin d.
OdpowiedzUsuńOczywiście że ma znaczenie. Takie choćby, że ja się raka boję znacznie bardziej. Powiem więcej. Raka się boję, a wirusa nie. I kropka.
Ja też się raka boję od dawna. Ale tu też bym nie cwaniakował. Szczególnie na Pana miejscu, bo jest Pan w grupie podwyższonego ryzyka. A nasza służba zdrowia już za chwilę nie będzie w stanie pomóc każdemu z niewydolnością oddechową. Z powodu dużej ilości chorych w tym samym czasie. I to jest realny problem.
Usuń@marcin d.
UsuńJa jestem w grupie podwyższonego ryzyka jeśli idzie o nowotwory, zwłaszcza gdy moi rodzice zmarli z tego właśnie powodu.
Nagle się obudziło świadomość, że każdy umrze wcześniej czy później. Gra jest do jednej bramki .
OdpowiedzUsuń