Poniższy
tekst napisałem jeszcze w miniony wtorek, tak by zdążył się ukazać w kolejnym
wydaniu „Warszawskiej Gazety”, no a dziś wrzucam go tu w głębokim przekonaniu,
że przynajmniej część Czytelników uzna go za na tyle interesujący, by mu
poświęcić część tej pięknejmroźnej niedzieli. Zapraszam.
Minął dziesiąty rok, jak zacząłem prowadzić blog, który, poza wszystkim, przyniósł kilka
bardzo wymiernych efektów. To właśnie głównie przez owe internetowe teksty,
kilka lat temu zwrócił na mnie uwagę Piotr Bachurski, proponując współpracę z „Warszawską”
i od tego czasu, Bogu dzięki udaje nam się tu tydzień w tydzień spotykać. To
dzięki tym tekstom powstała pierwsza moja książka, no a później wszystko poszło
z górki i dziś mam ich aż osiem. To wreszcie dzięki nim, poznałem wielu
fantastycznych, bezinteresownie serdecznych ludzi, których dziś mogę uważać za
swoich przyjaciół.
Jest też jednak coś, co ciagnie się za mną przez te
wszystkie lata, jak owa smuga cienia, i nie ma sposobu, by ją traktować, jak ciało
obce. To też jest bowiem internet i to też stanowi część tego całego
doświadczenia. Chodzi mianowicie o ową nienawiść, która nie dość, że mi
towarzyszy od samego początku, to w pewnym momencie doprowadziła mnie do utraty
pracy i w efekcie niemal bankructwa. A wspominając ten element internetowego
życia, mam na myśli ludzi, dla których niezależna, nieograniczona jakimikolwiek
tajnymi porozumieniami myśl, jest czymś tak nieznośnym, że oni nie spoczną
dopóki jej albo w jakiś sposób nie uporządkują, albo zwyczajnie zdelegalizują.
A ja, choć nad tym ubolewam, to tę reakcję dobrze rozumiem. To bowiem właśnie
przeciwko takiej organizacji publicznej debaty w pierwszej kolejności powstał
ten blog.
Chciałbym jednak oświadczyć, że przyjmuję jedno i drugie
i oba chętnie akceptuję. Internet bowiem, jeśli ma pozostać forum niezależnej
myśli, musi obejmować również tę podlejszą jego część, a my nie powinniśmy
kierować pod niczyim adresem jakichkolwiek pretensji, tylko robić swoje.
Tymczasem, proszę sobie wyobrazić, w jednym z ostatnich
numerów tygodnika „Sieci” znalazłem felieton prof. Andrzeja Zybertowicza,
poświęcony właśnie Internetowi, z którego chciałem zacytować trzy fragmenty.
Najpierw sam początek. Proszę posłuchać:
„Niecierpliwość, zawiść,
radość z cudzego nieszczęścia, cynizm, chamstwo, wulgarność, okrucieństwo,
nieodpowiedzialność, debilizm, brutalizm, perwersyjność, wrogość, agresja,
nienawiść, wściekłość, obsesyjność, sprzedajność, nielojalność, zdrada,
narcyzm, psotność, egoizm, egocentryzm, hiperindywidualizm, niestabilność
emocjonalna, wariactwo…”.
Ktoś się pewnie zapyta, cóż to takiego się porobiło
biednemu profesorowi? Niecierpliwość, debilizm, psotność, wariactwo? Co on
zjadł, czego się napił? Otóż odpowiedź pojawia się chwilę później. On ani nic
nie zjadł, ani wypił. Jedynie po raz kolejny zajrzał do internetu, zobaczył
coś, co zapewne widział już wielokrotnie wcześniej, tyle że tym razem coś w nim
pękło i wyrzucił z siebie cały swój żal. „Jeśli
ktoś miałby wątpliwości, czy na tym świecie istnieje zło, kontakt z internetem
powinien go ich pozbawić”, pisze Profesor. I dalej: „…prawo, zakłady poprawcze, więzienia – to wszystko rozwiązania
instytucjonalne chroniące życie społeczne przed naporem złego. Bariery, które w
sieci niemal nie działają”.
A ja tylko mogę na koniec z satysfakcją zawołać: daliśmy
im do wiwatu, co nie? Warto było przeżyć te dziesięć lat.
Przypominam,
ze nasze książki można niezmiennie zamawiać pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. Polecam gorąco. Jednocześnie zachęcam do kontaktu
mailowego pod adresem toyah@toyah.pl i kupowania mojej książki „Marki, dolary,
banany i biustonosz marki Triumph”.
"Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów".
OdpowiedzUsuńStanisław Lem
Ciekawe,czy znał wtedy Zybertowicza ?