Wracam dziś do kwestii sztuki
reżyserskiej Patryka Vegi i sposobu, w jaki ona jest odbierana przez ogół
komentatorów, nadzwyczaj niechętnie, ale kierują mną aż dwa powody. Pierwszy to
taki, że, nie po raz pierwszy zresztą, spotkałem się zarzutem, że nie mam prawa
formułować jakichkolwiek ocen, skoro nie mam pojęcia, co tak naprawdę oceniam,
drugi natomiast – wcale nie mniej istotny, bo dotyczący w gruncie rzeczy
podstawowego sensu mojej refleksji sprzed paru dni – a związany z dość licznymi
komentarzami dotyczącymi zapowiadanego właśnie nowego filmu Partyka Vegi,
zatytułowanego „Politycy”, których to komentarzy autorzy bardzo powszechnie
sugerują, że Vega jest z całą pewnością „nasz” i to co on dziś wrzuca do sieci,
to tylko taka zmyłka, a prawdziwą bekę będziemy mieli dopiero przed jesiennymi
wyborami, kiedy oni wszyscy pójdą do kina, by się pośmiać z PiS-u, a tu się okaże,
że Vega nakręcił film wcale nie o homoseksualnych relacjach między
Macierewiczem a Misiewiczem, lecz o tym idiocie Schetynie.
To były zatem dwa powody, dla których
postanowiłem powrócić do sprawy, ale dla których też – uwaga, uwaga! –
obejrzałem film Patryka Vegi od początku do końca bez przerw. Zajęło mi to
wprawdzie chyba z pięć bardzo burzliwych godzin, wypełnionych walką z samym
sobą, ale wreszcie dotarłem do końca i czuję się jasny i gotowy. Od razu też
muszę powiedzieć, że nie żałuję tego czasu i wysiłku, bo choć było nielekko, a
poza tym właściwie wszystkie moje podejrzenia co do tego filmu sprawdziły się z
aż nazbyt szczodrą nawiązką, to refleksje, jakich stałem się właścicielem, są
nie do przecenienia.
Oglądałem bowiem ów film i nie mogłem się
opędzić od wspomnienia dawnego bardzo, bo jeszcze z 2007 roku, a mianowicie
słynnego expose Donalda Tuska, gdzie ten, odmieniając na wszelkie możliwe
sposoby przez 3 godziny słowo „miłość”, nie przekazał jednej konkretnej
informacji, i w ten sposób zaczarował znaczną część polskiego społeczeństwa,
tworząc jednocześnie nowy zupełnie rodzaj postpolityki, dla której sam Eryk
Mistewicz, w autentycznym zachwycie dla tego co się stało, ułożył nawet nazwę „polityki
story”. Wedle świadectwa Mistewicza, owo „story” ma to do siebie, że kiedy
ludzie słuchają jak się do nich mówi, tak naprawdę nie oczekują niczego więcej,
jak dużego, kolorowego, wyraźnego zdjęcia i kilku prostych słów opisu poniżej.
I to jest to, co Tusk w roku 2007 ludziom dał, a oni to żarli przez długie
osiem lat, a i dziś niektórzy z nich proszą o jeszcze.
Oczywiście Vega w swoim filmie, który,
przypomnijmy, przyniósł mu nagrodę „Gazety Polskiej” pod nazwą Medal św.
Grzegorza I Wielkiego, nie opowiada ani o miłości, ani o ciepłej wodzie w kranie.
Tak naprawdę nie wiemy, o czym on opowiada, ponieważ ów niemal dwugodzinny film
składa się wyłącznie z serii krótkich epizodów, powiązanych ze sobą wyłącznie w
ten sposób, że ich bohaterem jest albo zakrwawiony penis, albo odbyt,
ewentualnie pochwa, do której ktoś z jakiegoś powodu coś włożył i jedynym
sposobem, by to coś stamtąd wyciągnąć, to przez powtarzanie w nieskończoność
słowa „kurwa”. To jest właśnie taki film i, przepraszam bardzo, ale inaczej być
nie chce.
Kiedy film „Botoks” był zapowiadany,
obejrzałem sobie jego zwiastun na youtubie i w tej sprawie napisałem nawet odpowiednio
złośliwy felieton. Przyznaję jednak, że i ja wówczas nie doceniłem prawdziwych
możliwości Vegi. Wydawało mi się mianowicie, że te 12 czy 13 scen, jakie
znalazły się w zwiastunie to też wszystko, co było w filmie. Otóż nie. Film
Vegi jest zrobiony tak, że tam nie ma chwili na odpoczynek. Tam obowiązkowo co
dwie minuty musi się pojawić jakaś nadzwyczajnie szokująca scena, na widok
której publiczność na mur będzie ryczeć ze śmiechu, a najlepiej też rzygać. Tam
nie ma nic więcej. Tam nie ma chwili na zaczerpnięcie oddechu. Film Vegi to
niekończąca się seria grepsów, których jedynym walorem jest wspomniane słowo
„kurwa”, no i albo pochwa, albo odbyt, albo oczywiście penis. Czy tam są jakieś
akcenty związane z życiem poczętym? Jak najbardziej. Skoro jest penis i pochwa,
to coś z tego być musi i to też trzeba pokazać, pod warunkiem, że uda się z
tego wycisnąć coś odpowiednio poruszającego. Rodzi się dziecko,a lekarz mówi: „Zaduście
je kurwa poduszką”.
Proszę mi pozwolić wrócić do Tuska i
jego pamiętnego expose o miłości i ciepłej wodzie w kranie. Co ma do tego Vega
i jego filmy? Otóż, moim zdaniem, za projektem, który firmuje Vega – bo nie
łudźmy się, on jest dokładnie tak samo niezależny, jak niezależni są handlarze
dopalaczami, którzy nie mogą nawet pójść wieczorem spać bez zgody czy to pana
policjanta, czy pana bandyty – stoi dokładnie ta sama myśl, jaka stoi za
ośmioletnimi rządami Platformy Obywatelskiej. Chodzi o „story”. Spotka się
dwóch znajomych i jeden pyta: „Cześć, stary. Widziałeś już ‘Botoks’?” „No
masz! Jasna rzecz”. „I co? Warto?”
„Jasne. Musisz zobaczyć numer jak się
jedna dupczy z psem. No mówię ci, bomba!”
Albo:
„Mówię ci. Można się posrać ze śmiechu, jak
ta baba siada na umywalce, żeby się wyszczać i spada na mordę”.
Albo:
„Mówię ci. Najlepsze jak ten facet przychodzi
do apteki i nie umie wybrać gumy, bo tych smaków, jest kurwa za dużo. A ten go
pyta: ‘Co, dżem będziesz robił?’”.
Albo:
„Musisz to zobaczyć, jak on przychodzi do
szpitala, żeby sprawdzić, czy jest płodny, a ona mu każe walić konia na jej
oczach, w gabinecie”.
„I co? On wali?”
„No masz! Wszystko widać”.
„Ale tam też podobno też coś jest na temat
aborcji?”
„Spoko. Tam też są jaja jak berety. Najlepsze
jak to dziecko nie chce umrzeć i oni wszyscy się wkurwiają”.
A ja uważam, że to jest bardzo starannie
zaplanowany i zrealizowany projekt. Jak już wspomniałem, Vega swoje filmy
kręci na zlecenie prywatnie, bez łaski ministra Glińskiego i jego PISF-u. Jak
to się zaczęło, nie wiem, natomiast dziś jest tak, że film „Botoks”, na moje
oko, kosztował Vegę jakieś kilkaset tysięcy złotych, my mu za tę gratkę
zapłaciliśmy kilka milionów w formie biletów do kina, no i w ten sposób on –
po, naturalnie, przekazaniu odpowiedniej działki tam gdzie trzeba – dziś może
sobie spokojnie pozwolić na kolejną odpowiednio tanią produkcję i przez
zastosowanie wyżej pokazanego manewru zarobienie kolejnych milionów.
Film „Botoks” jest tani. On jest tani do
tego stopnia, że realizatorzy mogli nawet z zaoszczędzonych pieniędzy ufundować
sobie wycieczkę do Afryki i Paryża. I to wszystko można zobaczyć na ekranie.
Sposób, tak jak to sobie upatrzył Partyk Vega, by realizować swoje kolejne
filmy, musi mu przynieść kolejne sukcesy, ponieważ to jest nic innego jak stary
numer na „ciepłą wodę w kranie”. Zbliża się jesień, a z nią premiera nowego filmu
Vegi, dokładnie o tym samym, co każdy poprzedni, tyle że te „kurwy” rzucane tu
i tam, będą ilustrowane nie mandarynkami w cipie, ale Macierewiczem i
Misiewiczem robiącymi sobie laskę. I znów wszystko będzie jak zawsze:
„Widziałeś nowego Vegę?”
„No masz! Zajebiste, kurwa! Najlepsze jak
facet co gra Kaczyńskiego sra do kibla, ale nie trafia i obsrywa swojego kota”.
I to będą te kolejne miliony, na kolejny
film. Może faktycznie tym razem o Żydach w UB... nie, to byłoby za drogie,
niech więc będzie o Amber Bold.
Jak mówię, obejrzałem „Botoks” Patryka
Vegi w całości i gdyby mnie ktoś poprosił o przedstawienie choćby w jednym
zdaniu, jaką historię ten film opowiada, to ja nie widzę sposobu, by to zrobić.
Tam nie ma żadnej historii w takim sensie, w jakim my to słowo rozumiemy. To
jest wyłącznie seria tak zwanych „stories”, dokładnie taka sama jak seria
dowcipów typu: Przychodzi facet na policję i mówi, że ktoś mu kurwa wydymał
psa. Policjant pyta, czy on widział, kto, a ten odpowiada, że nie, bo w tym
czasie akurat walił konia.
Dotychczas było trochę byle jak, jednak
tu jest czas, by przejść do części jak
najbardziej poważnej. Otóż, jak już to wspomniałem przedwczoraj, na początku
tego roku Patryk Vega został laureatem przyznawanej przez środowisko „Gazety
Polskiej” nagrody św. Grzegorza I Wielkiego, obok takich wybitnych Polaków jak
Andrzej Gwiazda, czy ks. Stanisław Małkowski. Za rok on prawdopodobnie otrzyma
„Paszport Polityki”, albo może nawet minister Gliński przedstawi jego najnowszy
film jako polskiego kandydata do Oscara. Że to niemożliwe? Przepraszam, ale nie
bądźmy dziećmi. Wystarczy że obejrzy czołówkę i będzie git.
Pamiętam film Vegi sprzed kilku lat "Służby specjalne". Taka sama nędza, jak i inne jego filmy. Jednak otoczka, jaką robił wokół tego filmu przypomina to co robi teraz. Miało być tak pięknie, że pokaże prawdę, samą prawdę i tylko prawdę o naszych służbach, że zdobył tajemne info, że dostaje pogróżki, że się boi o życie, itd. Obejrzałem ten film dopiero, gdy zaczęli dodawać do gazet i jedyne co mnie uderzyło, oprócz tych kurw rzucanych na prawo i lewo, to to że w tym całym filmie zostały zebrane wszystkie "spiskowe teorie", które krążyły w necie. Nic więcej. Tylko to co było ogólnie dostępne i sklejone w jedną całość.
OdpowiedzUsuń@sm
OdpowiedzUsuńCórka twierdzi że ta scena w aptece w "Botoksie" to jest opowiadamy przez szkolną dziatwę dowcip sprzed lat.
A scena z psem to żart, który opowiadają sobie ratownicy medyczni. Mi go przyniósł kumpel, gdy zaczął w pogotowiu pracować kilka lat temu.
Usuń@sm
UsuńBardzo cenna wiadomość. Dzięki.
To jeszcze na zakończenie. Gdzieś słyszałem, że to było takie branżowe Urban legends. Podobno jeszcze od prlu. Starzy wkręcali młodych, opowiadając prawdziwą historię, która wydarzyła się na obrzeżach. A teraz Vega im to spalił 😀
OdpowiedzUsuń