Miesiące prowadzące mnie do ostatecznego
zakończenia edukacji uniwersyteckiej upłynęły mi pod znakiem dwóch absolutnie dominujących
wydarzeń. Pierwsze z nich to fakt, że w ostatni rok studiów wszedłem z
niezdanym egzaminem ze szkolenia wojskowego i z tak zwanym „warunkiem”, co
sprawiło, że praktycznie do samego końce nie miałem pewności, czy to wojsko
ostatecznie nie spowoduje, że studiów nie ukończę, drugie natomiast to ślub,
podróż poślubna, pisanie pracy magisterskiej, no i ostateczna obrona. Do dziś
pamiętam – a owo wspomnienie stanowi dla mnie zupełnie wyjątkową naukę – że
kiedy przyszedł wrzesień i na tydzień przed obroną udało mi się ostatecznie
zaliczyć to wojsko, byłem w takiej rozsypce, że kiedy zjawiłem się na swoim
egzaminie dyplomowym, nie byłem w stanie sklecić poprawnie jednego zdania po
angielsku. Po kilku zakończonych całkowita porażką próbach oświadczyłem, że nie
jestem w stanie się tu produkować, komisja wzruszyła ramionami, dała mi tróję
plus, pogratulowała sukcesu i odesłała do domu.
Im więcej lat upływa od tamtego
wydarzenia, tym bardziej jestem przekonany, że ludzie, którzy mnie mieli
egzaminować doskonale rozumieli moją sytuację, i to nie tylko z tego względu,
że takich mądrali jak ja oni przeżyli już wiele, ale z osobistego doświadczenia
doskonale wiedzieli, jak to jest, kiedy człowiek – i to z wielu różnych możliwych
powodów – nagle znajdzie się w takim stanie intelektualnego przymulenia, że tego
co zwykle wydaje się być proste i naturalne, wykonać nie potrafi. Tego typu
stany, że nie potrafię płynnie mówić po angielsku, zdarzały mi się od tamtej
jesieni wielokrotnie i powiem szczerze, że nigdy do końca nie wiedziałem, czym
ta dramatyczna i niespodziewana słabość jest powodowana. Pamiętam na przykład
do dziś, jak pojechaliśmy z całą rodziną do Londynu i już na miejscu potrzebowałem
coś załatwić i z tymi urzędnikami gadałem mniej więcej tak, jakbym dopiero co
się nauczył posługiwać językiem i wszedł w fazę prób o błędów. Czemu tak?
Diabli wiedzą. Może to podróż mnie tak wyczerpała, a może podekscytowanie nową
sytuacją, a może jakiś dziwny stres? Jak mówię, nie wiem. Dziś już jednak wiem,
że tu nikomu naprawdę nie wolno się z tego śmiać, że przypomnę słowa pewnej
starej piosenki.
A śmiechu akurat jest co niemiara i
słychać go z różnych stron niemal każdego dnia. Ledwie co wczoraj, czy może
przedwczoraj hitem Internetu stał się fragment wystąpienia prezydenta Dudy,
który próbuje zabrać głos w którejś z debat towarzyszących konferencji w Davos
i nie potrafi się wysłowić. Szuka więc odpowiednich słów, zacina się, męczy, a
przez to, że jego polityczna pozycja każe mu trzymać fason, cała sytuacja
faktycznie robi dość żałosne wrażenie. Oczywiście, na miejscu Dudy, ja bym z
wysoko podniesioną głową powiedział, że bardzo przepraszam, ale jestem w
fatalnej formie i albo będę mówił po polsku, albo chętnie posłucham, jak
szanowni państwo rozmawiają. Czemu on tego nie zrobił, oczywiście dociekać nie
mam ochoty, inna sprawa, że krążący w Sieci film trwa zaledwie minutę, więc też
nie wiem, jak to wszystko w całości wyglądało. Faktem jest, że dziś owe męki
oznaczone tytułem „kompromitacja” robią poważną karierę, a towarzyszy im wrzask
autentycznej satysfakcji.
Otóż pierwsza rzecz – pomijając oczywiście
to co już zostało powiedziane wcześniej – to taka, że nie ulega dla mnie
najmniejszej wątpliwości, że 99 procent tych, którzy dziś z Dudy szydzą, mówią
po angielsku znacznie gorzej od niego. Owszem, może być tak, że część z nich,
przez swoją starannie przez lata pielęgnowaną bezczelność, jest przede
wszystkim przekonana, że gdy chodzi o język angielski oni operują na najwyższym
poziomie kompetencji i ja ich wszystkich znam wystarczająco dobrze, by na ten
ich rechot reagować ziewaniem. Od lat bowiem mam do czynienia z ludźmi, którzy
przedstawiają się jako „upper-intermediate”, kiedy się odezwą, gadają jak nakręceni, a ja
nawet nie mam możliwości, by im zwracać uwagę na wszelkiego rodzaju błędy,
jakie nieustannie robią, bo wiem, że to i tak by nie miało sensu. Jestem święcie
przekonany, że gdyby prezydent Duda, podczas swojej wyszydzanej z taką radością
wypowiedzi, machnął ręką na to nieszczęsne towarzystwo i zaczął mówić to co mu
ślina na język przynosiła, oni pewnie by i tak zrozumieli, o co mu chodzi,
natomiast ta banda durniów, która ma dziś z niego taką uciechę, dostawałaby
ciężkiej cholery, że ten skurwysyn posługuje się językiem angielskim, jak nie
przymierzając Donald Tusk.
Pisałem tu o sprawach językowych
wielokrotnie i zawsze z taką myślą, by przekonać tych z nas, którzy wierzą, że
pewien ich znajomy zna angielski perfect, że to jest nieprawda. No i zawsze owym tekstom towarzyszyły popisy różnych niedzielnych anglistów, którzy potrzebowali mi tłumaczyć, jak bardzo jestem niekompetentny. A ja pisałem o tym,
by dać świadectwo, że gdy chodzi o znajomość języka, zasadniczo nikt ani nie
jest ani tak dobry, jak mu się zdaje, ani też tak zły ze wstydem sądzi.
Oczywiście są i tacy – i tu mam na myśli niektóre dzieci – które są naprawdę
fantastyczne, często w wielu wymiarach lepsze od swoich nauczycieli, no ale to
są wyjątki. Jeśli pominąć tych akurat, to cała reszta, jeśli tylko im zależy na
tym, żeby znać język, powinna się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć. A i tak,
najgorsza rzecz, jaka może się im przytrafić, to uznać, że są naprawdę „świetni”.
Bo tych akurat jest najwięcej i to oni są najczęściej szalenie zabawni. Nie
Duda. Oni. Duda przynajmniej wie, jak się wymawia słowo „iron”.
Nie widziałem tego przed tym wpisem, ale sobie wyszukałem. To jest oczywiście dęte. Cieszy, że wszystko, czego mogą się czepić to angielski na poziomie przecież i tak nieosiągalnym dla idoli fajnej Polski.
OdpowiedzUsuńDziękuję za ten wpis. Jak słyszę, że ktoś tam zna angielski "perfekt" to mnie zawsze lekko krew zalewa. To jest z jednej strony wyraz kompleksów, a z drugiej aspiracji i próba spełnienia jej choćby przez znanie "kogoś". A jak wiemy, skala kompleksów i aspiracji jest nadzwyczaj zbieżna.
OdpowiedzUsuń