środa, 20 czerwca 2018

Piłka, piłeczka, a na końcu my


      Właściwy tekst o piłce nożnej pojawi się tu dopiero w trakcie weekendu, dziś natomiast chciałbym przedstawić wspomnienie, które nas do własciwej refleksji powinno właściwie wprowadzić. Jednak zanim do tego dojdzie,  jedna bardzo ważna refleksja. Otóż wczoraj Polska przegrała z Senegalem w kompromitujący sposób, a ja, z jednej strony ową porażkę przeżywam, zastanawiając się dlaczego oni poprzedniej nocy najwyraźniej nie zmrużyli oka, jednoczesnie oczywiście bardzo im życząc, by jak najszybciej się pozbierali, wpieprzyli Kolumbii i Japonii i awansowali do ćwierćfinałów, z drugiej natomiast, myślę o tym, jak bardzo reżim – którykolwiek zresztą reżim – staje na głowie, by nasz tak szczery i serdeczny patriotyzm przetransformować w taki sposób, by każde zwycięstwo polskich sportowców choćby najbardziej podłe zachowania rządzących. Jak mówię, główny tekst na ten temat ukaże się tu najprawdopodobniej w sobotę, jeszcze przed meczem z Kolumbią, dziś natomiast przedstawiam notkę – zaledwie nieco przeredagowaną –  wcale nie tak dawną, bo zaledwie z 2014 roku, gdy my wciąż tkwiliśmy w śmiertelnym uścisku Ewy Kopacz, a piłka królowała jak zawsze. Zachęcam do refleksji.

      Siadając do pisania dzisiejszej notki, jestem w sytuacji bardzo niezgrabnej. A wszystko zaczęło się częściowo od tego, że nędza jaka nas ostatnio dopadła, mocno mnie przybiła w sensie intelektualnym, a więc i w twórczym, a trochę też od tego, że mimo weekendu, a w tym świętego dnia, który nam Dobry Bóg kazał święcić, zdecydowałem się wziąć za różnego rodzaju prace zarobkowe i to mi zjadło znaczną część soboty i niedzieli, no i nawet nie miałem chwili, by siąść i podzielić się jakimiś mniej lub bardziej interesującymi refleksjami. W dodatku jeszcze przyjechał do Katowic z dawna zapowiadaną wizytą pewien mój dawno nie widziany kumpel, co jak wiadomo z przyczyn zasadniczych załatwia cały boży wieczór, i pewnie bym tak bardzo nie narzekał, gdyby nie fakt, że zamiast normalnie, tak jak to zwykle bywa, udać się do knajpy i spędzić w niej miło czas jedząc, pijąc i gawędząc o tym, że świat się kończy i to tym razem już chyba na pewno i na dobre, kumpel pierwsze co zrobił, to zapytał, gdzie tu mają telewizor, bo jest mecz i tego przegapić nie można.
      Dlaczego już na samym początku tej notki zaznaczyłem, że mam z tym dzisiejszym tekstem kłopot? Otóż przeczytałem właśnie tekst o tym, że oto nastał czas, byśmy wszyscy, choćbyśmy dotychczas nie znali różnicy między spalonym a hat-trickiem zechcieli się emocjonować meczem Polska- Niemcy, odbywającym się oczywiście na Stadionie Narodowym i naszych kupionych na raty plazmach. I pewnie ja bym już o tym nie pisał, zostawiając to tym wszystkim, którzy się w to oszustwo zaangażowali, jednak ponieważ mam wrażenie, że są rzeczy, które pozwinny zostać powiedziane, a ja je w głowie wciąż mam, i wierzę, że one są warte uwagi, spróbuję się w tę dyskusję wbić na swój sposób.
      Najpierw może powiem, dlaczego polska piłka nożna mnie od wielu, wielu lat nie zajmuje, a polska siatkówka na przykład już tak. Otóż chodzi o to, że nasi tak zwani kiedyś „chłopcy”, są dziś tak beznadziejni, jako projekt, idea i wreszcie jako drużyna, że tu w ogóle nie ma o czym mówić. Tak jak to już parokrotnie tu i ówdzie zostało powiedziane, nie da się bowiem stworzyć drużyny z grupy kompletnie obcych sobie piłkarzy, z których każdy swoje życie sportowca, karierę i powodzenie wiąże z czymś, co jeśli słowo „Polska” w ogóle bierze pod uwagę, to wyłącznie na zasadzie wspomnień z dzieciństwa. Słyszymy przecież tu i ówdzie, że każdy z nich jest tak zaaferowany swoim obecnym życiem, lub karierą, czy to gdzieś w Rosji, Anglii, Holandii, czy Niemczech, że kiedy przyjeżdża na zgrupowanie kadry, jeśli zdejmuje z uszu słuchawki, to wyłącznie podczas treningów, a jeśli się do któregoś z kolegów odzywa, to wyłącznie po to, by wrzasnąć: „Zostaw!”, „Do mnie!”, albo „Strzelaj!”. A zatem, faktem jest, że Polska dziś nie ma piłkarskiej drużyny i nic nie wskazuje, by ją miała w najbliższym czasie mieć. A zatem, ja nie widzę też powodu, by polskiej piłce poświęcać swoje emocje. Owszem, bardzo kibicuję Lewandowskiemu, by został najlepszym piłkarzem Bundesligi, Szczęsnemu, by Anglicy uznali go za najlepszego bramkarza Premier League i żeby go na przykład kupił Liverppol, i bardzo się też cieszę, kiedy słyszę, że piłkarz Milik jest podporą Ajaxu Amsterdam, natomiast, kiedy słyszę, że Polacy mają grać z Niemcami, czy Szkocją i bardzo liczą na to, że jakimś cudem po tych meczach awansują z 75 miejsca na 74, i z tej okazji premier Kopacz przyjmie ich u siebie w kancelarii, to, przepraszam bardzo, ale co mnie ta ich zabawa obchodzi? Dokładnie tyle samo, co wiadomość, że zespół Kombi ma podobno szansę na karierę w Ameryce.
       No i wczoraj, zupełnie nieoczekiwanie, wbrew moim najgłębszym pragnieniom i nadziejom, udałem się do pubu „Spencer” w Katowicach, gdzie w towarzystwie bandy w większości już częściowo nawalonych kibiców i przy akompaniamencie nieustającego wrzasku, który uniemożliwiał choćby najbardziej podstawową rozmowę, zostałem zmuszony do oglądania tej żenady, a więc z jednej strony Niemców, którzy najwidoczniej w głębokim przekonaniu, że z palcem w nosie wlepią Polsce 10-0, grali tak głupio i chaotycznie, że już niemal od dziesiątej minuty widać było, że jeśli oni strzelą gola, to wyłącznie samobójczego, a z drugiej Polaków, którzy prawdopodobnie niesieni owym ogłuszającym gwizdem zebranych na Stadionie Narodowym i nieprzytomnych w tym swoim szaleństwie kibiców, jedyne co potrafili przez cały mecz zrobić, to wyprowadzić te dwie kontry i bezczelnemu szwabstwu pokazać, dokąd prowadzi głupia pewność siebie.
       Siedziałem więc przez te dwie godziny w owym „Spencerze”, udając, że jestem bardzo podekscytowany tym co się dzieje i z każdą kolejna minutą ogarniał mnie coraz większy smutek. I to wcale nie dlatego, że Niemcy nie potrafili Polsce strzelić gola, czy dziesięć – co akurat miałoby w sobie przynajmniej tyle dobrego, że może byśmy wreszcie zobaczyli, że naród, który systematycznie, planowo i z gorejącym sercem, rezygnuje z poczucia dumy, nie zasługuje na nic lepszego, niż upokorzenie ze strony wrogów – ale ze względu na reakcję zgromadzonych polskich piłkarskich patriotów. I tu znów, nie chodzi o to, że oni przez ponad dwie godziny bez sensu darli mordy i cieszyli się z tego, że Niemcy nie potrafią Polsce strzelić bramki, ale że kiedy te trzy strzały przez cały mecz dały nam zwycięstwo, jeden z nich wrzasnął: „Mamy nową panią premier i proszę! Ale z nazwiskiem Kopacz musimy wygrywać!” I cała reszta zaczęła bić brawo. To nie jest zart. Tak było.
      I to jest dziś moja jedyna refleksja. Oto stan, w jakim się znaleźliśmy: z jednej strony świadomość, że jesteśmy w sposób oczywisty nie dość że do dupy, to wręcz najgorsi, a z drugiej od czasu do czasu udaje nam się pokazać, że ta nasza dupowatość potrafi czynić niespodzianki i to nas bardzo, ale to bardzo satysfakcjonuje.
       Przepraszam bardzo, ale skoro Niemcy nie dali rady, to ja bardzo proszę, żeby nam tę tępotę z głowy wybili Szkoci, którzy nas już za chwile wezmą w obroty. Może być nawet 0-5.

Zapraszam jak zawsze do odwiedzania księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl i do kupowania książek najlepszych. W tym, oczywiście, moich.


1 komentarz:

  1. Ten komentarz jest aktualny mimo że odgrzewany, on jest katulany od 1982 roku. Coś mi się widzi że będzie aktualny w najbliższą niedzielę również.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...