Tak trochę
między kolejnymi wystąpieniami Rzecznika Praw Obywatelskich, oraz zawsze
gotowych do czynu rzeczników Rzecznika, a ledwo co zainicjowaną przez onet.pl debatą
na temat pewnego Roberta rzekomo zamordowanego w Krakowie przez trzech księży przed
grubo ponad 20 laty, pojawiła się kolejna już informacja o tym, że gdzieś w
Polsce zostało zatłuczone na śmierć kolejne niemowlę. Wstyd mi jak jasna
cholera, ale muszę przyznać, że tych informacji jest ostatnio tak dużo, że już
sam zaczynam tracić i rachubę, ale też i, co gorsza, poczucie realności owych
nieszczęść. Jak mówię, jest mi okropnie z tego powodu wstyd, ale kiedy słyszę o
tym, że gdzieś w Polsce czy to ojciec, czy matka, czy oboje pobili na śmierć
swoje ledwo co narodzone dziecko, to już nie bardzo wiem, czy to jest dziecko,
o którym już słyszałem, czy może to jest przypadek nowy, czy to dziecko żyje,
czy umarło na miejscu, czy może właśnie nie udało się go uratować. No a skoro tak,
to – powtarzam, czuję się z tym okropnie – ale ja zaczynam tego typu informacje
lekceważyć. O wiele bowiem łatwiej jest mi skupić uwagę – no a przede wszystkim
swoje współczucie – na tej dziewczynce spod Świdnicy, no i naturalnie walce
rzecznika Bodnara, by jej zabójca nie został jakoś szczególnie zhejtowany przez
polskie bydło.
No ale tak się stało, że zupełnym
przypadkiem, przeglądając Internet, wpadłem na informację, że bezpośrednią przyczyną
śmierci dopiero co zamordowanej przez swoich rodziców 9-miesięcznej dziewczynki
z Olecka było to, że złamane żebro przebiło jej serce. Ja oczywiście zdaję
sobie sprawę z tego, że niezależnie od tego, czy tak malutkie, czy nieco
starsze dziecko ginie od noża, wbitego w serce żebra, czy zostaje ugotowane w
piekarniku, nie ma większego znaczenia, no ale tu znów przyznaję się do swojej
słabości, to serce przebite złamanym żebrem zrobiło na mnie wrażenie
szczególne. Chodzi mi o to, że gdyby omawiany tu trochę ostatnio Kubuś z
Wrocławia nie poderżnął temu dziecku gardła i nie zadał jej dziesiątków ciosów
nożem, ale jakimś szatańskim sprytem tak ją uderzył, że złamał jej żebro, a to
żebro przebiło jej serce, to ja bym się zwyczajnie pobeczał. Przepraszam bardzo,
ale gdy chodzi o wymiar symboliczny, to chyba nawet śmierć Jezusa na krzyżu
schodzi na plan dalszy.
Nie o tym jednak chciałem pisać w
pierwszej kolejności, ale o tym, czemu w ostatnich latach tak często rodzice
mordują swoje malutkie dzieci. Ponieważ zrobiło się własnie aż zbyt poważnie,
to nie będę przeciągał i popisywał się kolejnymi wstępami, ale przejdę od razu
do rzeczy i powiem, że moim zdaniem za tym stoją dopalacze. To nie jest ani
wóda, ani zwykłe zidiocenie, ani mecz w telewizji, ale to coś, co w człowieka
wstępuje, gdy się tego czegoś nażre. Ja miałem w ostatnich latach kilka okazji
oglądać na ulicy ludzi, którzy ani nie są pijani, ani obłąkani, ani zwyczajnie
wściekli na świat, ale są w takim stanie opętania, że osobiście nie widzę powodu,
by każdy z nich, gdyby mu tylko to dziecko w tym momencie podsunąć pod ryj, by
to dziecko zatłukł jak... no właśnie – demona.
Już
niemal 10 lat temu problem dopalaczy się pojawił w mediach, no i oczywiście w
wystąpieniach polityków, jednak albo z jednej strony traktowaliśmy to jako
problem ówczesnej władzy, albo raczej dziatwy szkolnej. Czasy jednak, jak wiemy
się zmieniają, i wygląda na to, że tamta dziatwa już dawno wkroczyła w wiek
dorosły, próba zamykania handlujących owymi dopalaczami sklepów skończyła się
tym, że powstały coraz to nowsze produkty, a handel ze sklepów przeniósł się do
okien na parterach kamienic i dzieją się rzeczy straszne.
Myślę cały czas o tym serduszku przebitym
żebrem i dochodzę do przekonania, że gdybym to ja miał decydować, co jest dziś
najważniejsze dla naszego państwa, to bym machnął ręką nawet na to 500+ i się
skupił na czymś znacznie, znacznie poważniejszym, bo za jakiś czas może się okazać, że zabraknie chętnych do owych wypłat.
Żeby może pokazać, jak bardzo jest dziś
poważniej, proponuję by zajrzeć może do mojego starego tekstu, jeszcze właśnie
z roku 2010, gdzie to wszystko naprawdę stanowiło dziecięcą zabawę.
Nie wiedzieć czemu, w tym
informacyjnym bagnie, jakie nas zalewa – od niedźwiedzi panda, przez pijanych
nauczycieli, po nową fryzurę Joanny Muchy – pojawił się nagle temat tzw.
dopalaczy, a więc chemicznych środków powszechnie i jak najbardziej legalnie
sprzedawanych dzieciom w dużych polskich miastach, dla zarobku i ze zwykłego,
pierwotnego pragnienia śmierci. Piszę „nie wiedzieć czemu”, bo w rzeczy samej
ten typ informacji, w świecie niemal już nierzeczywistej zabawy i zidiocenia,
nie wiadomo ani czemu ma służyć, ani też do kogo ma być faktycznie adresowany.
Ktoś niezorientowany mógłby przypuszczać, że oto problem, który każdy normalnie
myślący i w miarę uważny obserwator życia zna od lat doczekał się wreszcie
odpowiedniego potraktowania ze strony polskiego państwa i że właśnie cały ten
czarny biznes zostaje zlikwidowany, a jego właściciele postawieni wobec
bankructwa. Na ten jednak temat nic nie wiadomo. Jeśli już, to jest wręcz
odwrotnie. Informacja jest bowiem taka, że sprawa jest trudna, a – jak sami
zainteresowani, czyli ci mordercy z rozbawieniem zaświadczają – perspektywa
pozostaje też raczej bez zmian. Może więc chodzi o to, by o tym niezwykle
interesującym zjawisku poinformować społeczeństwo i zachęcić kogo trzeba do
obywatelskiej aktywności? Nie sądzę, choć na ten temat jeszcze będzie. Nie
sądzę, bo jak wszystko na to wskazuje, coś takiego jak obywatelska inicjatywa
już dawno w Polsce zostało wytępione, i to też wcale nie przypadkiem. Jeśli
więc jakiś mądrala w telewizji informuje, że dobrym pomysłem byłoby
zorganizowanie społecznego sprzeciwu wobec tych sklepów, on sam musi wiedzieć,
że zwyczajnie pieprzy trzy po trzy, a poza tym, nie ma pojęcia o czym mówi. I o
tym też będzie później. A zatem i adres też jest nie bardzo znany.
Coś jednak na rzeczy być musi. Bo temat
jest zbyt poważny i zbyt przy tym ponury, żeby sobie tak media miały teraz
przez parę dni poużywać. Czy rzeczywiście? Otóż zaryzykuję tezę, że
niekoniecznie. Może być po prostu tak, że temat dopalaczy pojawił się wyłącznie
dlatego, że na niego przyszła kolej. Dokładnie tak samo jak w pewnym momencie
uwaga opinii publicznej została zaabsorbowana stadionem w Bydgoszczy, czy tym
chłopcem spod Przemyśla, którego rodzice nakarmili muchomorem, przyszła pora na
dopalacze. Ktoś powie, że to nie są żarty, że to nawet nie jest kwestia jakieś
pojedynczej tragedii, która zawsze może liczyć na odpowiednią publiczność, lecz
tu mamy do czynienia z problemem systemowym. Że tu chodzi o życie narodu. Że tu
w grę wchodzi coś co mamy za oknem. Niewykluczone że niedługo wszyscy. Że
pewien typ wrażliwości wymaga, żeby tego akurat problemu nie wykorzystywać dla
tak nędznych celów jak władza.
I znów. Może i tak jest. Nie mam tu
żadnej pewności, ale zupełnie bym się nie zdziwił, gdyby się miało okazać, że
rozmowy o wrażliwości i odpowiedzialności stanowią już tylko pieśń przeszłości
na każdym możliwym poziomie. Od czasu jak się okazuje, że nawet smoleńska
katastrofa i tak straszna śmierć tylu ludzi potrzebowały zaledwie paru dni, by
całe zło tego świata stanęło pewnie na obie nogi, a dziś widok tego porzuconego
samolotu nie budzi w znacznej części społeczeństwa emocji większych, niż
wiadomość o tym, że jutro prawdopodobnie też będzie padać, powinniśmy zapomnieć
o tym co jeszcze wypada, a co już nie. A zatem, mam podejrzenie, że te
dopalacze to temat na dwa, trzy dni i tyle wszystkiego. Że za te dwa czy trzy
dni będzie dokładnie tak jak było dotychczas – kolejne sklepy będą powstawać,
kolejne odmiany tej trucizny znajdą swoich nabywców, a kolejni biznesmeni
zarobią kolejne pieniądze. Psy pozostaną psami, sądy pozostaną niezależne i
niezawisłe, prezydent będzie pełnił swoją służbę, no i może też już z
pielgrzymki do Smoleńska wrócą pani Komorowska z panią Komorowską, a Donald
Tusk z panią Małgosią udadzą się na kolejny wypoczynek.
A ja cały czas myślę o tych dopalaczach.
Dzień w dzień jadę do pracy i z okien tramwaju widzę ten sklep, na którym stoi
jak byk niezwykle dobitny napis, że przede mną rozrywka na wyciągnięcie reki, a
nawet jest podany – wielki niemal tak jak to słowo ‘dopalacze’ – numer
telefonu, na który mogę zadzwonić, jeśli albo mi się nie chce, lub nie jestem w
stanie się ruszyć z domu. Mijam ten sklep, nie widzę co jest w środku, poza
jakimiś przebijającymi się przez zaciemnione szyby iskierkami świateł, i tylko
ten napis ‘dopalacze’ mówi mi, że to nie jest kolejny sex shop, lub salon gier,
ale narkotykowy salon dla starszej i młodszej młodzieży szkolnej.
Mogę się oczywiście mylić i niedługo
okaże się, że nasze państwo właśnie teraz, kiedy piszę te słowa, podejmuje szereg
bardzo zdecydowanych i przemyślanych czynności mających na celu likwidację tego
nieszczęścia. Że tak, jak przy naszej kompletnej nieświadomości, urzędnicy
prezydenta rozpisywali bardzo precyzyjny plan usunięcia krzyża sprzed Pałacu na
Krakowskim Przedmieściu, dziś też ktoś w jakimś gabinecie zbiera się, żeby już
niedługo cały ten podły biznes rozgonić na cztery wiatry. Ja tu jednak nie
jestem po to by się karmić złudzeniami, ale by drżeć ze strachu. Szczególnie
gdy tak wiele wskazuje na to, że w momencie gdy przestanę się bać – nastąpi
ostateczny koniec i tego państwa i tego narodu. Siedzę więc tu dziś i myślę
sobie, że najprawdopodobniej moje niedawno tu formułowane obawy, że wobec
oczywistej secesji państwa polskiego, jesteśmy na prostej drodze do tego, żeby
brać sprawy w swoje ręce, mają jak najgłębsze podstawy. Bo jeśli tak ma
wyglądać Polska, a więc ma być państwem chaosu, bezprawia, powszechnej nędzy i
zwycięstwem tych, którzy potrafią sobie poradzić, to ja bym nie chciał być w
skórze ani tych którzy dziś rządzą, ani tych co im tę władzę gwarantują. Bo
natura chaosu nie wytrzymuje. Po prostu.
O co mi chodzi? O nic konkretnego.
Jeszcze nie. Ale pofantazjować można, prawda? Otóż ja mam troje dzieci.
Załóżmy, że moja najmłodsza córka – która jest osobą, jak już kiedyś
wspominałem, wyjątkowo niezależną i czasem beztroską – zacznie korzystać z
oferty firmy dopalacze.com i od tego umrze. Ponieważ jest tak, że ja widziałem
jak ona się rodzi, i może też trochę z tego powodu ją bardzo kocham i nie
wyobrażam sobie, jak mógłbym bez niej żyć, jeśli zdarzy się, że ona od tego
świństwa umrze, to ja jestem sobie akurat w stanie wyobrazić, że ja zorganizuję
się tak, że pójdę do tego sklepu, o którym wspomniałem i ich wszystkich
powystrzelam. A ponieważ już wtedy prawdopodobnie będzie mi wszystko jedno,
pojadę do Warszawy, zaczaję się na jakiegoś ministra i go też rozwalę, Tak jak
robią ludzie na tych amerykańskich filmach o ludziach, którzy zostali
doprowadzeni do tego stanu, że po prostu niszczą ten świat, bo im przestało
zależeć. Mogę też zrobić tak, że zadzwonię na ten numer, który widnieje na
szybie sklepu, zamówię by mi ktoś przywiózł do domu coś mocnego, a jak ten ktoś
się u mnie w domu pojawi, to mu poderżnę gardło i zrzucę go na pysk z balkonu.
Przepraszam, czy ktoś może ma pretensje,
że zaczynam przesadzać? Że mnie ponosi? A niby czemu? Przecież od samego
początku mówimy o niczym innym jak śmierci. I to nie byle jakiej, ale
usankcjonowanej przez państwo, które zobojętniało.
A więc ja bym bardzo chciał wiedzieć, dlaczego
ci wszyscy, którzy albo dziś w Polsce rządzą, albo ci, którzy im w tym
rządzeniu pomagają, albo ci, którzy uciekają się do najbardziej bezwzględnych
zabiegów, żeby zachować status quo, mają tak strasznie mało wyobraźni. Przecież
to naprawdę nie jest takie trudne. Zwłaszcza że to tak naprawdę nie chodzi o
mnie. Ja sobie tylko lubię pofantazjować. Mi wystarczy fantazjowanie. Ale nie
można zapominać, że to państwo – państwo w obecnej sytuacji tak strasznie
egoistyczne i bezmyślne – doprowadziło wielu ludzi do stanu, który naprawdę
niczego już nie może gwarantować.
Oglądamy ostatnio angielski serial o
Tudorach. Głupio patrzeć, jak Anglia – ta piękna, niezwykła, dumna Anglia,
którą tak podziwiamy – wyrosła na tak strasznej zbrodni i takim kłamstwie.
Toyahowa patrzy jak Henryk VIII pewnego dnia postanowił ściąć ileś tam zupełnie
niewinnych osób, bo mu tak wyszło z obliczeń, że w ten sposób będzie mu się
lepiej królowało, i mówi, że z tego punktu widzenia, to co oni dziś zrobili w
Smoleńsku jest jak najbardziej zrozumiałe. Dla takiego Henryka, cóż miałby
znaczyć jeden samolot, choćby aż tak ważny? Patrzymy na tę Anglię sprzed
stuleci i myślimy sobie, że myśmy tacy okrutni nigdy nie byli. Te tłumy
oblizujące się na widok egzekucji – to takie niepolskie. Takie nie nasze.
Ciekawe. Też tak mi się wydaje, że my to jednak co innego. My nie. Ale kto wie?
Jednego jednak możemy być pewni. Nasza
dzisiejsza władza, to nie władza królewska. Co by o nich nie mówiły te panie,
które patrzą rozanielonym wzrokiem na Donalda Tuska i jego przybocznego Grasia,
ani jeden ani drugi to jednak ani Henryk ani Cromwell, i choćby dlatego powinni
zdecydowanie znać swoje ograniczenia. A jeśli ich nie znają, to będą się mogli
któregoś dnia bardzo nieprzyjemnie zdziwić. Ten rodzaj nonszalancji nie może im
do końca uchodzić na sucho. Nawet jeśli Polacy to nie Anglicy, tylko taki sobie
skromny i łagodny lud, który bardziej żyje marzeniami niż twardymi faktami. Bo
nie tylko ja mam dzieci. I nie tylko ja je tak bardzo kocham. I jeszcze raz.
Czemu to jest tak trudno pojąć?
I zapewne masz rację. Dopalacze to straszne g. Metamfetaminę (czyli ich Pervitin) dobrze przetestowali Niemcy w czasie wojny. Już nie pamiętam, który z generałów otwartym tekstem przyznał, że on żołnierzy z niektórych szczególnie dotkniętych oddziałów umyślnie wysyła na pewną śmierć, ponieważ nie wie, co ma z nimi zrobić - wypuszczenie ich między ludzi nie wchodziło w grę.
OdpowiedzUsuń