Jakiś czas temu, przy
okazji jakiej już dziś nie rozpoznaję, Coryllus na swoim blogu wspomniał
anegdotę o tym, jak to swego czasu Salvador Dali, spędzając czas przy stoliku w
którejś z restauracji, wziął do ręki serwetkę i w paru ruchach „ulepił” z niej
twarz. Owa historia miała ilustrować niewyobrażalny wręcz talent Dalego, a ja
sobie pomyślałem, że muszę się na ten temat dowiedzieć czegoś więcej, a w
związku z tym udałem się do mojego kumpla, Marka Kamieńskiego, który jest
artystą malarzem i którego niektóre obrazy znane są choćby z okładek moich
książek i zapytałem go, czy on by tak potrafił, a on, proszę sobie wyobrazić,
odpowiedział mi, że nie, ale on nie ma wyobraźni plastycznej, natomiast
zastanawia się, od kogo się tego nauczył Dali. Z tego, co mu wiadomo, gdy
chodzi o malarzy, takie sztuki potrafił robić Picasso, który to co malował
widział wcześniej w wyobraźni, a więc tylko odtwarzał swoje myśli. No ale Dali?
Jak mi dalej wyjaśniał mój kolega, były
to czasy, kiedy oni wszyscy wciąż zbijali bąki po kawiarniach, gdzie spotykali
się również z rzeźbiarzami, a ci lubili się popisywać swoimi umiejętnościami i
wciąż bawili się tymi serwetkami. Krótko mówiąc, mój kumpel, jeśli się zdziwił,
że ktoś potrafił coś takiego zrobić, to tylko dlatego, że był to Dali i jeśli
go ta historia zainteresowała, to tylko dlatego, że chciał wiedzieć, kto Dalego
nauczył tej gry cieni.
Przypomniała mi się ta historia wczoraj,
kiedy nasz kolega A-Tem opublikował na Szkole Nawigatorów tekst zatytułowany
„Media”, w całości w języku angielskim, oraz z wyjaśnieniem nastepującej
treści: „Notki, jak wiecie, piszę po
angielsku, a potem je pracowicie elegancko tłumaczę na polski. Tę zostawię w
oryginale. Napisana parę tygodni temu, adresowana do Czytelników wprawionych w
myśleniu, wywołała tak pozytywny rezonans, iż zadecydowałem o jej opublikowaniu
nie tylko ‘między swymi’ ale dla każdego z Nas. Please imbibe the following fluid text responsively. Thank you”. Jak wiemy, nie tylko
A-Tem, ale również bloger Boson, bardzo lubią wrzucać tu całe długie fragmenty
tekstów w języku angielskim, nie zważając na to, że z wyjątkiem może paru
czytelników, nikt tego co tam jest napisane nie zrozumie, a już na pewno nie
będzie miał ochoty się w ów lengłydż wgryzać.
Nawet ja, który tak się składa, język angielski jako tako zna, nigdy nie
zadałem sobie najmniejszego trudu, by owe fragmenty choćby zaczepiać swoim
okiem. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że mnie – pomijając czynności
zawodowe i różnego rodzaju drobne przyjemności – język angielski w ogóle nie
interesuje, a już z całą pewnością nie interesuje mnie fascynowanie się jakimiś
bzdurnymi pisanymi w tym języku tekstami, no a poza tym w ogóle nie lubię czytać
tego, co mają do powiedzenia obydwaj panowie.
Tym razem, przyznaję, przyczytałem ową
przedziwna zapowiedź – z owym „fluid” w środku – w której wspomniał A-Tem o tym,
że stanowi powszechną wiedzę to, że on, chłopak z Chorzowa, pisze teksty
wyłącznie po angielsku, a jeśli je tłumaczy na polski, to tylko po to, byśmy my,
durne pały, mieli dostęp do jego mądrości, uznałem, że nie mogę tego tak
zostawić i sprawdzę jak to jest z tym A-Temem i jego angielskim. Ponieważ
dopiero co przez dłuższy czas byłem zajęty sprawdzaniem wypracowań maturalnych,
zadanie miałem o tyle prostsze, że nie musiałem się za bardzo przestawiać i
przejrzałem tekst A-Tema pod tym właśnie kątem: przeciętnej pracy maturalnej. I proszę sobie wyobrazić, że choć on,
przyznaję, w owym wypracowaniu nie popełnił ani jednego błędu ortograficznego,
cała reszta stanowi pełniusieńki wahlarz tego, co każdy egzaminator może
znaleźć podczas sprawdzania matur, a więc błędy gramatyczne, źle użyte
przedimki, czasy, błędy leksykalne, błędy interpunkcyjne, logiczne, fragmenty
napisane tak nieporadnie, że wręcz niezrozumiałe, aż po zwykłe – te, które
zwykle egzaminatorów cieszą najbardziej – tak zwane polonizmy. Wiemy o co
chodzi? No, mam na myśli sytuacje, kiedy maurzystka pisze list do koleżanki i
zaczyna go od zwrotu: „Road Friend”. Tego u A-Tema jest naprawdę bardzo dużo, a
ja może zwrócę uwagę na takie kulfony, jak choćby „momentarily” w sensie
„momentalnie”, czy „indeed” w sensie „właściwie”, czy – to akurat może
najśmieszniejsze – „fulfill the order”, co miało oznaczać „wypełnić rozkaz”, a
tak naprawdę oznacza „zrealizować zamówienie”.
Czy ja się śmieję z A-Tema i jego
językowych talentów? W żadnym wypadku. Po niemal piętnastu latach pracy choćby
przy wspomnianych maturach, nawet
najgłupszy nauczyciel przestaje traktować nawet najgłupsze błędy jako coś, o
czym można by było opowiadać podczas towarzyskich spotkań. Z nami jest trochę
tak jak z tą chińską dziewczyną, która od rana do nocy pracuje przy produkcji
prezerwatyw na zachodnie rynki i nagle ktoś się chce wspólnie z nią pośmiać z
długości penisów. A zatem jeśli to co robi A-Tem jest dla mnie śmieszne, to
tylko w tym punkcje, że on nagle uznał, jak jakiś kompletnie oderwany od
realnego świata pełen kompleksów inteligent, że informacja o tym, że on zna
język angielski i to w stopniu takim, że właściwie („indeed”) on woli się
produkować w tym języku, bo to mu pozwala na większą precyzję wypowiedzi,
podwyższa jego pozycję wśród znajomych. Co za wstyd! To już chyba mniej żałosne
jest popisywanie się długością wspomnianego wcześniej penisa.
PS. Aby nam się nasz,
było nie było kolega, zbytnio nie zestresował, chciałby go pocieszyć, że wedle
najnowszych kryteriów oceniania, on by za ten tekst na rozszertzonej maturze
otrzymał masymalne 13 punktów. Tam wystarczy pisać na temat, zmieścić się w
wyznaczonym przedziale słów, użyć paru średniozaawansowanych zwrotów i oddzielić wyraźnymi ustępami początek i zakończenie. To wszystko.
Brawo za ten wpis. Po komentach Atema myślałem, że on nie wiadomo jaki mózgowiec, a po angielsku to się urodził. A tu się okazuje, że ta pisanina całkiem drewniana jest, nawet dla takiego laika angielskiego jak ja. Nie, że ja bym umiał aż tak, ale czuć, że jednak nie jest to płynny angielski. Cóż, pozbywam się kolejnego kompleksu.
OdpowiedzUsuń@adorin
OdpowiedzUsuńTo jest jedna sprawa, że kiedy to czytasz, to widzisz tę sztuczność. Problem jednak polega na tym, że liczba błędów jest porażająca. Tam jest zaledwie kilka zdań w pełni poprawnych.