Właściwy tekst o piłce nożnej pojawi się tu dopiero w trakcie weekendu,
dziś natomiast chciałbym przedstawić wspomnienie, które nas do własciwej
refleksji powinno właściwie wprowadzić. Jednak zanim do tego dojdzie, jedna bardzo ważna refleksja. Otóż wczoraj
Polska przegrała z Senegalem w kompromitujący sposób, a ja, z jednej strony ową
porażkę przeżywam, zastanawiając się dlaczego oni poprzedniej nocy najwyraźniej
nie zmrużyli oka, jednoczesnie oczywiście bardzo im życząc, by jak najszybciej
się pozbierali, wpieprzyli Kolumbii i Japonii i awansowali do ćwierćfinałów, z
drugiej natomiast, myślę o tym, jak bardzo reżim – którykolwiek zresztą reżim –
staje na głowie, by nasz tak szczery i serdeczny patriotyzm przetransformować w
taki sposób, by każde zwycięstwo polskich sportowców choćby najbardziej podłe
zachowania rządzących. Jak mówię, główny tekst na ten temat ukaże się tu
najprawdopodobniej w sobotę, jeszcze przed meczem z Kolumbią, dziś natomiast
przedstawiam notkę – zaledwie nieco przeredagowaną – wcale nie tak dawną, bo zaledwie z 2014 roku,
gdy my wciąż tkwiliśmy w śmiertelnym uścisku Ewy Kopacz, a piłka królowała jak
zawsze. Zachęcam do refleksji.
Siadając do pisania dzisiejszej
notki, jestem w sytuacji bardzo niezgrabnej. A wszystko zaczęło się częściowo
od tego, że nędza jaka nas ostatnio dopadła, mocno mnie przybiła w sensie
intelektualnym, a więc i w twórczym, a trochę też od tego, że mimo weekendu, a
w tym świętego dnia, który nam Dobry Bóg kazał święcić, zdecydowałem się wziąć
za różnego rodzaju prace zarobkowe i to mi zjadło znaczną część soboty i
niedzieli, no i nawet nie miałem chwili, by siąść i podzielić się jakimiś mniej
lub bardziej interesującymi refleksjami. W dodatku jeszcze przyjechał do
Katowic z dawna zapowiadaną wizytą pewien mój dawno nie widziany kumpel, co jak
wiadomo z przyczyn zasadniczych załatwia cały boży wieczór, i pewnie bym tak
bardzo nie narzekał, gdyby nie fakt, że zamiast normalnie, tak jak to zwykle
bywa, udać się do knajpy i spędzić w niej miło czas jedząc, pijąc i gawędząc o
tym, że świat się kończy i to tym razem już chyba na pewno i na dobre, kumpel
pierwsze co zrobił, to zapytał, gdzie tu mają telewizor, bo jest mecz i tego
przegapić nie można.
Dlaczego już na samym początku
tej notki zaznaczyłem, że mam z tym dzisiejszym tekstem kłopot? Otóż przeczytałem
właśnie tekst o tym, że oto nastał czas, byśmy wszyscy, choćbyśmy dotychczas nie
znali różnicy między spalonym a hat-trickiem zechcieli się emocjonować meczem
Polska- Niemcy, odbywającym się oczywiście na Stadionie Narodowym i naszych kupionych
na raty plazmach. I pewnie ja bym już o tym nie pisał, zostawiając to tym
wszystkim, którzy się w to oszustwo zaangażowali, jednak ponieważ mam wrażenie,
że są rzeczy, które pozwinny zostać powiedziane, a ja je w głowie wciąż mam, i
wierzę, że one są warte uwagi, spróbuję się w tę dyskusję wbić na swój sposób.
Najpierw może powiem, dlaczego
polska piłka nożna mnie od wielu, wielu lat nie zajmuje, a polska siatkówka na
przykład już tak. Otóż chodzi o to, że nasi tak zwani kiedyś „chłopcy”, są dziś
tak beznadziejni, jako projekt, idea i wreszcie jako drużyna, że tu w ogóle nie
ma o czym mówić. Tak jak to już parokrotnie tu i ówdzie zostało powiedziane,
nie da się bowiem stworzyć drużyny z grupy kompletnie obcych sobie piłkarzy, z
których każdy swoje życie sportowca, karierę i powodzenie wiąże z czymś, co
jeśli słowo „Polska” w ogóle bierze pod uwagę, to wyłącznie na zasadzie
wspomnień z dzieciństwa. Słyszymy przecież tu i ówdzie, że każdy z nich jest tak
zaaferowany swoim obecnym życiem, lub karierą, czy to gdzieś w Rosji, Anglii,
Holandii, czy Niemczech, że kiedy przyjeżdża na zgrupowanie kadry, jeśli
zdejmuje z uszu słuchawki, to wyłącznie podczas treningów, a jeśli się do
któregoś z kolegów odzywa, to wyłącznie po to, by wrzasnąć: „Zostaw!”, „Do
mnie!”, albo „Strzelaj!”. A zatem, faktem jest, że Polska dziś nie ma
piłkarskiej drużyny i nic nie wskazuje, by ją miała w najbliższym czasie mieć.
A zatem, ja nie widzę też powodu, by polskiej piłce poświęcać swoje emocje.
Owszem, bardzo kibicuję Lewandowskiemu, by został najlepszym piłkarzem
Bundesligi, Szczęsnemu, by Anglicy uznali go za najlepszego bramkarza Premier
League i żeby go na przykład kupił Liverppol, i bardzo się też cieszę, kiedy
słyszę, że piłkarz Milik jest podporą Ajaxu Amsterdam, natomiast, kiedy słyszę,
że Polacy mają grać z Niemcami, czy Szkocją i bardzo liczą na to, że jakimś
cudem po tych meczach awansują z 75 miejsca na 74, i z tej okazji premier
Kopacz przyjmie ich u siebie w kancelarii, to, przepraszam bardzo, ale co mnie
ta ich zabawa obchodzi? Dokładnie tyle samo, co wiadomość, że zespół Kombi ma
podobno szansę na karierę w Ameryce.
No i wczoraj, zupełnie
nieoczekiwanie, wbrew moim najgłębszym pragnieniom i nadziejom, udałem się do
pubu „Spencer” w Katowicach, gdzie w towarzystwie bandy w większości już
częściowo nawalonych kibiców i przy akompaniamencie nieustającego wrzasku,
który uniemożliwiał choćby najbardziej podstawową rozmowę, zostałem zmuszony do
oglądania tej żenady, a więc z jednej strony Niemców, którzy najwidoczniej w
głębokim przekonaniu, że z palcem w nosie wlepią Polsce 10-0, grali tak głupio
i chaotycznie, że już niemal od dziesiątej minuty widać było, że jeśli oni
strzelą gola, to wyłącznie samobójczego, a z drugiej Polaków, którzy
prawdopodobnie niesieni owym ogłuszającym gwizdem zebranych na Stadionie
Narodowym i nieprzytomnych w tym swoim szaleństwie kibiców, jedyne co potrafili
przez cały mecz zrobić, to wyprowadzić te dwie kontry i bezczelnemu szwabstwu pokazać,
dokąd prowadzi głupia pewność siebie.
Siedziałem więc przez te dwie
godziny w owym „Spencerze”, udając, że jestem bardzo podekscytowany tym co się
dzieje i z każdą kolejna minutą ogarniał mnie coraz większy smutek. I to wcale
nie dlatego, że Niemcy nie potrafili Polsce strzelić gola, czy dziesięć – co
akurat miałoby w sobie przynajmniej tyle dobrego, że może byśmy wreszcie
zobaczyli, że naród, który systematycznie, planowo i z gorejącym sercem,
rezygnuje z poczucia dumy, nie zasługuje na nic lepszego, niż upokorzenie ze
strony wrogów – ale ze względu na reakcję zgromadzonych polskich piłkarskich patriotów.
I tu znów, nie chodzi o to, że oni przez ponad dwie godziny bez sensu darli
mordy i cieszyli się z tego, że Niemcy nie potrafią Polsce strzelić bramki, ale
że kiedy te trzy strzały przez cały mecz dały nam zwycięstwo, jeden z nich
wrzasnął: „Mamy nową panią premier i proszę! Ale z nazwiskiem Kopacz musimy
wygrywać!” I cała reszta zaczęła bić brawo. To nie jest zart. Tak było.
I to jest dziś moja jedyna
refleksja. Oto stan, w jakim się znaleźliśmy: z jednej strony świadomość, że
jesteśmy w sposób oczywisty nie dość że do dupy, to wręcz najgorsi, a z drugiej
od czasu do czasu udaje nam się pokazać, że ta nasza dupowatość potrafi czynić
niespodzianki i to nas bardzo, ale to bardzo satysfakcjonuje.
Przepraszam bardzo, ale skoro
Niemcy nie dali rady, to ja bardzo proszę, żeby nam tę tępotę z głowy wybili
Szkoci, którzy nas już za chwile wezmą w obroty. Może być nawet 0-5.
Zapraszam jak
zawsze do odwiedzania księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl i do kupowania książek najlepszych. W tym,
oczywiście, moich.
Ten komentarz jest aktualny mimo że odgrzewany, on jest katulany od 1982 roku. Coś mi się widzi że będzie aktualny w najbliższą niedzielę również.
OdpowiedzUsuń