Niedawno zdarzyło mi się, czy to na Facebooku, czy może na Twitterze, trafić na filmik, który pokazywał pewien
nadzwyczaj interesujący eksperyment. Oto pewien pan pojawiał się w okolicy zupełnie
zwyczajnego placu zabaw, gdzie, jak to na zupełnie zwyczajnym placu zabaw,
dzieci się bawiły, a ich mamy siedziały sobie na ławeczce nieopodal i zabijały
czas. Ów pan najpierw pytał kolejne mamy, czy one może uprzedzały swoje dzieci,
by pod żadnym pozorem nie wdawały się w jakiekolwiek rozmowy z obcymi ludźmi, a
kiedy one stanowczo zapewniały, że dzieci są w pełni świadome zagrożeń,
przechodził do samego już eksperymentu.
Myślę, że już większość z nas wie, do
czego zmierzam, ale i tak opowiem. Otóż wspomniany pan podchodził kolejno do
bawiących się dzieci ze ślicznym, malutkim, białym pieskiem i już po chwili,
każde z tych dzieci zgadzało się pójść z nim gdziekolwiek on je zapraszał,
tylko po to by zobaczyć więcej jeszcze słodszych piesków.
Zakładając, że ów eksperyment był
przeprowadzony uczciwie, a mam mocne podejrzenie, że z najwyższym
prawdopodobieństwem tak właśnie mogło być, zadumałem się nad przyczyną takiego
a nie innego zachowania tych dzieci. Dlaczego, mimo że są one bardzo mocno
napominane przez rodziców, by pod żadnym pozorem nie rozmawiać z obcymi, bo tam
czyha ból i śmierć, gdy przychodzi co do czego, wszystkie postanowienia je
opuszczają. Otóż w tym jednym momencie prawdopodobnie o wszystkim decyduje ten
jeden – symboliczny jak najbardziej – piesek. Mam głębokie przekonanie, że nie
ma takiej nauki, takiej groźby, takiego lęku, które by nie ustąpiły wobec atrakcji
jaką dla małego dziecka stanowi ów śliczny, mały, biały piesek.
Pamiętam jak moje własne dzieci były
jeszcze tak małe że nie wstydziły się chodzić ze mną za rękę – a ów czas towarzyszył
mi przez grube ponad dziesięć lat – szliśmy kiedyś w czwórkę na spacer. Zosia
siedziała mi na barana, Hanka i Antek po obu moich obu stronach, jak Ojciec
przykazał, trzymali się moich kieszeni... i nagle, w chwili gdy czekaliśmy na
odpowiedni moment, by przejść przez ulicę, Antka coś zainteresowało po jej drugiej
stronie i dał w tak zwaną długą. Ja oczywiście najpierw na niego wrzasnąłem, on
się gwałtownie zatrzymał, a ja w tej samej chwili, jako że obie ręce miałem
zajęte trzymaniem Zosi za nogi, dałem mu lekkiego kopa w tyłek. Kop był
odpowiednio lekki, jednak nie na tyle, by sześcioletnie dziecko mogło wzruszyć
na niego ramionami. Od tego czasu on nigdy nie powtórzył tego numeru, a daję
słowo, że okazji miał wiele. A ja dziś oczywiście nie sądzę żeby to akurat był
powód dla którego on dziś żyje w zdrowiu i szczęściu, ale tego oczywiście wykluczyć
nie mogę.
Bóg mi świadkiem, że nienawidzę tego
robić, ale muszę w tym momencie nawiązać do sprawy owej biednej dziewczyny,
która parę miesięcy temu, wracając łódzkim rankiem – samotnie oczywiście, jak
to ma dziś miejsce w przypadku wielu dziewczyn, które po tej biedaczce
pozostały – z jakiegoś wieczornego spotkania, została zaczepiona przez nieznajomego
Gruzina, poszła z nim do jego mieszkania, gdzie ten ją najpierw zgwałcił, a
następnie okrutnie zamordował. Otóż mogę się tu fatalnie mylić, ale nie mogę się
opędzić od myśli, że gdyby jej tato lub mama w pewnym momencie jej życia zdzielili
jej porządnego kopa w tyłek, ona by dziś żyła.
No dobra, przyznaję, że tamten kop nie
był wpisany w program i został użyty w sytuacji awaryjnej, niech zatem zamiast
kopa będzie zwykły klaps. Otóż nie mogę się opędzić od myśli, że gdyby to
biedactwo w pewnym momencie swojego dramatycznie krótkiego życia dostała klapsa
od mamy czy taty, dziś by żyła.
Już wiemy, skąd dziś ten temat, prawda?
Tak się mianowicie stało, że Rzecznik Praw Dziecka miał tę odwagę, by się
wypowiedzieć na temat różnicy między klapsem a pobiciem, i w efekcie stało się
to co się stać musiało. Liberalni politycy, oraz będące na ich usługach media
żądają dziś dymisji Rzecznika, ponieważ ten rzekomo zachęca do przemocy wobec
dzieci.
A ja sobie przypominam pewien film
sprzed lat, zatytułowany „Places in Heart”, gdzie Sally Field, swoją drogą
nagrodzona przy tej okazji Oscarem za pierwszoplanową rolę, gra kobietę, która
po niespodziewanej śmierci męża zostaje sama i musi sobie radzić z grupką
dzieci. Któregoś dnia okazuje się, że jeden z jej synów nabroił, musi zostać
ukarany, a ona, biedna, ponieważ nigdy tego nie robiła, nie wie, jak to się
robi. W tym momencie Field zwraca się do swojego dziecka i pyta: „W jaki sposób
ojciec by cię ukarał?”, na co ten jej odpowiada szczerze i uczciwie, że ojciec
by mu dał na pupę ileś tam pasów. I to kochająca swoje dziecko matka niezwłocznie
egzekwuje.
Wiem, że powinienem ten tekst zakończyć
jakimś odpowiednio mocnym akcentem, jednak nic mi mądrego do głowy nie
przychodzi. Powiem więc tylko, że mam nadzieję, że tych idiotów ostatecznie do
pionu postawią nasze dzieci. One im to co ważne do tych tępych głów wbiją
najbardziej skutecznie. Bardzo na to liczę.
Piękny, wielopoziomowy wpis. Gdybym chciała rzetelnie odnieść się do niego, musiałabym napisać drugie tyle (w domyśle nieskończoność). Ale po co. Wszystko jest jasne, trzeba tylko chcieć rozumieć. Moje granice wyznaczył mi ojciec, z wielką pomocą mamy. I to chyba dzięki nim nie miałam kłopotów z matmą, a szczególnie z limesem. Mam nadzieję, że RPD nie ugnie się. Gorzko mi się zrobiło jak zabrali matematykę z matury. Ale za to, jak przywrócili ten przepiękny zwyczaj, to mój wredny uśmieszek nie schodzi mi z twarzy.
OdpowiedzUsuń