Proszę sobie wyobrazić, że nasz ksiądz Rafał Krakowiak, znany skądinąd pod imieniem Don Paddington, zdecydował się tu po latach nieobecności znów pojawić i zrobił to w stylu mistrzowskim. Mając nadzieję, że to jest zaledwie początek nowej przygody tego bloga, przedstawiam tekst, który Ksiądz mi niedawno przysłał i już zostawiam Państwa z nim sam na sam i proszę te słowa potraktować jako bardzo szczególne Słowo na Niedzielę.
Swego czasu, w związku z ostrą
nawalanką, którą Toyah toczył z Coryllusem a propos ojca Szustaka, a
później jakiegoś, nieznanego mi bliżej popa (??), gospodarz niniejszego bloga,
zupełnie niespodziewanie, w notce z dnia 16 lutego: O księżach, którzy potrafią się fajnie mylić i jeszcze fajniej przepraszać dokonał na mnie napaści. Napaść ta (całkowicie nieuzasadniona,
skandaliczna, brutalna, nieprzytomna, przepełniona nienawiścią, nasycona jadem
i zdumiewająca), jakże ohydna w treści, wyczerpuje znamiona naruszenia moich
dóbr osobistych i tylko naszej długoletniej znajomości (no i też troszeczkę
chrześcijańskiemu miłosierdziu) może Toyah zawdzięczać, że Sądu Wysokiego nie
będę fatygował.
No właśnie… Nasza długa znajomość.
Toyah w swym ataku nawiązuje do niej, wspominając moją obecność na jego blogu,
a potem nasze pierwsze, osobiste spotkanie. Zaczyna miło (co pomińmy), a potem
przechodzi do agresywnego natarcia. Pisze tak:
<<Któregoś dnia (…) doszło do tego, że spotkałem się z księdzem
Krakowiakiem i ze wstydem przyznaję, że kiedy jechałem z tą wizytą, byłem
pewien, że ujrzę kogoś, kto będzie wyglądał i gadał w równie spektakularny
sposób, jak nie przymierzając, ojciec Szustak. Potem zresztą nasi wspólni
znajomi z bloga pytali mnie: „No i co? Mów, jak on wygląda? Jaki on jest?” A ja odpowiadałem niezmiennie: „W ogóle
nie tak, jak byśmy sobie życzyli. On wygląda, jak ty, czy ja, i to jeszcze w
najlepszym wypadku”.
Mam już zatem na sam koniec dwie kwestie już
tylko do księdza Krakowiaka – znanego niektórym z nas jako Don Paddington.
Przede wszystkim chciałem przeprosić za to, że mówię to księdzu dopiero dziś,
ale do ojca Szustaka Ksiądz nie ma, i nigdy nie będzie miał, tak zwanego
startu. Krótko mówiąc, jest Ksiądz do niczego.
Poza tym chciałem prosić o
poradę duszpasterską: czy to jest możliwe, co powiedział pewien bardzo mądry
duszpasterz, że ksiądz, którego parafianie kochają, jest bardzo często
wysłany przez samego Szatana?>>
Jak coś takiego skomentować?! No jak?! Przecież nie ma tylu
przymiotników, by tę rzecz ukazać we właściwym świetle! Ja nie mam startu do
Szustaka?!! Ja nie mam startu?!!!...
No, może nie mam…
I w tym właśnie miejscu warto przejść do adremu niniejszych moich
wypocin. A mam zamiar pisać o duszpasterzowaniu. Będzie więc poważnie, choć
zaczniemy od dowcipu. O Kubusiu Puchatku. W uroczych o nim opowieściach, Kubuś
przedstawiony jest jako mieszkający w Stumilowym
Lesie miś o bardzo małym rozumku. Puchatek jest bardzo wesoły, sympatyczny,
ma grono przyjaciół, z którymi przeżywa rozmaite przygody, no i – jak to
niedźwiedź – lubi miód. I właśnie w związku ze słabością misia do miodu, jakiś
czas temu usłyszałem następujący dowcip:
Któregoś pięknego dnia Kubuś Puchatek przybiega do swego przyjaciela
Prosiaczka i w wielkim podnieceniu woła do niego:
- Prosiaczku! Prosiaczku! Krzyś dał nam obu dziesięć słoików miodziku.
Siedem dla mnie i siedem dla ciebie.
Ponieważ Prosiaczek był zwierzątkiem o nieco większym rozumku niż miś,
błyskawicznie dokonał dość skomplikowanych obliczeń i już po trzech minutach doszedł do wniosku, że
z tymi słoikami miodu jest coś nie tak.
- Zaraz, zaraz, Kubusiu! – zaprotestował w związku z tym – Jeśli Krzyś
dał dziesięć słoików i w tym siedem jest dla ciebie, a siedem dla mnie, to
rachunek się nie zgadza.
Miś chwilę milczał, próbował (również chwilę) przeprowadzić odpowiednią
matematyczną analizę całego problemu, na koniec zaś wzruszył ramionami i rzekł:
- Ja tam nie wiem… Ale swoje siedem słoików już zjadłem.
O czym jest ten dowcip? Myślę, że można go interpretować jako banalne
skądinąd wskazanie, iż niekoniecznie ktoś, kto jest fajny, jest tym samym
dobry. Kubuś (ten z dowcipu) jest fajny, bo jest sympatyczny, wesoły i w ogóle
daje się lubić („Czy jest ktoś w tej sali, kto nie lubi Kubusia Puchatka?!”),
ale niestety, nie jest dobry. Nie jest dobry, ponieważ przy całej swojej
imponującej fajności, jest jednocześnie ulegającym własnym słabościom
egoistą. Problemem misia nie jest mały rozumek, lecz chroniczne łakomstwo (z
którym raczej nie walczy), oraz skłonność do fałszu (bo okazał się być
fałszywym przyjacielem Prosiaczka). Wady nieumiarkowania i skłonności do fałszu
świadczą o wzmiankowanym wyżej egoizmie Puchatka, czyli o czymś takim w jego
naturze, co (i tu przechodzimy do interesującego nas zagadnienia
duszpasterzowania w Kościele) przeszkadza darom Bożym zakorzenić się w jego
sercu i uczynić zeń dobre, Boże narzędzie.
Żeby było jasne: ja nawet nie sugeruję, że ojciec Szustak jest owym
Kubusiem Puchatkiem. Jeśli już, to piszę o sobie. Zanim wyjaśnię tę zawiłość,
zwróćmy się ku innemu kapłanowi, niestety, już nieżyjącemu.
Świętej pamięci ksiądz Jan Twardowski… Jan od biedronki, ważki i mrówki…
Ksiądz i poeta… Dobry poeta, dobry ksiądz. I jego nieszczęsny wiersz, p.t.: Wyjaśnienie. Wiersz znany? Zapewne tak,
ale na wszelki wypadek przytoczmy go w całości:
Wyjaśnienie
Nie przyszedłem pana nawracać
zresztą wyleciały mi z głowy
wszystkie mądre kazania
jestem od dawna obdarty z błyszczenia
jak bohater w zwolnionym tempie
nie będę panu wiercić dziury w
brzuchu
pytając co pan sądzi o Mertonie
nie będę podskakiwał w dyskusji jak
indor
z czerwoną kapką na nosie
nie wypięknieję jak kaczor w
październiku
nie podyktuję łez, które się do
wszystkiego przyznają
nie zacznę panu wlewać do ucha
świętej teologii łyżeczką
po prostu usiądę przy panu
i zwierzę swój sekret
że ja, ksiądz,
wierzę Panu Bogu jak dziecko
Dlaczego ten wiersz nazywam nieszczęsnym?
Z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że ów wiersz jest przewrotny.
Przewrotny nie ze względu na jakąś obecną w utworze ironię czy dowcip, lecz ze
względu na postrzeganie przez poetę miłości bliźniego w sposób, który nie tyle
jest dziwny, bądź mało precyzyjny, co raczej niepokojący.
Twardowski, jak każdy dobry poeta, swoim
wierszem zadaje pytania. Moim zdaniem, owe pytania dotyczą właśnie miłości i
jeśli poważnie je potraktować, to wynika z nich, że ksiądz kocha drugiego
człowieka wówczas, gdy zamiast głoszenia Ewangelii – zwłaszcza głoszenia w
sposób przeintelektualizowany, bądź nawet agresywny – opowiada temu człowiekowi
o swojej tajemnicy (tajemnicy pojmowanej jako coś najbardziej i najgłębiej osobistego),
którą jest dziecięce przeżywanie wiary. Powie ktoś: ksiądz Twardowski nie
przeciwstawia głoszenia Ewangelii osobistemu świadectwu; on tylko uważa, że
najlepiej głosi Ewangelię ten, kto owe osobiste świadectwo daje. Chętnie się z
tym zgodzę, pytanie tylko, czemu to osobiste świadectwo (czyli najlepszy sposób
głoszenia Ewangelii) ma służyć? Nawróceniu? Przecież „nie przyszedłem pana
nawracać”! Jeśli więc nie o nawrócenie chodzi, to o co? Może o to, by głoszący
i słuchający dobrze się czuli we wzajemnych relacjach? Żeby im było miło,
zgodnie i pogodnie? Niestety wiersz tego nie wyjaśnia, co nie zmienia faktu, że
sama myśl o nawracaniu kogoś, jest – według poety – myślą nieładną. Dlaczego
nieładną? Pewnie dlatego, że treść pojęcia „nawrócenie” (w chrześcijaństwie
kojarząca się jednoznacznie pozytywnie), w dzisiejszym świecie odbierana jest
negatywnie, bo nawracanie to inaczej mówiąc narzucanie czegoś, a może nawet
robienie komuś wody z mózgu.
Co poeta miał więc na myśli, że
klasycznie zapytam? Otóż miał on na myśli to, że próba nawracania kogoś to nic
innego, jak niedopuszczalna ingerencja w tożsamość tego człowieka (zwłaszcza,
gdy z indyczą furią wlewa się do ucha jakąś – ponoć świętą – teologię), oraz
narzucanie poglądów (poprzez wwiercanie się Mertonem w brzuch), co jest nie do
pogodzenia z miłością bliźniego. Natomiast działania zmierzające do tego, by
wszystkim było miło, zgodnie i pogodnie, są po prostu kwintesencją tejże
miłości…
Nie chcę by powyższa – niewątpliwie
powierzchowna – analiza Wyjaśnienia
sprowadzała się tylko do łatwego skądinąd szyderstwa. Nie chcę tego tym
bardziej, że możliwa jest też inna interpretacja tego wiersza – interpretacja,
która z nieszczęsnego, uczyni ów utwór szczęsnym (choć w swoim charakterze
pozostanie on w dalszym ciągu przewrotnym). Bo może być przecież i tak, że ks.
Twardowski zwraca naszą uwagę na oczywistą prawdę, iż kiedyś dążenie do
nawrócenia innych ludzi – czyli zabieganie o ich zbawienie – było w świecie
chrześcijańskim świadectwem wielkiej do nich miłości, natomiast dzisiaj dążenie
do nawrócenia innych ludzi jest w najlepszym wypadku świadectwem braku
delikatności, a często powodem do wstydu. I ironizując („Nie przyszedłem pana
nawracać.”) poeta po prostu piętnuje brak odwagi tych duszpasterzy, którzy
ducha czasu mylą z Duchem Świętym, albo – inaczej mówiąc – są fajni, ale nie są
dobrzy.
Duszpasterze to w olbrzymiej większości
proste chłopaki. Ich prostota polega na tym, że nie kombinują, tzn. starają się
złożone treści przekazać w jak najprostszy sposób. Niestety, nie każdemu się to
udaje. Owszem, każdy (prawie każdy) próbuje, ale nie każdemu jest to dane. Czy
Kościół się tym przejmuje? Niekoniecznie. Bo choć miło jest posłuchać dobrego,
wręcz charyzmatycznego kaznodziei, lub skorzystać z posługi wnikliwego, wręcz
wybitnego spowiednika, to duszpasterzy tego rodzaju jest tak mało, że w skali
całego Kościoła są w zasadzie praktycznie pomijalni. Owocność działania
Kościoła nie jest bowiem zależna od obecności w nim znakomitości
kaznodziejskich, lecz od stałej, nieustępliwej, odważnej, pełnej wiary, nadziei
i miłości troski o zbawienie ludzi. Tylko to się liczy: troska o zbawienie
ludzi. Troska, której kształt jest określony przez Rzym. I duszpasterze (proste
chłopaki) właśnie ową troską Rzymem naznaczoną mają się charakteryzować, co nie
oznacza, że nie mają dbać o uzupełnienie swoich ewentualnych deficytów:
kaznodziejskich, organizacyjnych, intelektualnych, duchowych…
Innymi słowy mówiąc, Kościół działa swoją
strukturą (mówiąc o strukturze mam na myśli także i to, że – jak powiedział
kard. Wyszyński – „Kościół jest żyjącym i działającym we współczesnym świecie
Chrystusem”), a nie „duszpasterskimi wybitnościami”. Nie jest więc problemem
brak (albo nadmiar) znakomitości w Kościele. Problemem jest to, że tak owe
znakomitości, jak i owi „przeciętniacy” mogą zgłupieć i zamiast być dobrzy
(tzn. odznaczać się troską o zbawienie ludzi, którym posługują), stają się
fajni (tzn. odznaczają się troską, by wszystkim było miło, zgodnie i pogodnie).
Toyah,
kończąc swój całkowicie nieuzasadniony, skandaliczny, brutalny, etc… etc… atak
na moją osobę, w całej swej bezczelności zwrócił się do mnie z następującą
kwestią: „Chciałem prosić o poradę duszpasterską: czy to możliwe co powiedział
pewien bardzo mądry duszpasterz, że ksiądz, którego parafianie kochają,
jest bardzo często wysłany przez samego Szatana?”
Ponieważ forma tego pytania jest bardzo niechlujna (biedny nasz
Gospodarz zazdrości pani Tokarczuk i ją postponuje, a jak widać po kształcie powyższego
pytania, nie ma do naszej Noblistki, i nigdy nie będzie miał tak zwanego startu;
krótko mówiąc, Toyah jest do niczego), próbując na nie odpowiedzieć, muszę
poczynić pewne uściślenie. Otóż biorąc pod uwagę kontekst, w którym umieszczona
jest fraza o „księdzu, którego parafianie kochają”, domniemywam, że nie wszyscy
parafianie go kochają, oraz że owa miłość do księdza, rozumiana jest tutaj jako
zaledwie uczucie sympatii. Pytanie dotyczy więc sytuacji, w której parafianie
(nie wszyscy) po prostu księdza lubią i gdzieś w tym wszystkim czuje się swąd
szatana.
Dlaczego nie wszyscy owego
księdza lubią? To proste. Nie wszyscy go lubią, „bo jeszcze się taki nie
narodził, który by wszystkim dogodził”.
Znacznie istotniejsze jest owo lubienie. Przyjrzyjmy się temu.
Duszpasterz to prosty chłopak. Nie kombinuje, tzn. stara się złożone
treści przekazać w jak najprostszy sposób, czyli zachowując łączność z Rzymem i
powodowany troską o zbawienie bliźniego, usiłuje dotrzeć do jego serca, by pomóc
temuż bliźniemu osiągnąć niebo. Ludzkie serca są jednak w większości zamknięte
i nie jest łatwo je poruszyć. Z tego powodu w tym właśnie momencie pojawia się
pan Metoda. Pan ów może przychodzić od Ducha Świętego, ale równie dobrze może
przychodzić od TegoKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. Bez względu na to od kogo
pan Metoda przychodzi, przychodzi po to, by podpowiedzieć duszpasterzowi jakich
sposobów ma się imać, by twarde ludzkie serca poruszyć. Jeśli duszpasterz
skłania się ku radom pana Metody przychodzącego od Ducha Świętego, to wtedy ów
duszpasterz (bez względu na to, czy jest przeciętniakiem, czy wybitnością)
staje się dobrym księdzem. Jeśli zaś duszpasterz skłania się ku radom pana
Metody przychodzącego od TegoKtóryNie…, to wtedy ów duszpasterz (bez względu na
to, czy jest przeciętniakiem, czy wybitnością) staje się fajnym księdzem.
Pan Metoda przychodzący od Ducha Świętego, radzi duszpasterzowi, by
zabiegał o zbawienie ludzkich dusz „w porę i nie w porę”; by pamiętał nie tylko
o wszystkich uczynkach miłosiernych co do ciała, ale także o wszystkich
uczynkach miłosiernych co do duszy; by nawracał; by nie siebie pokazywał, lecz
Chrystusa; by uczył bezwarunkowej wierności wobec Rzymu; by w jego osobistym
życiu, z miłości do Chrystusa obecne były post, modlitwa, jałmużna i zwykła
ludzka przyzwoitość.
Człowiek, który odznacza się tego rodzaju postawą, spotyka się ze strony
ludzi (oczywiście nie wszystkich) z nieustannym oporem: bywa ceniony, ale
niekoniecznie jest lubiany.
Pan Metoda przychodzący od TegoKtóryNie…, radzi duszpasterzowi, by dbał
o siebie; by nie był zanadto wymagający, bo straci w ludzkich oczach; by zawsze
wychodził naprzeciw ludzkim oczekiwaniom; by pamiętał, że musi się oszczędzać,
bo swoje siły musi rozłożyć na długi czas i długą drogę; by korzystał z życia i
innym na to pozwalał; by pokazywał albo wyłącznie „ludzką” twarz Chrystusa i
chrześcijaństwa, albo wyłącznie boskość Zbawiciela i Jego Kościoła; by wierność
wobec Rzymu propagował w zależności od tego co Rzym głosi i kto w Rzymie
zasiada; by uczynki pobożne praktykował albo ze względu na komfort duszy i
ciała, albo ze względu na wierność konserwatywnym ideałom.
Człowiek, który odznacza się tego rodzaju postawą, spotyka się ze strony
ludzi (oczywiście nie wszystkich) z nieustannym aplauzem: jest i ceniony i
lubiany.
Oczywiście, te dwie postawy rzadko kiedy występują w stanie czystym.
Najczęściej to wszystko (pan Metoda od Ducha Świętego i pan Metoda od
TegoKtóryNie…) jest przemieszane ze sobą. Pytanie, czego jest więcej? I co
bardziej służy sprawie zbawienia? Po owocach poznajemy. Zostawmy na boku ojca
Szustaka, ponieważ jak wynika z powyższego przedłożenia, kwestia politycznych
sympatii i deklaracji nie jest tutaj najważniejsza. A ortodoksja – zapyta ktoś?
Ortodoksja… Tak. Ona jest ważna. Tyle tylko, że jej waga ujawnia się tak
naprawdę wówczas, gdy duszpasterz podejmuje całkowicie świadomą decyzję (czyli
nie ma mowy o pomyłce, niedbalstwie, bądź niedouczeniu), by z jakichś powodów –
choćby dla sławy, dla zysku, dla podreperowania zranionego ego, itd.
– być nie-ortodoksyjnym, bądź ortodoksyjnie rozmytym. Przykład? Proszę
uprzejmie:
Pewien ksiądz Proboszcz, w uzasadnionej trosce o świątynię zabiega o to,
by tej świątyni dać nowy dach. Niestety, parafia jest biedna i nie stać jej na
taką inwestycję. I oto pojawia się sponsor, który składa ofertę sfinansowania
remontu dachu. Proboszcz się cieszy, parafianie się cieszą. Tyle tylko, że jak
się okazuje, ów sponsor od lat żyje bez ślubu z jakąś kobietą, mimo iż nie
istnieją żadne przeszkody, by zawrzeć sakramentalne małżeństwo. Ale cóż, pecunia non olet: chce ów sponsor dar
ofiarować, to dlaczego go nie przyjąć? Proboszcz i sponsor dochodzą do
porozumienia.
Któregoś dnia przychodzi ten moment, kiedy niedzielne Słowo Boże mówi o
świętości małżeństwa i przypomina o przykazaniu Nie cudzołóż! Ksiądz Proboszcz z wielkim zapałem i przekonaniem na
każdej Mszy Świętej, zgodnie z nauką Kościoła, wykłada to co trzeba. Tyle
tylko, że na trzeciej, albo czwartej Eucharystii pojawia się w kościele ów
wspomniany sponsor, wraz ze swoją konkubiną. I siada w pierwszej ławce, by
Proboszcz mógł go zobaczyć. I uśmiecha się do Proboszcza. W końcu nadchodzi ta
chwila, że trzeba wygłosić homilię… Co ów biedny duszpasterz zrobi? On wie
oczywiście, że winien głosić to, czego Kościół naucza, ale wie też, że sponsor
może się poczuć brutalnie upomniany owym nauczaniem, że może się z tego powodu
obrazić i swoją donację cofnąć, a wtedy nie da się przecież remontu dachu
przeprowadzić… Pan Metoda od Ducha Świętego radzi Proboszczowi, by w poczuciu pełnej
wolności powiedział to, co mówił dotychczas, natomiast pan Metoda od
TegoKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji – zwłaszcza takiej Okazji – radzi
Proboszczowi, że trzeba powiedzieć coś innego, gdyż w tej sytuacji wierne
trzymanie się nauczania Kościoła jest z racji oczywistych zbyt ryzykowne. Co
Proboszcz zrobi? Ponieważ właśnie tutaj jest miejsce na ową wspomnianą wyżej
świadomą decyzję o ortodoksji, bądź nie-ortodoksji, sprawa staje się bardzo
istotną, albowiem kontekst owej świadomej decyzji jest tak czy inaczej zbawczy
(napomnieć, czyli zatroszczyć się o zbawienie; nie napominać, czyli uznać, że
na tym etapie, w tej dziejowej chwili, coś innego jest od zbawienia ważniejsze).
Zmęczyłem się. Zmęczyłem się, ponieważ męczącym jest tłumaczenie rzeczy
oczywistych. Idę spać…
A jeśli Toyah tego nie opublikuje, to mnie popamięta!
Lubicie mnie?
Jestem wdzięczny Księdzu za tę naukę, a jeżeli z tego uczucia wolno wywodzić sympatię, to - tak, ja Księdza lubię. Bóg zapłać!
OdpowiedzUsuńBardzo tu Księdza brakowało.
OdpowiedzUsuńJeżeli Ksiądz z taką samą swadą głosi kazania, jak pisze, to zazdroszczę parafianom.
Dzisiaj szczególnie wśród wielu młodych księży widać taką tęsknotę do bycia fajnym i lubianym. Nie wiem, czy są to podszepty TegoKtóry..., czy po prostu wszechobecna potrzeba akceptacji. Mam czasem wrażenie, że młodzi księża (nie wszyscy) są równie zagubieni jak całe ich pokolenie. Do tego jeszcze są poddani ogromnej presji medialnej, społecznej, z którą nie zawsze umieją sobie radzić.
Mam jeszcze pytanie na temat dominikanów. Czy oni mają jakieś specjalne szkolenia retoryczne, że w 80% są tacy własnie jak ojciec Szustak?
@Ginewra
UsuńNie jest ważne co ksiądz mówi, ani nawet, jak. Liczy się ten tak zwany gest. Gdy mowa o księdzu Krakowiaku, z tym jest raczej dla słabiutko.
@Ginewra
OdpowiedzUsuńDominikanie to przecież Ordo Praedicatorum (Zakon Kaznodziejski/Kaznodziejów), czyli ich specjalizacją jest głoszenie Słowa Bożego. Temu wyspecjalizowaniu pewnie służą jakieś szkolenia, ale nie sądzę, by one czymkolwiek różniły się od szkoleń, którym poddawani są kandydaci do bycia np. jezuitami, franciszkanami, czy księżmi diecezjalnymi. By być dobrym kaznodzieją potrzeba tego co przyrodzone (naturalnej zdolności), tego co nadprzyrodzone (daru Ducha Świętego), oraz codziennej, wieloletniej (wieloletniej!) praktyki. Szkolenia to trochę zawracanie głowy.
Wrażenie, że dominikanie są dobrymi kaznodziejami jest uzasadnione o tyle, że zapewne przełożeni dominikańscy mocno przesiewają kandydatów do zakonu, biorąc pod uwagę ich przyrodzone, nieco ponad-przeciętne zdolności służące przepowiadaniu Ewangelii. Kto tych zdolności nie ma, zapewne odpada (nie zdarza się to np. u kleryków diecezjalnych, ponieważ posługa księdza diecezjalnego nie sprowadza się tylko do głoszenia Słowa Bożego).
Dziękuję za ciekawą i pouczającą gawędę. Dość jasno rozwiązuje ona dyskusję o fajnych księżach. Ta wierność Rzymowi bardzo do mnie trafia, dzisiaj wydaje się też szczególnie istotna. Można by to pokazać wielu komentatorom, również na blogach Szkoły Nawigatorów.
OdpowiedzUsuńDodam jeszcze, że będą parafianie, którzy i tego dobrego księdza będą lubić. Bo będą rozumieć.
@ Don Paddigton,
OdpowiedzUsuńja w sprawie adremu:
1) Kubuś Puchatek jest sympatyczny, wesoły i w ogóle daje się lubić, ale słoika z miodem, a tym bardziej ula, a już na pewno Polski ja bym mu pod opieką nie zostawił. Tyle, co do spraw aktualnych.
2) Nie mam i nie mam potrzeby mieć pojęcia, kto to ten ojciec Szustak, albo nawet Ma Baker.
3) Analizą „Wyjaśnienia” rzucił mnie Ksiądz na kolana. Wiara pasterza musi zawierać jakąś mądrość równowagi. Funkcjonalnie biorąc, wiara owieczek niekoniecznie, ale pasterz powinien i im dać szansę mądrości.
4) Wydaje mi się, że rozważanie o księdzu dobrym a księdzu lubianym można powiązać z tym wprowadzeniem o Kubusiu Puchatku; tym bardziej nie pozostawiłbym Kościoła pod opieką Kubusia Puchatka.
@marcin d. powyżej skomentował, że dobrego księdza będą lubić, bo będą rozumieć. Ja bym wolał, aby przede wszystkim UFALI właśnie dobremu księdzu. Zaufanie powinno być tu podstawą.
5) Skoro kard. S. Wyszyński i tak został przywołany, to jest jednak bez odpowiedzi pytanie praktyczne, kto i jak ma dzisiaj wymagać wobec poszczególnych kapłanów, aby - jeśli już - to wyraźnie dla wszystkich fajność stosowali pomocniczo i - jeśli już - nie zapominali o majestacie. Podobnie jak świeccy nie powinni zapominać o honorze.
@orjan
OdpowiedzUsuńTęsknota za kard. Wyszyńskim jest zrozumiała, bo był wielkim człowiekiem. Ale jego zwierzchność nad Kościołem w Polsce wynikała ze specjalnego, nadzwyczajnego papieskiego upoważnienia i nie dotyczyła zastępowania biskupów ordynariuszy w ich zwyczajnych uprawnieniach (np. formowania księży i dyscyplinowania ich).
Problemem naszym dzisiaj jest nie tyle brak Wyszyńskiego, czy kogoś na Jego miarę (moim zdaniem nasi biskupi, a propos zatroskania o "dobrych księży" są świetni), lecz nasze kapłańskie "zepsucie" (może to wina popu?) skutkujące brakiem posłuszeństwa wobec przełożonych.
Wiem co mówię, bom sam nie jest bez winy...
@don Paddington
OdpowiedzUsuńO ile w tutejszej dyskusji Ksiądz uzgodnił pojęcie "dobrego księdza", to brak uzgodnienia dla pojęcia "zepsucia" kapłańskiego. Pozostając w tutejszym temacie wypada mi przyjąć, że "zepsucie" polega tutaj na przyjęciu postawy "fajności" i uczynienie z tego podstawy posługi kapłańskiej w zakresie tu wierni, a tu ja kapłan i kto chce być kim dla kogo.
O rany! Zabrzmiało jak to leninowskie "kto, kogo", ale nie wycofuję się. Chodzi mi bowiem o kapłańskie przywództwo i jego akcentowanie, a nie zacieranie.
W dalszej kolejności chodzi mi o potrzebę majestatu, bo jest moim zdaniem konieczny dla autorytetu kapłańskiego. Nie jestem jakimś fundamentalistą i nie razi mnie, jeśli np. ksiądz kopie piłkę podkasawszy sutannę, ale schodząc za linie boiska niech natychmiast będzie księdzem. To samo dotyczy udziału w zdarzeniach towarzyskich. Właśnie tutaj lokuję tęsknotę za majestatem.
Jest w tym jednak potrzeba dodatkowego poświęcenia, bo przywództwo, w dodatku podkreślane majestatem, oznacza jednocześnie skutek powiększenia osobistej samotności między ludźmi. Na podobnej zasadzie jak kapitan statku, choćby otoczony swoimi oficerami, jest na nim samotny i wobec oceanu i wobec Boga. To jest ciężar DOBREJ służby.
Gdy natomiast chodzi o brak kogoś na miarę kard. Wyszyńskiego, to w końcu przyjdzie ktoś wielkiej miary. Wszak "dłużej klasztora, niźli przeora" ma znaczenie także i w tym kierunku. Właściwie, to potrzebę "wielkiej miary" adresuję donikąd, wobec innego obecnie znaczenia posługi prymasa. Może jednak w potrzebie oddolnie pojawi się wielki biskup niczym kiedyś Jakub Świnka. To są ludzie wybitni, ale potrzeba wielkich.