Powiem uczciwie, że nie wiem dlaczego
nagle w przestrzeni publicznej odżyła kwestia relacji między płciowością, a
językiem ją opisującym. I wcale nie chodzi mi o to, że nie ma w naszym języku
odpowiednich słów, które by nadały znaczenie przedmiotom, czy zjawiskom, związanym
z seksem, a które nie brzmiałyby ani zbyt wulgarnie, ani też zbyt
nienaturalnie. Dziś mam na myśli wyłącznie coś tak prostego i codziennego jak definiowanie
przy pomocy języka dziewczynki i chłopczyka takimi jacy oni są.
Oglądałem niedawno w TVPInfo rozmowę
prof. Legutki z jakąś nieznaną mi panią o terrorze politycznej poprawności,
który każe językowi ewoluować w taki sposób, by ostatecznie wszelka różnica
między kobietą, a mężczyzną została zlikwidowana. Rozmowa była oczywiście
zabawna i w swej zabawności ciekawa, to natomiast co mnie zaniepokoiło, to to,
że ani wspomniana pani, ani tym bardziej Ryszard Legutko, że już nie wspomnę o
prowadzącym spotkanie Bronisławie Wildsteinie, nie zechcieli wyjść poza stare
do porzygania żarty na temat tego, jak to gdzieś w Wielkiej Brytanii ktoś
zamiast angielskich zaimków „he” i „she” proponuje stosować wspólny dla obu
zaimek „they”, a u nas w Polsce proponuje zapisanie w słownikach formy „polityczka”
i przedstawić choćby ślad diagnozy. Mało tego: oni nawet nie zechcieli zwrócić
uwagi na ową kompletnie niedorzeczną sprzeczność w polityce lewicowych
środowisk, które z jednej strony walczą o likwidację podziału między kobietą, a
mężczyzną, a z drugiej, z równą determinacją, postulują wprowadzanie do
słownika coraz to nowszych form żeńskich.
Jak mówię, nie wiem, skąd się nagle
pojawił ten temat, choćby z tego względu, że już ponad sześć lat temu sprawa
została ostatecznie załatwiona tu na blogu. Proszę więc bardzo, rzućmy okiem na
tamten tekst sprzed lat.
Jak się dowiadujemy, oto właśnie – a może
wcale nie właśnie, tylko dawno temu, ale my akurat dojrzeliśmy na tyle, żeby
nam o tym opowiedzieć – w Szwecji ukazała się książeczka dla dzieci, gdzie
autor posługuje się wymyślonym zaimkiem osobowym stworzonym ze słów „on” i
„ona”, mającym określać coś na kształt trzeciej płci. Autor owej książeczki,
jakiś Jesper Lundkvist, twierdzi, że używając wymyślonego przez siebie zaimka,
stara się skutecznie walczyć z przesądami, jakie niechybnie wynikają z
tradycyjnego przypisywania ludziom określonej płci. Zdaniem tego Lundkvista,
ale też, jak się nagle okazuje, przeróżnych intelektualistów z tamtejszych
uniwersytetów, dzięki tego typu zabiegowi, dziecko może się skupić na tym, kim
jest człowiek, a nie jakaś dziewczynka, czy jakiś chłopiec.
Niejaka Karin Milles, specjalistka ds.
mediów i komunikacji z Uniwersytetu Södertörn skomentowała sprawę następująco:
„Obsesyjne zwracanie uwagi na płeć ma
negatywne konsekwencje dla jednostki i społeczeństwa. Edukacja najmłodszych
powinna zostać wyzwolona z indoktrynacji narzucającej dzieciom role płciowe”.
Dla nas oczywiście tego typu ekscesy
wciąż pozostają egzotyką, i pewnie moglibyśmy na nie machnąć ręką, gdyby nie
fakt, że wielokrotnie mogliśmy już zauważyć – a dziś, jeśli tylko się
odpowiednio uważnie rozejrzymy, możemy to obserwować wręcz na naszych oczach –
że sprawy ostatnio dzieją się naprawdę szybko, i często zupełnie
niepostrzeżenie. Kto jeszcze parę lat temu mógł przypuszczać, że jednym z
naszych posłów – a przy okazji jednym z największych politycznych celebrytów –
będzie jakieś monstrum udające kobietę? Kto jeszcze parę lat temu mógł
przypuszczać, że już za rogiem czają się takie słowa jak „ministerka”, czy może
„ministra”, czy „polityczka” – nie dla określenia jakiejś byle jakiej polityki,
lecz kobiety uprawiającej zawód polityka? A więc ja osobiście byłbym za tym, by
mieć oko na wszystko co się wokół nas czai, byśmy nie musieli pewnego dnia
obudzić się z krzykiem.
Tak się stało, i wspominałem tu już o tym
nie raz, że przez wiele lat, właściwie tak długo jak sięgnę pamięcią, grupę
zawodową, której nie ufałem wręcz obsesyjnie, stanowili przede wszystkim
psycholodzy, a wraz z nimi, niejako w pakiecie, seksuolodzy. Dziś widzę, i
zaczynam ten obraz coraz wyraźniej rozpoznawać, że o ile psycholodzy radzą
sobie wciąż świetnie i nawet mają przed sobą świetlaną przyszłość, seksuolodzy
już wkrótce mogą stanowić gatunek wymarły, grupę istniejącą już wyłącznie we
wspomnieniach. A kiedy czytam informacje takie jak ta napływająca do nas ze
Szwecji, jestem tego nadchodzącego do nas kataklizmu już niemal pewien.
Wziąłem do ręki któryś z ostatnich
numerów tygodnika „Uważam Rze”, znalazłem tam wywiad ze słynnym polskim
seksuologiem Lwem Starowiczem – a więc człowiekiem, którego dotychczas wręcz
pasjami nie znosiłem, i – przyznać muszę – poczułem najpierw szok, a potem już
tylko zachwyt. Opowiem.
Rozmowa ze Starowiczem, jak najbardziej
na temat płci i seksualności, jest tak niezwykła, że właściwie powinienem ją tu
w całości przekleić. Od wczoraj zastanawiam się, jak mogę w skrócie opowiedzieć
to co on mówi, i wciąż czuję, że nie ma takiego sposobu, by to wszystko
przekazać odpowiednio krótko i dobitnie. No ale muszę spróbować, bo dzieją się
rzeczy ważne. Dla czystości narracji, będę się starał unikać zbyt wielu
cytatów, jednak proszę traktować znaczną część tego co poniżej jako jak
najbardziej cytat. W czym rzecz? Kobieta, która rozmawia ze Starowiczem zaczyna
ostro, a mianowicie od pytania: „Kiedyś
ideałem był mężczyzna, który polował, rąbał drzewo i potrafił się bić. Dziś
panowie używają kosmetyków, noszą spodnie w kwiatki i różowe japonki. Co jest
tego przyczyną?” I od tego momentu Starowicz zaczyna snuć swoją opowieść o
nowej cywilizacji, a każdy choćby minimalnie wrażliwy czytelnik nie ma innego
wyjścia, jak tę opowieść chłonąć z coraz większym przerażeniem.
A więc tak. To prawda. Duża część
mężczyzn niewieścieje. Są tacy, co łączą w sobie cechy męskie i kobiece,
podczas gdy inni zupełnie upodabniają się do kobiet. W znacznym stopniu jest to
wynikiem bezstresowego wychowania, bardzo często realizowanego wyłącznie przez
matki. Ojciec coraz rzadziej stanowi wzór do naśladowania dla synów. Nowy
mężczyzna skupia się nie na świecie zewnętrznym, który zawsze przecież stanowił
jakieś wyzwanie, ale na sobie, na swoim wyglądzie, na każdej kolejnej
zmarszczce na twarzy, na każdej nowej fałdce na ciele. A więc problemem jest
współczesna rodzina. Ale są też inne przyczyny. Dzisiejsi chłopcy wychowują się
w szkołach koedukacyjnych, co oznacza, że przez cały okres burzliwego
dojrzewania przebywają z dziewczynkami. A dziewczynki, jak wiadomo, dojrzewają
szybciej od chłopców. W rezultacie męskość jest temperowana, łagodzona. Nie ma
wyrazistych wzorców męskich także wśród nauczycieli, który to zawód obecnie
niezwykle sfeminizowany. Również harcerstwo – które pobudza rozwój klasycznych
męskich cech – nie jest obecnie tak popularne jak niegdyś. Nie ma wreszcie już
obowiązkowej służby wojskowej. Tradycyjny świat mężczyzn powoli zanika.
Tak mówi Lew Starowicz. I znów wraca do
rodziny. Kiedyś ojciec był niekwestionowaną głową rodziny, która oczywiście
była znacznie większa niż obecnie. Miało się wielu braci, wujów i stryjów, a
więc było dużo mężczyzn i męskich wzorców. Teraz bardzo często rodziny są
zatomizowane. Małżeństwa mają tylko jedno dziecko, relacje z dalszą rodziną nie
są utrzymywane. Kolejna rzecz – współczesne kobiety oczekują od mężczyzny
partnerstwa. Mówią: „bądź także moją przyjaciółką, staraj się myśleć tak jak
ja". Bardzo często wysyłają tego typu komunikaty, żeby znaleźć partnera o
podobnych co one cechach. Chcą, żeby płakał, kiedy one płaczą, razem z nimi
wzruszał się, oglądając romantyczne komedie.
Dziennikarka pyta: „Zniewieścienie to także kwestia wyglądu. Tacy mężczyźni fizycznie
upodabniają się do kobiet. Nie jest tajemnicą, że większość kreatorów mody to
homoseksualiści. Może to oni kreują takie trendy?” A Starowicz i tu nie
pozostawia złudzeń: „Tak, występuje tu
pewna prawidłowość. Zarówno kolorystyka modnych obecnie strojów męskich, jak i
ich krój są coraz bardziej kobiece. Klasyczny strój męski zaczyna być w
zasadzie marginesem w dzisiejszej modzie. Taki strój, czyli koszula i krawat,
tak jak kiedyś mundur wojskowy, narzucał mężczyźnie pewien sposób poruszania
się, określony chód. Dzisiejszy męski strój – miękkie, kolorowe tkaniny, spodnie
opadające do kolan – jest zaś trochę bezpłciowy”. Czy to się dziewczynom
podoba? Ależ skąd! Mężczyźni się tak noszą nie po to, by się podobać
dziewczynom, ale dlatego, że taka jest moda. Moda jest zaś zjawiskiem
niewiarygodnie silnym. Zarówno dziewczyny, jak i chłopcy chcą wyglądać modnie,
i kompletnie ich nie interesuje to, że określony strój czy styl nie pasuje ani
do osobowości, ani do figury. Moda unisex właściwie została mężczyznom
narzucona. Dobrze się w tym czują, bo chcą być modni. A to, jak w tym
wyglądają, to już nieważne. Tyle że kobiety traktują ich w sposób pobłażliwy,
choćby dlatego, że one również przecież ulegają trendom lansowanym przez środki
masowego przekazu. Pewnie nawet czasami kupują swoim partnerom fioletowe
spodnie czy inne fikuśne pantalony, bo chcą, żeby ich partner wyglądał trendy.
To się dla nich liczy, są z tego dumne. Ale czy kobieta, patrząc na swojego
mężczyznę i widząc go ubranego w kolorowe, pstre ubranie, w którym wygląda jak
inna kobieta, jest w głębi duszy naprawdę zachwycona? Czy naprawdę czuje do
niego pociąg seksualny? Kobiety, które przychodzą do gabinetu Starowicza,
często skarżą się, że ich partnerzy przestali już być dla nich atrakcyjni. Są
niemęscy, za bardzo delikatni i uczuciowi, podczas gdy one tak bardzo by
chciały, by oni jednak byli mężczyznami. A więc kobiety znalazły się w pułapce.
Z jednej strony chcą ciepłego i wzruszającego się na każde zawołanie mężczyzny,
który będzie uczestniczył przy porodzie i przejmował dużo obowiązków domowych,
a z drugiej strony instynkt podpowiada im, że potrzebują partnera z prawdziwego
zdarzenia, który nie będzie stanowił emanacji ich własnych cech, ale kogoś, kto
się nimi zaopiekuje i będzie wzbudzał w nich pożądanie.
I wreszcie dochodzi do momentu, który
moim zdaniem stanowi najważniejszy i najbardziej szokujący moment całej
rozmowy, a może raczej wykładu, i który tworzy znakomity punkt wyjścia do
refleksji bardziej ogólnych. Pyta dziennikarka: „A co by było, gdyby nagle wybuchła wojna? Czy mężczyźni, o których
mówimy – dbający o paznokcie i wklepujący kremy przeciwzmarszczkowe –
potrafiliby walczyć za ojczyznę?” I odpowiedź:
„Dobre pytanie. Na pewno bitni są
kibice piłkarscy – ci na pewno by sobie poradzili na wojnie. Natomiast czy
zniewieściali mężczyźni, o których mówimy, wytrzymaliby w okopach? Obawiam się,
że byłoby z nimi krucho. Byłoby im niezwykle trudno odnaleźć się w wojennej
rzeczywistości. Chyba że byłaby to wojna supernowoczesna. Wtedy można siedzieć
przed komputerem z maseczką na twarzy i bawić się w wojnę, naciskając guziki.
Ale, jak wiemy, wojna nadal wiąże się ze strzelaniem i walką. Wymaga olbrzymiej
wytrzymałości, odwagi i twardości charakteru. W jej brutalnych realiach taki
zniewieściały mężczyzna z warszawskiego Nowego Światu raczej by się nie
odnalazł.
I nie ma co liczyć na to, że im więcej łagodnych mężczyzn,
tym większy na świecie pokój: „Zagrożenia mogą przecież przyjść spoza
Unii Europejskiej. Z krajów, w których trendy cywilizacyjne, o jakich mowa, nie
występują. Tam mężczyźni są nadal mężczyznami. Nie byłbym więc tak
optymistycznie nastawiony. Zresztą przyczyną wybuchu I i II wojny światowej nie
była wcale nadmiernie rozbudowana męskość, tylko szaleństwo. A szaleństwo może
pojawić się w każdym mężczyźnie”. Czy też w tych zniewieściałych? Owszem.
Tyle że zniewieściały szaleniec raczej nikomu nic złego nie zrobi. Tak opowiada
Lew Starowicz.
Oczywiście uwaga zrobiona przez
Starowicza odnośnie potencjalnej wojny i kibiców piłkarskich jako być może
ostatnich już żołnierzy nowoczesnego świata, budzi pewien dreszcz. I to dreszcz
wcale nie tak dla nas obojętny. Jednak ja wpadłem w naprawdę minorowy nastrój
nie przez to, że Starowicz wskazał tak bardzo wyraźnie swym palcem seksuologa
na to w właśnie zagrożenie. Ja akurat pomyślałem sobie o tym, co się dzieje pod
naszymi nosami, a mianowicie o Polsce – właśnie o Polsce – dzisiejszej. Otóż
jest tak, że mam troje dzieci, w tym dwie córki i o ile o niego jestem dość
spokojny, to jak idzie o nie, wydaje mi się, że mam powody do zmartwień. Czytam
to co opowiada Starowicz, przy okazji oczywiście mam w głowie to wszystko co
stanowi wynik moich już osobistych obserwacji i doświadczeń, chodzą mi po
wspomnianej głowie rozmowy z ludźmi, których znam, i trochę żałuję, że
dziennikarka „Uważam Rze” nie spytała Starowicza o to, jak wyglądają statystyki
jak idzie o liczbę zawieranych małżeństw i liczbę małżeństw rozpadających się
po roku, czy po dwóch. Ja wiem, że w takiej Anglii na przykład, tak zwane stałe
małżeństwa praktycznie już przestały istnieć. Natomiast chciałbym wiedzieć, jak
to wygląda w Polsce. I znów, czy młodzi ludzie się jeszcze żenią, czy zakładają
rodziny, i czy jeśli już te rodziny zakładają, czy są w stanie je utrzymać
dłużej niż przez chwilę? I obawiam się, że możemy tu mieć do czynienia z nie
byle jakim kryzysem. Jeśli nawet nie realnym, to na poziomie tak zwanej
tendencji, jak najbardziej jednoznacznym.
Bo o co chodzi? Mianowicie o rodzinę.
Jeśli jest tak jak opowiada Lew Starowicz – a nikt kto żyje na tym świecie i ma
oczy otwarte, nie ma najmniejszego powodu, by jego słowa kwestionować – to
znaczy, że jesteśmy na prostej drodze, by coś takiego jak rodzina przestało w
końcu istnieć. A stanie się tak z tego prostego powodu, że te wszystkie
ciamajdy w japonkach i „miękkich,
kolorowych tkaninach i opadających do kolan spodniach” do tego stopnia będą
się skupiały na sobie i na tym by spędzać miło czas w towarzystwie podobnych do
siebie znajomych, że kiedy nagle pojawi się propozycja założenia rodziny i
jakiejś stabilizacji, to one się zwyczajnie pobeczą ze strachu. Już tak jest.
Ja co chwilę słyszę opowieści o dziewczynach, które mają tych swoich chłopaków,
których udało im się jakimś cudem poderwać pięć czy więcej lat temu, i które
płaczą po nocach, bo wiedzą, że z tego prawdopodobnie już nic nie będzie, a
czas na szukanie kogoś innego albo już dawno minął, albo robienie jakichkolwiek
ruchów jest już zwyczajnie za duże.
Więc trochę mi brakuje w tej rozmowie
tego elementu. Ale jest jeszcze coś. Starowicz praktycznie w ogóle nie porusza
spraw związanych z tym co go kiedyś wydawało się interesować przede wszystkim.
A więc z seksem. A ja bym był ciekawy się dowiedzieć, jaką rolę w życiu
współczesnego młodego mężczyzny, kandydata na to by stworzyć rodzinę i utrzymać
przy okazji gatunek, odgrywa seks jako taki? Pamiętam, czytałem kiedyś
amerykański tekst o dzieciach z galerii handlowych, snujących się przez cały
tydzień wśród tych świateł, by weekendy spędzać na tak zwanych „imprezach”. Bob
Greene, autor tego reportażu, przeprowadził wśród amerykańskich imprezowiczów
sondę na temat tego, co oni robią, kiedy balują I okazało się, że tak – owszem
– jest alkohol, czasem narkotyki, wszelkie możliwe ekscesy, natomiast seksu
jako takiego raczej nie ma. Wygląda na to, że współczesna młodzież seksem się
nie interesuje. Czy tak jest? Nie wiem. I dlatego chętnie bym coś na ten temat
usłyszał od niewątpliwego specjalisty. Bo jeśli to prawda, to trzeba się tu też
zastanowić, dlaczego? Czy za tym stoją przyczyny psychologiczne, czy może już
fizyczne? Czy jest może tak, że choćby przez tę powszechną dostępność
pornografii, wielu z nich stało się impotentami. Bezpłciowymi, pozbawionymi
rozumu i serca impotentami. Na przykład. Nie wiem. I tego mi w tej rozmowie
brakowało. Ale, jak wiemy, nasze problemy zaczynają się tam, gdzie dla nich się
już dawno skończyły. I może dobrze. Najgorsza byłaby panika.
Wyjątkowo długi ten tekst, no ale
przed nami cały weekend, więc można go sobie nawet podzielić na kawałki. Kto
tego nie zrobił, niech się cieszy, lub żałuje do wyboru. A ja tymczasem, jak
zawsze zachęcam do kupowania moich książek. One są tuż obok, wystarczy kliknąć.
Nigdy nie śledziłam dokonań pana profesora Starowicza, ale to, co on powiedział, nie potrzebuje żadnych tytułów naukowych. Jestem zdziwiona, że tak jednoznacznie proste sprawy trzeba omawiać aż z profesorem. I jednocześnie jestem zachwycona jego przytomnym podejściem do tego tematu. A wystarczyło o to zapytać czyjąś babcię, albo każdego innego normalnego człowieka. Ja już od 25 lat obserwuję dzieciaki z wielu domów, ja i moi znajomi. Nasze domy zawsze były otwarte dla wszystkich dzieci, tzn znajomych dzieci naszych dzieci i chyba wystarczy. Żadnych dzieci emo (takich jak na załączonym obrazku) nie było mi dane poznać. Coś tam o nich słyszałam, oczywiście od dzieci, ale żadnego na oczy nie widziałam. Myślę,że nie ma problemu. No niby jest, ale niewielki. W końcu kreatorzy mody wszelakiej kiszą się we własnym sosie, taka jest prawda. Nie widzę zagrożenia. To jest moje zdanie prowincjonalnego obserwatora.
OdpowiedzUsuńZ tym Starowiczem to trudna sprawa. Za komuny unikałem jego publikacji jak ognia - był dla mnie całkiem zbędny. Jednocześnie wiedziałem, że jest zapraszany na wykłady do seminarium o.o. Jezutów, by klerykom wyjaśniać kwestie seksualności. Znaczy musiał być niezłym specjalistą i głupot nie gadał bo by go Jezuici na zbity pysk wywalili.
OdpowiedzUsuń@Autor
OdpowiedzUsuńSądzę, że problem jest o wiele głębszy niż samo niewieścienie mężczyzn. Ta zniewieściałość jest tylko skutkiem, jednym z wielu.
@Mateusz
OdpowiedzUsuńAleż to jest oczywiste. Nawet Starowicz mówi, że to jest skutek.
Sami sobie ten bigos ważymy... Bezstresowe wychowanie skupiające się na spełnianiu wszelkich roszczeń, unikaniu jakichkolwiek obowiązków, zerowej choćby symbolicznej dyscyplinie - bo przecież "klaps" za przewinienie, to przejaw niedopuszczalnej przemocy... Wszystko to prowadzi do przysłowiowego "rozmemłania" i mamy coraz więcej nie młodych mężczyzn ale mięczaków uważających z jednej strony, że wszystko im się po prostu należy za samo to, że są a z drugiej rozpaczliwie szukających akceptacji w porąbanym świecie w jakim przyszło im żyć... Przedszkole, szkoła podstawowa to środowiska skrajnie sfeminizowane a jak się trafi jakiś facet, to bywa, że i o odmiennej orientacji... Zamiast twardzieli młodzi chłopcy dorastają jako nadwrażliwi słabeusze... a często osoby bardzo niestabilne emocjonalnie. Zgadzam się z prof. Starowiczem, że eliminacja z naszego życia np. obowiązkowej służby wojskowej tylko pogłębia ten proces zniewieścienia kolejnych pokoleń młodych chłopaków. Paradoksalnie zalewające obecnie kraje Europy miliony imigrantów mogą w przyszłości ten proces nie tylko zatrzymać ale może nawet odwrócić, kto wie...
OdpowiedzUsuńNiestety tradycyjna rodzina na naszych oczach zamienia się w związki partnerskie i to tylko na dobre. Jak przychodzą jakieś problemy czy trudności czyli złe to tych związków już nie ma. Kobiety zakładając spodnie zrobiły sobie dużą krzywdę bo mężczyźni poczuli się niepotrzebni. Zdjęły z nich odpowiedzialność.
OdpowiedzUsuń