Byłem pewien, że wczorajsza
notka o wesołych przygodach Kornela Morawieckiego i jego ferajny w czasach
walki z komuną, odtworzy temat i jednocześnie go zamknie. Tymczasem w jednej
niemal chwili po opublikowaniu wspomnianego tekstu odezwał się do mnie na
Facebooku nasz wspólny znajomy, a jednoczesie serdeczny mój przyjaciel, rzadko
bo rzadko, ale wciąż tu szczęśliwie obecny i przesłał mi zdjęcie wręcz
niezwykłe. Gdyby ktoś miał wątpliwości, oto jedna z owych „dziewczyn
Solidarności”, Hanna Łukowska-Karniej, o której marszałek Morawiecki mówi że ją
kocha, jak własną żonę i wszystkie inne swoje kochanki, a nasza koleżanka Eska
zaświadcza, że to „twarda działaczka”, której Solidarność Walcząca „wiele
zawdzięcza”.
Otrzymałem to zdjęcie, wlepiłem
w nie barani wzrok, a kiedy już odzyskałem normalny oddech, pomyslałem sobie,
że to jest naprawdę coś. Ja nie mam pojęcia skąd jest to zdjęcie, z jakiej
okazji one zostało zrobione, czy chodziło o jeden z wielu albumów o ludziach Solidarności,
czy może o zilustrowanie rozmowy z Hanną-Karniej w którymś z kolorowych
magazynów, wiem natomiast, że to jest zdjęcie starannie zapozowane i
zaaranżowane w taki sposób, by niosło ze sobą pewną bardzo piękną myśl. Pisałem
wczoraj o tym, jak to Kornel Morawiecki, wówczas, jak się wydaje ktoś, o kim można by powiedzieć,
że był jednym z bezdyskusyjnych posiadaczy tytułu „Mister Solidarności” spotkał
na swej drodze równie bezdyskusyjną „Miss Solidarności” i nie było innej możliwości,
by owa Solidarność uroczyście pobłogosławiła związek tej urodziwej pary. Dziś,
jak widzę ani sam Morawiecki, ani jego miłość lat terroru, nie widzą żadnego
powodu, by się publicznie nie eksponować, i to w tym szczególnym bardzo
anturażu. Ja oczywiście z niego szydzę bardzo, jednak, zaznaczam bardzo mocno,
to co w wolnym czasie robili obcy mi w końcu ludzie wtedy, gdy wesoło gonili
się z milicją, to nie jest moja rzecz, natomiast nikt mi nie zabroni pewnej
refleksji, która wydaje mi się zupełnie oczywista.
Otóż, jak już wspomniałem
wczoraj, a dziś swoją wiedzę uzupełniam, kiedy Kornel poznał Hankę od niemal 20
lat był żonaty z kobietą starszą od siebie o 11 lat. Kiedy przyszedł czas
walki, jak sam mówi, „tak się potoczyło”, że człowiek musiał się w tym
wszystkim wszystkim odnaleźć nie tylko jako ofiara, ale też jako zwycięzca. No
a dziś stoję zdębiały przed tym zdjęciem i myślę sobie, że owa Jadzia, o której
tu wcześniej nie było, ale też i nie będzie, musiała być kobietą niezwykłą.
Dzielną, wspaniałą, skromną, kobietą, świadomą tego, czym jest życie i jakie one
przed nami stawia wymagania. Znajduję gdzieś rozmowę z nią, gdzie opowiada o
swoim synu Mateuszu i nie mogę się nie wzruszyć, kiedy czytam:
„Kiedy nadszedł już czas, przyszła rejonowa położna, a mój ojciec zabrał
córeczki na spacer do pobliskiego Ogrodu Botanicznego. Kornel podczas porodu
cały czas dodawał mi otuchy. I tak 20 czerwca 1968 roku urodziłam syna
Mateusza. Położna za bardzo nie wiedziała, czy najpierw zająć się pobladłym z
przejęcia ojcem, czy przecięciem pępowiny ponad trzykilogramowego niemowlaka -
uśmiecha się. - A w 1973 roku urodziła się jeszcze nasza córka Marysia - dodaje
pani Jadwiga.
Dlaczego Mateusz? Postanowiliśmy z
Kornelem, że syn musi mieć imię jednego z Apostołów, więc wybraliśmy Mateusza
celnika”.
I dalej już ani słowa, ani o
Ani, ani o Hani, ani nawet o Kornelu, ani nawet o wspólnych Wigiliach. No więc,
ani słowa.
Moje książki są do kupienia w ksiegarni na stronie www.basnjakniedzwiedz.pl. Bardzo
polecam.
To jest bardzo chory układ i wszyscy się w nim pogubili. Wszystko ma swoją cenę. Dziwię się Jadwidze, bo mogła milczeć. Nie pozostaje mi nic innego, jak cieszyć się, że moi rodzice nie byli "człowiekami solidarności". Byli przed 40-stką, czyli czas na drugą młodość, a oni woleli stać w kolejkach, robić remonty w chałupie i takie tam przyziemne sprawy.
OdpowiedzUsuń