piątek, 14 czerwca 2019

Ksiądz Rafał Krakowiak o Kościele postawionym na jaspisie


Nad prezbiterium świeżo konsekrowanego kościoła w Ludomach znajduje się niewielki obraz przedstawiający nagie Dzieciątko Jezus, którego szyja przyozdobiona jest czerwonymi koralikami. Mieliśmy tu już ponad sześć lat temu okazję czytać o tych koralikach, ów tekst został również zamieszczony w mojej książce z listami od śp. Zyty Gilowskiej, dziś już póki co niedostępnej, by zamknąć jednak odpowiednio ów tryptyk na temat owej niezwykłej konsekracji, przypomnę tamten tekst, napisany specjalnie dla nas przez naszego księdza Rafała Krakowiaka. Jest to długa lektura, ale mam nadzieję, że sobie jakoś z tym poradzimy. Bardzo polecam, tym zwłaszcza, którzy pojawili się tu bardziej niedawno.

      



      Niniejszym tekstem chciałbym dołączyć do grona tych wszystkich dobrych ludzi („naszych” i „nie-naszych”), którzy próbują odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego słońce świeci?”. Zajmowanie się powyższym pytaniem jest samo w sobie czymś nader niewdzięcznym, zwłaszcza jeśli o wyjaśnienie powyższej kwestii zabiegają „najprymitywniejsi członkowie ekipy budowlanej, którym nie zależy na nikim i niczym”, a takiego biednego żuczka jak ja, z lubością „wdeptali by w ziemię okutym trzewikiem”. Moją złą sytuację na starcie pogłębia też okoliczność, że usiłując odnieść się do zapodanego na wstępie pytania, będę odwoływał się do treści pewnego świętego wizerunku. Trzeba zaś wam wiedzieć, że ostatnio w kontekście rzeczonych świętych obrazów poprztykałem się głupio z Krzysztofem Osiejukiem i z Coryllusem (bo – zarazy jedne – stawiali się, gdym im rozmaite rzeczywiste, bądź domniemane bezeceństwa wytykał), co jest sytuacją mało fajną, zwłaszcza jeśli Coryllus spełni swoją groźbę i będzie się odgryzał. Cóż… Będzie, co będzie.
      Przechodząc do ad remu, chciałbym nie tyle podywagować sobie na temat: „dlaczego abdykował papież i kto będzie następnym”, co raczej spróbować uspokoić tych wszystkich, którzy martwią się (myślę, że szczerze) o nasz jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Skąd wiem, że owo zmartwienie jest szczere? A choćby stąd, że wielu zainteresowanych tematyką solarną odczuwa lęk na samą myśl, że papieżem może zostać np. Jego Eminencja kardynał Nycz, bądź też inny poszukiwacz prawdy, mający prawo do noszenia kardynalskiego kapelusza. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że owi lękający się najprawdopodobniej pamiętają o słowach Chrystusa skierowanych do Księcia Apostołów: „Ty jesteś Piotr [Skała], i na tej Skale zbuduję mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą” – tym niemniej, mimo owej pamięci, lękają się. Dlaczego ta piękna obietnica zawarta w Słowie Bożym, nie uspokaja wszystkich przestraszonych? Może mają małą wiarę? To pewnie też, ale przede wszystkim – jak sądzę – owi dobrzy, zatroskani o Kościół ludzie czują, że powyższe zdanie Zbawiciela jest zaledwie skonstatowaniem faktu, że słońce świeci, natomiast nie ma w nim wyjaśnienia, dlaczego świeci.
      Spróbujmy więc przysłowiowo schwycić przysłowiowego byka za przysłowiowe rogi i zmierzmy się ze stojącym przed nami problemem.
      Zacznijmy od obrazu:





      Jak można zauważyć, jest to właściwie fragment obrazu. Dla ciekawych reszty, krótkie wyjaśnienie: na delektowanie się całością trzeba będzie poczekać, a załatwili wam to Coryllus z Toyahem swoimi niedzielnymi tekstami o świętych wizerunkach. I tak możecie się cieszyć, że w ogóle cokolwiek widzicie. Widzicie zaś obraz namalowany najprawdopodobniej w XVIII (góra w XVII) wieku, będący kopią wizerunku Madonny z Dzieciątkiem, który to wizerunek pochodzi z końca wieku XIV. Obraz jest bardzo piękny, a sporządzono go w taki sposób, by mówił o bardzo wielu ciekawych sprawach. Nas jednak w tej chwili interesuje z tego wizerunku tylko Dziecię Jezus, a mówiąc ściśle, naszyjnik spoczywający na piersi Zbawiciela.
Ten naszyjnik jest czymś bardzo frapującym. Widziałem już bowiem w życiu trochę tego typu obrazów, ale przyznam się, że po raz pierwszy spotkałem się z przedstawieniem małego, nagiego Jezusa, który byłby przyozdobiony jakąś biżuterią. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że nie wszystko widziałem i nie o wszystkim wiem i być może takich obrazów jest całe mnóstwo. Tym niemniej, po zasięgnięciu opinii znajomych historyków sztuki śmiem twierdzić, że tego rodzaju przedstawienie osoby Chrystusa jest nie tylko wyjątkowe (zwłaszcza w sztuce średniowiecznej), ale też najzwyczajniej w świecie dziwne.
By jakoś uporać się z ową dziwnością, pokazywałem różnym mądrym ludziom rzeczony obraz i prosiłem ich, by kwestię naszyjnika jakoś zracjonalizowali. Niestety, owi specjaliści w interpretacji tego co widzą nie wychodzili poza konstatacje typu: „kolare korolu kolorowego”, lub: „talizman chroniący przed złym urokiem”. Na tego rodzaju ekspertyzy można było tylko wzruszyć ramionami, co zresztą w żaden sposób nie przybliżało mnie do wyjaśnienia tajemnicy Jezusowego naszyjnika.
      Przełom nastąpił w momencie, gdy obrazowi przyjrzał się mój dobry znajomy – geolog z zawodu i upodobania. Otóż wysunął on przypuszczenie, że ów wisior to po prostu naszyjnik z jaspisu. W tym momencie wszystko zaczęło mi się w głowie układać. Byłem uszczęśliwiony: „Jaspis. JASPIS! Coś pięknego! Jak mogłem o tym nie pomyśleć? No normalnie coś niesamowitego!”
      Czy szanowni czytelnicy rozumieją mój entuzjazm? Myślę, że tak! Bo przecież każdy wie, że wśród szlachetnych (bądź uchodzących za szlachetne) kamieni wymienianych przez Biblię, jaspis zajmuje poczesne miejsce. W Starym Testamencie jaspis jest wymieniany jako jeden z elementów, składających się na uroczyste szaty arcykapłana (Wj 28,2-4; 15-21). I już w tym momencie spotykamy się z czymś zadziwiającym. Bo jeśli prawdą jest, że ukazany na obrazie naszyjnik jest wykonany z jaspisu, to biorąc pod uwagę fakt, że Arcykapłanem Nowego Testamentu jest Chrystus (o czym poucza nas Duch Święty w Liście do Hebrajczyków), musimy dojść do wniosku, że autor (bądź zleceniodawca) interesującego nas obrazu, wykazał się wyjątkowej subtelności teologiczną intuicją: Arcykapłan Nowego Testamentu, z całego przepychu szat arcykapłana Starego Testamentu zachował dla siebie tylko jaspis. A postaramy się wykazać, że Chrystus naprawdę innej szaty – poza jaspisem – nie przyodziewa.
Nim to nastąpi, weźmy głęboki oddech, zapomnijmy na chwilę o szlachetnych i niekoniecznie szlachetnych kamieniach i porozmawiajmy o św. królowej Jadwidze. Dlaczego właśnie o niej? Na pewno nie dlatego, że Coryllus pisze 3 część Baśni jak niedźwiedź, do czego – jak podsłuchałem – potrzebna mu jest wiedza o pożyczce, którą Siemowitowi IV udzielili krakowscy Żydzi po to, by ów dziarski, mazowiecki książę mógł sfinansować planowany przez siebie ślub z Adegawenką. O krakowskich starozakonnych wiem niewiele, ale gdyby nie to, że Coryllus się na mnie nastroszył, to bym mu podpowiedział, że Siemowita finansował też toruński rajca Olbracht Rues (Albrecht Russe), czyli po prostu Hanza, a gdy projekt pod tytułem: „Piast mężem Jadwigi i królem Polski” nie wypalił, wierzyciel ów domagał się od księcia zwrotu długu. A domagać się czegoś takiego od wiecznego gołodupca, którym był władca Mazowsza, nie było czymś łatwym. Dość powiedzieć, że zniecierpliwiony Olbracht zażądał w końcu pieniędzy od żyranta długu, którym okazał się być wojewoda kaliski Sędziwój z Szubina, jeden z najważniejszych w Królestwie Polskim ludzi, swego czasu zwolennik osadzenia księcia mazowieckiego na polskim tronie. Sprawa długo się wlokła. Jeszcze w 1400 roku Siemowit z jednej strony zapewniał Sędziwoja, że dług dawno został spłacony, a z drugiej strony dyskretnie prosił rajców Torunia, aby wpłynęli na Olbrachta, żeby ten zawiesił swe roszczenia wobec pana wojewody na czas aż do dwu tygodni po zapustach. Nie ma co gadać: ludzki pan ów Siemowit, ludzki pan…
      Jak wspomniałem, podpowiedziałbym to wszystko Coryllusowi, ale ponieważ on się na mnie nastroszył i jeszcze groził, że się będzie odgryzać, to niech obejdzie się smakiem (ha, ha).
      Czy ta historia o Siemowicie, Sędziwoju i Olbrachcie ma cokolwiek wspólnego z interesującym nas obrazem, a przede wszystkim z jaspisowym naszyjnikiem? Nic mi o tym nie wiadomo. To był tylko taki wtręt, żeby Coryllusa zniechęcić do gryzienia…
Wiem natomiast o bardzo silnych danych (szczegóły owych danych możemy w tej chwili pominąć), które świadczą o tym, że nasz obraz ma coś wspólnego z Rokiem Pańskim 1398, oraz z osobami: św. Brygidy Szwedzkiej i biskupa krakowskiego Piotra Wysza, herbu Leszczyc. To wszystko zaś – czyli rok 1398, św. Brygida, bp Piotr Wysz – kieruje naszą uwagę na wspomnianą wcześniej św. Jadwigę Andegaweńską.
      W tym miejscu warto wyjaśnić, że w odróżnieniu od roku 1398 i św. Brygidy, Piotr Wysz nie jest bohaterem naszej opowieści. Pojawia się on tutaj tylko i wyłącznie po to, by skojarzyć obraz (którego najprawdopodobniej – być może dzięki darowiźnie św. Jadwigi – był właścicielem) z postacią królowej. Dla porządku jednak wspomnijmy, że ów znakomicie wykształcony człowiek, był najbliższym, zaufanym współpracownikiem Jadwigi, jej opiekunem i moralną podporą, oraz szefem (niekoniecznie formalnym) jej kancelarii, a po śmierci świętej władczyni został wykonawcą jej testamentu. Był znany z bezwzględnego oddania dla królowej, w odróżnieniu od drugiego, ważnego w kancelarii Jadwigi człowieka, to jest Wojciecha Jastrzębca, który znany był z tego, że na jej dworze był człowiekiem Jagiełły i Witolda i z ich poruczenia miał oko na Andegawenkę. Ten to Wojciech stał się w czasie panowania króla Władysława żywym dowodem na to, że wierność wobec Jadwigi (choć świętą była osobą) jest z jakichś tajemniczych względów czymś zupełnie bez znaczenia, natomiast wierność wobec monarchy i jego litewskiego kuzyna jest nader korzystna. Przekonał się o tym właśnie Piotr Wysz, którego Wojciech, gangsterskim chwytem, przy poparciu Jagiełły i Witolda, w 1412 roku pozbawił urzędu biskupa krakowskiego, po czym sam ów urząd objął. Moment ten stał się początkiem oszałamiającej kariery polityczno-ekonomicznej rodu Jastrzębców w Królestwie Polskim, podobnie jak upadek Piotra Wysza stał się początkiem oszałamiającej, polityczno-ekonomicznej degrengolady rodu Leszczyców (podnieśli się dopiero pod berłem Prusaków).
      Piszę o tym po to, byśmy sobie uprzytomnili, że św. Jadwiga przeżywała wielkie trudności nie tylko dlatego, że musiała zrezygnować z miłości swego życia, wyjść za mąż za znacznie od niej starszego, nieokrzesanego Litwina, oraz znosić złe języki opowiadające o przyczynach jej rzekomej bezpłodności. To wszystko były głupstwa w porównaniu z cichą, ale zajadłą (ze strony Jagiełły) i pełną dystansu (ze strony Andegawenki) rywalizacją dwóch królewskich kancelarii, a przede wszystkim w porównaniu z tym, co Jadwiga – osoba głęboko wierząca i kochająca Kościół – musiała przeżywać jako ta, która swego męża i poddany mu litewski naród, do tegoż Kościoła miała przyprowadzić. Wszystko bowiem wskazuje na to, że królowa uznawszy za swoją życiową misję chrystianizację (w wersji katolickiej) Władysława oraz Litwy – nie mogła się z tym zadaniem uporać. Jadwiga czuła, że choć formalnie wszystko wygląda całkiem nieźle: Jagiełło przyjął chrzest, chrzest przyjął też Witold i bojarzy litewscy, budowano na Litwie kościoły, a papież ustanowił w Wilnie biskupstwo – to jednak do właściwego opisania tej sytuacji lepiej nadają się słowa Boga Jedynego, który poprzez proroka Izajasza tak się żalił: „Ten lud czci mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode mnie”. Królowa widziała, że chrzest i przynależność do Kościoła są dla Władysława i pozostałych Litwinów bogactwem – ale tylko i wyłącznie w wymiarze politycznym, ekonomicznym, ewentualnie kulturowym. W wymiarze duchowym natomiast… W ogóle można mieć wątpliwości, czy Jagiełło i jego poddani o wymiarze duchowym myśleli. A skoro nie myśleli – jednocześnie zachowując dla pragmatycznych, doczesnych względów zewnętrzną, chrześcijańskiego kształtu poprawność – to tym samym nie myśleli o własnym zbawieniu. Tego rodzaju sytuacja, musiała być dla tak pobożnej osoby jak Jadwiga, czymś nader przerażającym.
      Można sądzić, że królowa w czasie 15 lat swego panowania, podejmowała nieustanny wysiłek (i wszystko w jej życiu temu wysiłkowi było podporządkowane), by tak jej mąż, jak i naród litewski, przylgnęli sercem do Chrystusa i do Jego Kościoła. Ale niestety – wszystko wskazuje na to, że św. Jadwiga tej szczęsnej sytuacji nie doczekała.
      Dlaczego św. Jadwiga nie doświadczyła tej radości, by chrystianizowani za jej przyczyną Litwini (z jej królewskim małżonkiem na czele), czcili Boga nie tylko wargami, lecz także sercem przylgnęli do Chrystusa i Jego Kościoła? Powód był trywialny: jest bardzo trudno być blisko Chrystusa, a przynależność do Jego Kościoła traktować jako wielkie szczęście w sytuacji, gdy słudzy tegoż Chrystusa reprezentujący ów Kościół, są powodem nieustannego zgorszenia.
      Cóż takiego działo się wtedy w Kościele, że Litwini (i zresztą nie tylko oni) byli tak bardzo zgorszeni? Powodów, by to co dzieje się w Kościele było dla kogoś źródłem zgorszenia, jest zawsze bardzo wiele i jest to sytuacja stała, poniekąd ponadczasowa. Przełom wieku XIV i XV był jednak pod tym względem czasem szczególnym i trzeba przyznać, że poganin czy neofita litewski, gdy patrzył na ówczesny Kościół widział coś, czego św. Jadwiga najprawdopodobniej głęboko się wstydziła.
       Na nasz użytek zajmijmy się tylko tymi sprawami, które królową zawstydzały najbardziej. A spraw takich było dwie. Pierwsza dotyczyła Krzyżaków. Pamiętamy z lekcji historii, że rozwiązanie kwestii krzyżackiej było dla Litwinów – w wymiarze politycznym, gospodarczym a także najbardziej dosłownym – sprawą życia i śmierci. Rozwiązanie tej kwestii stanowiło też dla Jadwigi sprawę życia i śmierci: życia wiecznego, bądź śmierci wiecznej dla Litwinów i nie tylko Litwinów. Było bowiem czymś oczywistym, że trudno jest zaufać Kościołowi, którego reprezentantami są bracia zakonni w płaszczach z czarnymi krzyżami. Przez te osławione czarne krzyże na płaszczach, Krzyż, jako święty znak wiary naszej, źle się Litwinom kojarzył. Źle się też kojarzył sam Chrystus, skoro tolerował zbrodnie i niesprawiedliwości popełniane przez swoje sługi z Malborka.
      Jadwiga była tego wszystkiego świadoma i rozumiała, że Litwie z chrześcijaństwem będzie źle dopóty, dopóki Krzyżacy radykalnie się nie zmienią, bądź też z tych czy innych względów nie znikną. Królowa nie miała nadziei, że potężny ekonomicznie i militarnie zakon, ni stąd ni zowąd zniknie z Prus, natomiast całkiem poważnie spodziewała się, że wobec akcji misyjnej prowadzonej na Litwie przez Polskę, Krzyżacy ograniczą swoją zaborczość, uznają w Litwinach swoich braci w wierze i w ogóle ukażą światu, że wzorując się na Chrystusie są „łagodnego i pokornego serca”. By do takiej zmiany w braciach zakonnych doprowadzić, Jadwiga chętnie się z Krzyżakami spotykała, dobrym słowem przekonując ich do zmiany swego postępowania. Prowadziła też z nimi ożywioną korespondencję, zwłaszcza z Wielkim Mistrzem, Konradem von Jungingen. Często też w ich intencji się modliła. Zakonni rycerze byli wobec królowej bardzo uprzejmi, ale jej zabiegami wokoło ich poprawy zupełnie się nie przejmowali.
      Czy Jadwiga się zniechęciła? Nic na to nie wskazuje, natomiast jest faktem, że z biegiem czasu postawę Krzyżaków święta królowa zaczęła postrzegać jako coś, co musi być ukarane – by sprawiedliwości stało się zadość i by karany opamiętał się i nawrócił. Na ową myśl (dość obrazoburczą w owych czasach) naprowadziła ją najprawdopodobniej lektura tekstów „Objawień” św. Brygidy Szwedzkiej, wielkiej mistyczki zatroskanej o Kościół Święty. Jedną z przyczyn owej troski był także zakon krzyżacki, o którym Chrystus powiedział Brygidzie co następuje: „Umieściłem ich [Krzyżaków] na kresach chrześcijaństwa, lecz oto już walczą przeciwko mnie nie dbając o dusze, nie współczują ciałom nawróconym na wiarę katolicką, uciskają ich pracami, pozbawiają dziedzictwa i z większym bólem posyłają ich do piekła niż gdyby trwali w pogaństwie; walczą też jedynie, by się w pychę pomnożyli i powiększyli w chciwość. Dlatego nadejdzie dla nich czas, a połamane będą zęby ich; prawica będzie okaleczona i podcięta ich prawa noga, by poznali siebie i żyli”.
      Jadwiga zadbała, by ta wypowiedź Chrystusa o Krzyżakach, przekazana przez św. Brygidę, stała się znana w Polsce i na Litwie. I słowa te stały się źródłem nadziei dla wielu ludzi, przede wszystkim tych, których zakon krzyżacki bardzo gorszył. Królowa zaś ową nadzieję jeszcze wzmocniła, gdy w Roku Pańskim 1398, podczas spotkania w Toruniu z krzyżackimi dostojnikami, rozgniewana ich uporem i butą, powiedziała do nich: „Wprawdzie ja, za życia mego powstrzymam prawicę mego małżonka, lecz po mojej śmierci, z wyroków Bożych straszna was czeka kara za to, że tak zaciętymi staliście się wrogami swoich panów, z których łaski chlebem, jałmużną i nadaniami żyjecie, a za doznane dobrodziejstwa, za udzielone sobie ziemie i posiadłości odpłacacie się krzywdami. Niechybna wojna przyniesie wam zagładę!
Mocna rzecz! Istnieją świadectwa, że zwycięstwo pod Grunwaldem, ówcześni ludzie przyjmowali jako potwierdzenie prawdziwości przepowiedni św. Brygidy i proroctwa św. Jadwigi – przepowiedni i proroctwa, które mówiły nie tyle o klęsce militarnej zakonu krzyżackiego, co przede wszystkim o oczyszczeniu Kościoła z tego co brudne i podłe.
W ten sposób doszliśmy do punktu, w którym – zanim zajmiemy się drugą sprawą będącą źródłem zgorszenia dla chrześcijan i dla kandydatów na chrześcijan – warto powrócić do kwestii jaspisowego naszyjnika. Popatrzmy jeszcze raz, na interesujący nas obraz:



       Wspomnieliśmy już tekstach Starego Testamentu mówiących o jaspisie. A cóż o owym kamieniu mówi Nowy Testament? Poczytajmy:
      Przyszedł jeden z siedmiu aniołów, […] i tak się do mnie odezwał: «Chodź, ukażę ci Oblubienicę, Małżonkę Baranka». I uniósł mnie w zachwyceniu na górę wielką i wyniosłą i ukazał mi Miasto Święte – Jeruzalem, zstępujące z nieba od Boga, mające chwałę Boga. Źródło jego światła podobne do kamienia drogocennego, jakby do JASPISU o przejrzystości kryształu: Miało ono mur wielki a wysoki, miało dwanaście bram, a na bramach – dwunastu aniołów i wypisane imiona, które są imionami dwunastu pokoleń synów Izraela.[…]. A mur Miasta ma dwanaście warstw fundamentu, a na nich dwanaście imion dwunastu Apostołów Baranka. […]. A mur jego jest zbudowany z JASPISU, a Miasto – to czyste złoto do szkła czystego podobne. A warstwy fundamentu pod murem Miasta zdobne są wszelakim drogim kamieniem. Warstwa pierwsza – JASPIS, druga – szafir, trzecia – chalcedon, czwarta – szmaragd, piąta – sardoniks, szósta – krwawnik, siódma – chryzolit, ósma – beryl, dziewiąta – topaz, dziesiąta – chryzopraz, jedenasta – hiacynt, dwunasta – ametyst.” (Ap 21, 9-20)
Cóż widzimy w tym opisie? Widzimy Kościół Święty (Oblubienicę, Małżonkę Baranka) takim, jakim jest On w rzeczywistości. W tej chwili, oczy naszych ciał wspaniałości tej rzeczywistości jeszcze nie dostrzegają. Owe oczy skalibrowane są raczej na obserwację w Kościele tego, co wiąże się ze wspomnianymi wcześniej brudami i podłościami. Ale gdy nastanie wieczność, zasłona przykrywająca w tej chwili nasze oczy zostanie zdjęta i zobaczymy rzeczy takimi, jakimi są naprawdę, czyli zobaczymy na przykład to:



        Zobaczymy oczywiście nie jakąś nędzną grafikę, czy prostacki schemat, ale coś, co swoją wspaniałością nieskończenie ową grafikę przewyższa i jest opisywanym przez Apokalipsę fundamentem Kościoła. Odnosząc powyższy schemat do wymienianych przez św. Jana szlachetnych kamieni, ów fundament przedstawia się mniej więcej tak:



       Fajne, prawda? Wspomniany wcześniej znajomy geolog, gdy przy jakiejś kolejnej okazji pokazałem mu ten schemat, pochwalił mnie za w miarę trafny dobór barw, ale jednocześnie kręcił głową i mówił, że w tym zestawie kamieni, jeden z nich do całej reszty nie pasuje. I zupełnie niespodziewanie powiedział – a było to jakby mi ktoś nóż w serce wkładał – że w tym zbiorze kamiuszków:) do całości nie pasuje jaspis.
      Jaspis? Jaspis nie pasuje? Jak może nie pasować? Dlaczego? Może ktoś z klasy wie?...
Jeśli nikt nie wie, to już wyjaśniam: otóż według geologa jaspis jest tutaj czymś odrębnym, ponieważ wszystkie kamienie od ametystu po szafir są minerałami, natomiast jaspis, jako jedyny w tym zestawie, jest skałą (czyli – upraszczając – zbiorem minerałów). Tego rodzaju informacja okazała się być ostatecznie nie nożem lecz balsamem dla mojego serca, ponieważ jaspis, choć z geologicznego punktu widzenia gryzł się trochę z minerałami, to jednak z teologicznego punktu widzenia był tam, gdzie być powinien, co w końcu potwierdził i geolog (pracujący na co dzień jako specjalista od fundamentowania), gdy dowiedział się, że przedstawiona wyżej grafika jest schematem fundamentu. „Skała na spodzie, jako podłoże. Bardzo dobry fundament.” – skwitował całą sprawę.
      By nie przedłużać i by wszystko stało się dla nas jasne, odnieśmy teraz naszą grafikę do imion Apostołów (czego zresztą chrześcijańska Tradycja już dawno nie omieszkała uczynić) i popatrzmy na to:



       Aż chce się w tym momencie po raz kolejny przytoczyć słowa Chrystusa: „Ty jesteś Piotr [Skała], i na tej Skale zbuduję mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą”.
Powiedzieliśmy w części pierwszej, że powyższe słowa są konstatacją faktu, że słońce świeci. Nas jednak interesuje to, dlaczego świeci, czyli dlaczego bramy piekielne owej skały nie przemogą? Jedna z odpowiedzi na to pytanie znajduje się na obrazie Matki Bożej z Dzieciątkiem, namalowanym być może na polecenie św. Jadwigi: diabeł ze swymi sługami nie mogą zwyciężyć Kościoła, ponieważ jego fundament (piotrowa skała) jest oparty o pierś Zbawiciela. I nie ma takiej siły (materialnej bądź duchowej), która byłaby w stanie ową pierś Chrystusową spod jaspisu usunąć. I nawet jeśli Piotrowi, bądź jego Następcom odbija, to i tak Jezus zawsze jest przy nich – inaczej mówiąc: jaspis, nawet gdyby chciał, to i tak nie jest w stanie oddzielić się, oderwać od Chrystusa.
      A propos frazy: „jeśli Piotrowi, bądź jego Następcom odbija” – powróćmy do sług Chrystusa tworzących Jego Kościół, a będących – w czasach królowej Jadwigi – powodem nieustannego zgorszenia dla chrześcijan i kandydatów na chrześcijan. Mówiliśmy już o Krzyżakach, pora teraz opowiedzieć o drugim kościelnym nieszczęściu, na myśl o którym, św. Jadwiga odczuwała głębokie zawstydzenie. Owym nieszczęściem była oczywiście wielka schizma zachodnia, do której doprowadziła pycha, żądza władzy, chciwość, lekkomyślność, strach, upór, skłonność do okrucieństwa i tym podobne, przyjemne ludzkie przywary. Owa schizma podzieliła chrześcijan, a Kościół długo nie mógł się z nią uporać. Na czym polegał problem? A choćby na tym, że królowa Jadwiga panowała w czasach pontyfikatów czterech papieży, z których dwóch było antypapieżami. Ale jak rozpoznać, który jest ten prawdziwy, a który nie?
      Uczeni teologowie i prawnicy różnie na ten temat się wypowiadali, a i ludzie uchodzący za świętych i później przez Kościół kanonizowani, rozmaitych dokonywali wyborów (np. św. Katarzyna ze Sieny popierała Urbana VI; św. Wincenty Ferreriusz Klemensa VII, a później Benedykta XIII). W efekcie tego wszystkiego, Kościół podzielił się na dwa zwalczające się i obrzucające wzajemnie klątwami obozy (obediencje): rzymski i awinioński – i trzeba było za którymś się opowiedzieć. Jadwiga, pomna na opinię swej mistrzyni, św. Brygidy, która twierdziła, że „gdzie Rzym, tam prawda” – opowiedziała się za obediencją rzymską (właśnie dlatego ojcem chrzestnym jej córki został papież Bonifacy IX). Jagiełło, Witold i wchodzący do Kościoła Litwini opowiedzieli się… też za Rzymem. Zmartwieniem Jadwigi było jednak to, że jej małżonek skłonił się ku rzymskiemu obozowi nie ze względu na tęsknotę za prawdą, lecz ze względu na pragnienie spokoju ze strony sąsiadów: Krzyżaków i Zygmunta Luksemburskiego. Był więc w kwestiach papieskich tam, gdzie byli oni i przynajmniej w tej sprawie nie musiał wysłuchiwać ich oskarżeń o herezję i fałszywe chrześcijaństwo.
Tak czy inaczej, sytuacja była bardzo skomplikowana i na pewno Jadwidze nie było łatwo przekonywać chrystianizowanych ludzi do Kościoła, jeśli ów Kościół sam do siebie nie miał przekonania. Bo – jak trafnie napisał jeden z historyków – „choć bezpośrednio schizma świadczyła o słabości papiestwa, to jej skutkiem było osłabienie całego Kościoła. Jego autorytet niweczyły ekskomuniki, które papieże rzucali jeden na drugiego i na swoich przeciwników. Lekceważono je, bo każdy człowiek podlegał jakiejś ekskomunice. Zdewaluowało się określenie «heretyk», bo tak nazywali jedni drugich. Głoszono, że biskup rzymski popadł w herezję, zastanawiano się więc, czy papiestwo jest potrzebne Kościołowi. Władcy świeccy zaś, za cenę opowiedzenia się za którąś z obediencji, zyskiwali od papieża lub antypapieża nowe przywileje i umacniali swój wpływ na sprawy Kościoła w państwie”.
Krótko mówiąc: sodomia i gomoria – co bardzo musiało smucić św. Jadwigę. Ze swej strony zachęcała ludzi by sercem trwali przy Rzymie, któremu zawsze była wierna i gorąco się modliła o jedność Kościoła ufając, że Chrystus swej Oblubienicy i Następcy św. Piotra nie opuści.
      Wyrazem tej ufności jest obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem, od którego rozpoczęliśmy naszą opowieść. Powstał on w Roku Pańskim 1398, który wówczas wielu ludziom wydawał się być rokiem końca schizmy. Bo właśnie tego roku, wszystkie państwa popierające do tego czasu antypapieża Benedykta XIII, odstąpiły od niego. Wydawało się – i Jadwidze i wielu innym dobrym ludziom – że jedność jest o wyciągnięcie ręki. Pomylili się wszyscy, ale obraz, jako znak niewzruszonej miłości Chrystusa do Kościoła i Jego Najwyższego Pasterza – pozostał. I budzi nadzieję do dnia dzisiejszego.
      Cóż jeszcze dodać? Może to, że nasze dzisiejsze obawy związane z abdykacją Ojca Świętego, muszą wydać się śmieszne, w porównaniu z obawami, których doświadczać musiała św. Jadwiga. Czego byśmy nie powiedzieli o dzisiejszym Kościele, nie jest on w takim upadku, w jakim był w tamtych czasach. Św. Jadwiga poleciła, by na obrazie przedstawić nagiego Pana Jezusa, ponieważ wątpiła, czy w Kościele jest dość dobrych czynów, które mogłyby stanowić chrystusowe szaty. Pewnie przesadziła w swych obawach, ale nawet gdyby miała rację i gdyby jedynym strojem Zbawiciela było – tak jak na obrazie – papiestwo, to ciągle mówimy o zwycięstwie. Bo tam gdzie papiestwo tam Kościół, którego „bramy piekielne nie przemogą”.
      I na koniec: z powyższej opowieści wynika, że największe zagrożenie dla Kościoła, rodzi się wewnątrz Kościoła. W związku z tym chciałbym jeszcze raz przywołać postać znanego nam geologa, specjalistę od fundamentów. Otóż twierdzi on, że w normalnych warunkach nie stosuje się warstwowego fundamentu. To jest po prostu niepotrzebne, przy tym drogie i w ogóle takie jakieś cudaczne. Natomiast jest taki przypadek, kiedy warstwowy fundament jawi się jako niezbędny. Owym przypadkiem są choćby hale przemysłowe, w których zamontowano jakieś maszyny powodujące swoją pracą duże drgania. By owe wewnętrzne drgania zniwelować i w ten sposób uchronić budynek przed zniszczeniem, najlepiej jest posadowić go na warstwowym fundamencie.
      Myśleliście kiedyś o Jezusie, że jest dobrym inżynierem?
Kto będzie nowym papieżem? Trzeba się modlić o dobrego człowieka. Ale nawet jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny, to i tak nie wstrząśnie Kościołem do tego stopnia, by ten się rozpadł.
      Kto będzie nowym papieżem? Trzeba się modlić o dobrego człowieka. Ale nawet jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny, to i tak nie będzie w stanie oderwać się od Chrystusa. 


2 komentarze:

  1. Piekny tekst, dziekuje
    I znowu z prosba: czy zna Pan tytul, albo ma zdjecie calego obrazu? Nie umiem znalezc :-( Wydawalo mi sie, ze przy poprzedniej prezentacji tego tekstu bylo zdjecie calego obrazu ale jednak nie (przynajmniej nie tutaj, moze wtedy na Salonie ktos podrzucil)

    OdpowiedzUsuń
  2. @Gall
    Proszę do mnie napisać, to prześlę zdjęcie.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...