Ja zdaję sobie sprawę z tego, że naprawdę nie wypada dokuczać osobom
duchownym, jednak dziś, przy okazji tematu tej notki, muszę zachować się
nieładnie i zrobić wyjątek. Otóż, podczas swoich kazań, nasz proboszcz,
notorycznie i uparcie, ile razy chce użyć słowa „przynajmniej”, zupełnie bez
sensu zastępuje je słowem „bynajmniej”. Wbrew temu, co część z czytelników
sobie już mogła pomyśleć, ja do mojego księdza nie mam pretensji o to, że on
nie zna znaczenia słowa „bynajmniej” – w końcu jest mnóstwo słów, których
znaczenia choćby i ja sam nie znam – natomiast to, co mnie zawsze tu
zastanawia, to dlaczego on tak ukochał słowo „bynajmniej”, że zapomniał o czymś
znacznie popularniejszym, no i bezpieczniejszym, a więc o starym dobrym
„przynajmniej”. I jedyna odpowiedź, jaka
mi przychodzi do głowy, to taka, że on najpewniej uważa, podobnie jak ludzie,
którzy zamiast „chociaż” wolą uzywać „aczkolwiek”, że jeśli użyje słowa „bynajmniej”
zamiast „przynajmniej” zrobi na wiernych lepsze wrażenie, jako ksiądz mądry,
wykształcony i nadzwyczaj elokwentny.
A zatem, powtórzę, jeśli można: ja nigdy
nie mam pretensji do nikogo o to, że czegoś nie wie, albo że się na czymś nie
zna, natomiast bardzo mnie irytuje sytuacja, kiedy ktoś, nie znając się i nie
wiedząc, udaje, często sam przed sobą, że wie i się zna, i to na tyle mocno, by
ową wiedzą się wciąż popisywać. Niedawno mieliśmy tu notkę naszego kolegi
A-Tema napisaną niemal w całości w języku angielskim, co ciekawe, niemal w
całości bardzo źle, i pewnie ja bym się tym nie zainteresował – w końcu każdy
ma prawo podejmować różne wyzwania – gdyby nie jedna, nadzwyczaj w opisywanej
sytuacji interesująca, deklaracja. Otóż oświadczył A-Tem, że on woli pisać po
angielsku niż po polsku, bo w ten sposób jest on w stanie zachować większą
precyzję przekazu. Przepraszam bardzo, ale to jest dokładnie ten sam manewr, kiedy
mój proboszcz, zamiast „przynajmniej” mówi „bynajmniej”.
I oto parę dni temu na naszej Szkole
Nawigatorów opublikował notkę bloger Gorylisko tytułując ją „All hands on the
deck… czyli CPK zbliża się”. Przede wszystkim, daję słowo, że ja nie mam
pojęcia, dlaczego bloger Gorylisko postanowił swoją notkę zatytułować w języku
angielskim. Ja wiem, że angielski czasem brzmi mocniej i lepiej, niż polski –
podobnie zresztą, jak lepiej niż polski, czy angielski brzmi niekiedy
francuski, czy niemiecki, zwłaszcza gdy chodzi o to, by tytuł był bardziej
zabawny, lub po prostu ciekawszy – tu jednak mam wrażenie, że „wszystkie ręce
na pokład” wystarczyłoby w zupełności. Wygląda na to jednak, że kolega
Gorylisko postanowił się popisać, zupełnie jak mój ksiądz. No i podobnie jak
ksiądz, strzelił tak zwanego kulfona. Normalnie, nie zwracałbym na to uwagi,
jednak ze względu na okoliczności, nie mam wyjścia. Otóż „wszystkie ręce na
pokład” w języku angielskim jest reprezentowane przez „all hands on deck”. Nie
„on the deck”, lecz „on deck”. To maleńkie
„the” w tym akurat kontekście sprawia, że, kiedy nagle widzimy bandę jakiś
facetów łażących na czworaka po pokładzie, cały przekaz robi się nieco
surrealistyczny.
No ale znów, nie chodzi najbardziej o
ten, było nie było, wcale nie tak kompromitujący błąd, ale o podejście. O
intencje, które mi się bardzo nie podobają. W związku z tym, nie będę się
więcej znęcał nad kolegą o nicku Gorylisko, tylko wrzucę tu jeden rozdział z
mojej książki o języku angielskim, w tym konkretnie konkretnie wypadku, o
przedimkach. Polecam. Również samą
książkę.
Kiedy jeszcze pracowałem w
szkole, i z różnych względów zależało mi, by bywać na organizowanych przez wydawnictwa
imprezach, któregoś dnia udałem się na spotkanie ze współautorką podręcznikowej
serii „Masterclass”, Kathy Gude – serii, co warto powiedzieć, ogólnie rzec
biorąc bardzo dobrej. I oto w pewnym momencie pani Gude opowiedziała ciekawą
historię. Otóż ona, oprócz tego, że wydaje te podręczniki, ma szereg różnych
innych zajęć, wśród których jest też przeprowadzanie egzaminów na poziomie proficiency dla studentów z zagranicy,
którzy z różnych względów przebywają na terenie Wielkiej Brytanii.
Gdyby ktoś nie wiedział, należy
wyjaśnić, że poziom proficiency to
jest poziom już bardzo, bardzo wysoki. Oczywiście on nigdy się nawet nie zbliży
do tego, co możemy zaobserwować podczas tak zwanej Olimpiady Języka
Angielskiego, przygotowywanej od lat wyłącznie przez jednego dziwnego człowieka
nazwiskiem Krzyżanowski, dla jeszcze dziwniejszych młodych entuzjastów języka, niemniej
jest to poziom, który w wielu punktach uważam za zbyt trudny nawet dla siebie.
Egzamin na poziomie proficiency jest
tak trudny, że ja, choćby przez to, że nie potrafię się skupić tak skutecznie, jak
wtedy, kiedy byłem młodszy, bym go zwyczajnie przerżnął.
I oto pani Gude powiedziała
nam, że, kiedy ona od lat już obserwuje poziom prezentowany przez osoby przystępujące
do tego egzaminu, jest pod wrażeniem, a już pod wrażeniem szczególnym, jeśli mówimy
o studentach z Polski. Polacy są wręcz fantastyczni. Jest tylko jeden problem.
Otóż oni mogą wiedzieć wszystko, umieć wszystko, poruszać się swobodnie w każdych
warunkach językowych, natomiast jednego nie potrafią się nauczyć za żadną
cholerę. Przedimków mianowicie. Przedimki, to jest coś, czego Polacy pojąć nie
są w stanie.
Kiedy ona to powiedziała, w pierwszej
chwili pomyślałem sobie, że to jest oczywiste: przedimki to jest coś tak
trudnego, że z pewnego punktu widzenia, lepiej w ogóle do nich nie podchodzić.
Ja do dziś pamiętam, i się tym szczycę, że zauważyłem błąd w użyciu przedimka u
mojego kolegi Michała Dembińskiego, a więc londyńczyka przede wszystkim, a poza
tym londyńczyka naprawdę wszechstronnie wykształconego. Po chwili jednak, kiedy
tylko przypomniałem sobie, że tu akurat mamy do czynienia z ludźmi naprawdę świetnie
językowo zaawansowanymi, na tyle świetnie, że przystępującymi z sukcesem do
egzaminu proficiency, zacząłem się
zastanawiać, czy przypadkiem problem w tym wypadku nie leży poza ową
egzotycznością przedimka; czy przypadkiem nie jest tak, że naprawdę nie ma
żadnego powodu, byśmy, skoro już mamy pewne ambicje i owe ambicje doprowadziły
nas na pewien poziom kompetencji, nawet coś tak w istocie rzeczy trudnego jak
przedimki, mogli jednak pokonać?
Na czym polega problem z owymi
przedimkami? Otóż, tak jak to w życiu, na tym, że my w języku polskim czegoś
takiego jak przedimki nie mamy. Próba ogarnięcia tego zjawiska, to jest mniej
więcej coś takiego, jak próba poprawnego wymówienia słowa fall. Przez to, że w języku polskim ,,o'' to jest ,,o'', ,,u'' to
jest ,,u'', a, „a'', to ,,a'', my się w ogóle nie musimy przejmować czymś tak
absurdalnym, jak kwestia odpowiedniego otwierania ust po to tylko, by ten, do
kogo się zwracamy, wiedział, o co nam chodzi. Inaczej jest, gdy chodzi o język angielski.
Tam, bywa, że jeśli nie zrobimy odpowiedniego dziubka, pies z kulawą nogą nie zrozumie,
czego od niego chcemy. A zatem, fakt jest taki, że przeciętny Brytyjczyk, jeśli
tylko uzna, że kontekst, jaki mu został przedstawiony, jest zbyt wąski, nigdy
nie zgadnie, czy to cośmy chcieli powiedzieć to było full, fall, czy fool.
Z przedimkami jest może nie tak
źle, jednak owa różnica nie jest wcale aż tak duża. Decyzja czy w odpowiednim
miejscu wstawimy słówko a, the, czy może ani to ani tamto, bywa niekiedy
tak dramatycznie nierozwiązywalna, że wielu z nas najzwyczajniej w świecie rezygnuje
z tej zabawy i nie wstawia albo nic, albo wstawia cokolwiek, najchętniej to, co
mu akurat najlepiej ,,leży''.
Tymczasem mam wrażenie, że
choć – powtórzę to raz jeszcze – ja naprawdę rozumiem rangę problemu, nie widzę
żadnego powodu, by się tych przedimków bać aż tak bardzo. Tak jak to zwykle się
dzieje w sytuacji, kiedy stajemy przed jakimkolwiek problemem, najważniejszą
rzeczą jest uświadomienie sobie, na czym ów problem polega. Jeśli idzie o przedimki,
nie jest problemem to, że wielu z nas uważa, że przedimek to jakaś odmiana
rodzajnika (bo sama nazwa to tylko rodzaj umowy); nie jest też problemem to, że
my nie wiemy, jaka jest różnica między the
a a (bo to akurat na ogół wiemy); nie
jest nawet problemem fakt, że wielu z nas nie wie, że a czy an, podobnie jak
szwedzkie en czy ett oznacza „jeden”, a więc nie można ich używać w liczbie mnogiej,
czy przed rzeczownikami niepoliczalnymi, bo tego z kolei można się łatwo dowiedzieć
i zapamiętać. Problem polega na tym, że na pewnym poziomie zaawansowania jest
Polakowi niezwykle trudno stwierdzić, czy w danym kontekście rzeczownik jest
policzalny, czy niepoliczalny, a więc, konsekwentnie, czy przed nim mamy
postawić tak zwany indefinite article,
czy stawiać nam go pod żadnym pozorem nie wolno. I nie łudźmy się: rzecz nie w
tym, że my nie potrafimy pojąć różnicy między policzalnym a niepoliczalnym, bo
to akurat są w stanie ogarnąć bardzo małe dzieci, ale w tym, że istnieje przestrzeń,
gdzie owa policzalność i niepoliczalność jest tak płynna i niekiedy wręcz niezdefiniowana,
że ktoś, dla kogo język angielski nie jest językiem pierwszym, staje niekiedy
wobec tego bezradny.
Weźmy dla przykładu słowo knowledge. Czy knowledge jest policzalna, czy nie? A zatem, czy jeśli mówimy o
wiedzy niekreślonej, mamy przed nią prawo postawić przedimek a, czy stawiać nam go pod żadnym pozorem
nie wolno? Otóż wszystko zależy od tego, co mamy na myśli, mówiąc ,,wiedza''?
Czy chodzi nam o wiedzę, jako konkretną umiejętność, jak to się dzieje w
przypadku znajomości języka, na przykład, czy może o wiedzę, jako ogólną mądrość?
Albo niech to będzie słowo experience.
O jakie to doświadczenie nam chodzi? Czy mówimy o doświadczeniu, jako o zdarzeniu,
czy o doświadczeniu życiowym na przykład? To, wbrew pozorom jest z punktu
widzenia gramatyki języka angielskiego, kwestia podstawowa, bo od tego zależy,
czy na egzaminie profficency,
organizowanym przez Kathy Gude i jej kolegów, zrobimy błąd, czy nie.
Proszę choćby – jeśli już się
mamy trzymać tego doświadczenia i tej wiedzy, a do tego na deser trochę rutyny
– rzucić okiem na następujące zdanie:
I want ...
assistant with ... knowledge of French and ... experience in ... office routine.
A skoro to już mamy przeanalizowane, proszę
przy okazji wykonać takie zadanie: ,,Proszę w puste miejsca, o ile jest to
konieczne, wstawić a, an, lub the”. Czy ktoś ma może ochotę na żarty?
To co przy tym jest być może najciekawsze,
to fakt, że zdanie, które zacytowałem wyżej, pochodzi ze słynnego podręcznika Thomson
(zakładając, że to kobieta) i Martineta (przyjmując że to mężczyzna), gdzie
odpowiednie ćwiczenie oznaczone jest, jako ,,średniotrudne”. „Trudna” jest
strona bierna, ,,trudne”są zdania warunkowe, ,,trudny” jest nawet ów unreal past, gdzie wszystko, od początku
do końca jest budowane dokładnie tak samo, jak w języku polskim, i wystarczy to
wiedzieć, żeby się nawet na tym nie zatrzymywać – przedimki Thomson i Martinet
traktują, jako takie sobie.
Dlaczego zatem, ktoś spyta, ja
twierdzę, że owych przedimków można się nauczyć? Otóż proszę zwrócić uwagę na
to, że ja przede wszystkim mówiłem o studentach naprawdę wybitnych, a poza tym
miałem na myśli sytuacje bardzo ekstremalne – takie, jak właśnie mogliśmy zaobserwować
na przykładzie z tą asystentką. A takich tak często znowu nie ma. W przeważającej
większości sytuacji, w jakich przyjdzie nam się poruszać, wystarczy byśmy,
jeśli idzie o te przedimki, mieli informacje podstawowe, a więc to, że the to znaczy „ten”, a a, natomiast, „jakiś”; że a jest zawsze jedno, a więc nie może
występować w liczbie mnogiej, czy gdy mówimy o powietrzu na przykład, czy
papierze, a więc w odniesieniu do rzeczowników niepoliczalnych; no i może
jeszcze, że nazwy statków są zawsze the,
dolegliwości, takie jak przeziębienie, czy ból głowy, a, natomiast choroby piszemy bez przedimka. Cała reszta, to już
tak zwane koszta działalności. Nawet przeciętny Anglik, co już tu zostało
powiedziane, może się pomylić.
Książka o
angielskim listonoszu jest do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedziwdz.pl, ale też kilka egzemplarzy mam u siebie w domu,
więc zachęcam też do kontaktu na adres k.osiejuk@gmail.com.
Może proboszcz lubi te piosenkę :) https://g.co/kgs/FExt61
OdpowiedzUsuń@Arkadiusz Balwierz
UsuńMoim zdaniem wszyscy lubią tę piosenkę.
Ogonki na komórce są zdradliwe :)
Usuń@Arkadiusz balwierz
UsuńKomórki są zdradliwe.
No tak,proboszcz chyba nigdy nie słuchał mistrza Wojciech Młynarskiego i jego piosenki pt."Bynajmniej'
OdpowiedzUsuń@ayrton
UsuńMoże słyszał, tylko uznał, że on tam chciał zaśpiewać "przynajmniej nie z panią".