Wspominałem
tu niedawno o tym, że udzielam lekcji angielskiego za pośrednictwem Skype’a, i
tak się złożyło, że zupełnie wbrew wcześniejszym planom, wypada mi znów zacząć
od tej własnie kwestii. Otóż ledwo zacząłem niedawno jedną z lekcji i po zwyczajowym
pytaniu, co tam nowego, mój uczeń, a jednocześnie dobry kolega, powiedział mi,
że oto dzień wcześniej próbował on osobiście uratować życie pewnemu
człowiekowi, niestety nieskutecznie. A było tak, że jechał rano do pracy,
zobaczył nagle wbity w ogrodzenie samochód, zatrzymał się i okazało się, że
kierowca samochodu jest nieprzytomny. Wspólnie z miejscowym księdzem, który się
tam podobnym przypadkiem zaplątał, wyciągnął kierowcę z samochodu, no i obaj
rozpoczęli reanimację, niestety, jak już wspomniałem, nieskuteczną. Kierowca na
ich oczach zmarł, a mój kolega – i uczeń – podzielił się ze mną pewną niezwykłą
wręcz refleksją. Otóż, w jego odczuciu, było coś zupełnie niezwykłego w tym, że
on dowiedział się o tym, że ten człowiek zmarł, zanim owa wiadomość dotarła do
jego żony i dzieci, a może i brata, siostry i rodziców.
Trochę o tym porozmawialiśmy,
po czym przeszliśmy do zaplanowanych zadań, a ja dziś nagle wracam do owej
historii, bo pojawił się temat, którego nie wolno zlekceważyć. Oto niesławny
Onet opublikował reportaż na temat cierpień przeżywanych przez wdowy po
himalaistach, którzy zmarli realizując swoje pasje, i proszę sobie wyobrazić,
że akcja dzieje się w moim mieście i już sam początek tego tekstu doprowadził
mnie do ciężkiej cholery:
„Stawiając pierwsze kroki w katowickim Parku Kościuszki czułem się tak,
jakby ktoś specjalnie przygotował scenografię dla trudnej i smutnej rozmowy.
Zatopione w ciszy czarne, nagie drzewa próbowały okryć się śniegiem, dusząc się
przy tym zalewającym miasto smogiem. Szybko znalazłem swój cel, który idealnie
pasował do innych elementów ponurego krajobrazu”.
Rzecz w tym, że Park Kościuszki
to mój park od roku 1955 i mogę osobiście zagwarantować, że on nie dość, że w
żaden sposób nie jest ponury, to przez to, że jest położony w jednym z najwyżej
położonych punktów miasta, tak zwany smog go zwyczajnie nie dotyka. A więc ten
dureń, którego nazwiska zlośliwie nie wymieniam, prawdopodobnie tam nawet nigdy nie był, albo
może i był, tylko nie wiedział, jak zacząć ten swój tekst, więc napisał, co
napisał. Ale nie w tym rzecz. Otóż on wspomina o tym moim parku ponieważ tam
akurat znajduje się pomnik zmarłych polskich himalaistów, no a sam tekst
opowiada o tragicznym losie ich żon. Mógłbym tu cytować całe fragmenty tego
bardzo długiego tekstu, ale może opowiem krótko, że chodzi o to, że mimo iż oni
swoje życie bardzo starannie dzielili między rodzinę, a ową pasję, i mimo że
rodzina nigdy nie miała pewności, czy kolejny dzień nie będzie tym dniem ostatnim,
teraz, kiedy ich nie ma, dla nich ich śmierć wciąż pozostaje wielką tragedią. I
tej właśnie tragedii dotyczy ów tekst. Tragedii, jaka spada na rodzinę
himalaisty, który zmarł realizując swoją życiową pasję.
A więc mamy te wdowy, dla
których każdy dzień bez ukochanego męża jest kolejnym dniem nieopisanego wręcz
cierpienia, ale obok tego jest jeszcze coś, co kazało mi wziąć się za ten
temat. Otóż, wedle Onetu, problemem jest to, że – i tu odwołam się ponownie do
cytatu – w ostatecznym rozrachunku winnym pozostaje polskie społeczeństwo:
„Po śmierci bliskiej osoby nie jest łatwo stanąć na nogi. Często zadanie
dodatkowo utrudnia społeczeństwo, na co uwagę zwróciła Olga Puncewicz. Wdowa po
himalaiście Piotrze Morawskim, który w 2009 roku zginął na stokach w
Dhaulagiri, postanowiła głośno mówić o żałobie, będącej według niej tematem
tabu w przestrzeni publicznej.
- Czuję się niezrozumiana. Zdarza się, że
to, kim jestem i co przeżyłam, odstrasza ode mnie ludzi. Za każdym razem, kiedy
ktoś się dowiaduje, jaką mam historię, pojawia się chwila wahania: czy ze mną
jest wszystko OK? Jak ze mną rozmawiać? To jest bardzo denerwujące. A ja
potrzebuję normalności. Akceptacji. Tego, żeby ludzie nie udawali, że nie
wiedzą, co się stało, i żeby nie brali za dziwaka, którego trzeba specjalnie
traktować - mówiła Puncewicz w wywiadzie dla ‘Wysokich Obcasów’.
- Panuje przekonanie, że wdowy powinny
być w cieniu. Nie powinny robić rzeczy, które widać. Najlepiej, gdyby siedziały
na kanapie i płakały. Nikt nigdy mi tego otwarcie nie powiedział, ale myślę, że
ludziom wydaje się, że jak coś robisz, pracujesz, to nie cierpisz. To bzdura.
Działanie to jedna kategoria, a cierpienie - inna [...] Społeczeństwo chyba nie bardzo chce dać
osobom takim jak ja szansę na to, żeby znowu normalnie żyć. Według społeczeństwa
my już mieliśmy życie. Była miłość, tragedia i wystarczy. Życie się skończyło –
opowiadała”.
Przepraszam bardzo, ale co do
ciężkiej cholery ma znaczyć? W jakim to towarzystwie obraca się owa Pucewicz,
wdowa po Morawskim, że jakaś banda idiotów ją dręczy niezrozumieniem dla
prostego cierpienia związanego z utratą osoby bliskiej, i każe jej przy tym uważać,
że oto ma do czynienia z polskim spoleczeństwem? Czy to możliwe, że ona mówi o
tych samych ludziach, którzy szydzili z Jarosława Kaczyńskiego, którzy w jednej
chwili stracił wszystko, co miał, a których bardzo aktywnie wspierał w tych
szyderstwach sam Onet? Czy może z niej szydzi Małgorzata Kidawa Błońska, która
tuż po Smoleńskiej Katastrofie opowiadała w wywiadzie dla Mazurka, jak to ona
po śmierci swojej mamy nosiła żałobę tylko przez tydzień i to jest obowiązujący
standard? A może jej znajomym jest Kazimierz Kutz, który parę tygodni po
Katastrofie darł w TVN-ie mordę na Elżbietę Jakubiak, że przyszła do studia w
czarnej bluzce?
Pies z nimi tńcował. To w końću
nie o nich ten tekst. To nawet nie jest tekst o tych biednych kobietach, które
w pewnym momencie swojego życia uznały, że nie ma to jak zwiazać się z ciekawym
człowiekiem. To jest tekst o Onecie, czyli ludziach, którzy po tym wszystkim co
przeżyliśmy, każą się nam wzruszać losem rodzin, które przeżyły stratę, której
przeżyć nie ma sposobu i udają, że nic szczególnego się nie dzieje. Oto ów Onet
w swoim reportażu cytuje wypowiedź psycholog, która w ramach jakiejś fundacji współpracuje
z wdowami po zmarłych himalaistach i proszę posłuchać, co ona ma nam do
powiedzenia:
„Zagórska prowadzi m.in. psychoterapię indywidualną i grupę wsparcia dla
dorosłych. Krótko charakteryzuje sposób działania fundacji ‘Nagle Sami’.
- Nie dajemy rad typu ‘weź się w garść’, ‘przestań płakać’. Nie oceniamy,
każdy przeżywa stratę na swój sposób i nie ma czegoś takiego, że jeden sposób
jest lepszy od drugiego. Istnieje wiele społecznych stereotypów dotyczących
żałoby. Jeśli nie pokazujesz swojego bólu, słyszysz, że powinieneś byś smutny.
Jeśli jesteś smutny, mówią ci: ‘daj spokój, przecież masz dla kogo żyć’. Poza
tym nadal funkcjonuje mit, że żałoba zawsze trwa rok. Różnie to bywa, nie ma
reguły”.
No I proszę tylko popatrzeć. Oto
mija osiem lat od Katastrofy Smoleńskiej i Onet nas informuje, że „różnie to
bywa”. Przepraszam bardzo, ale pomijając już kwestię tematu w gruncie rzeczy
bez znaczenia, warto się zastanowić, jak daleko potrafi sięgnąć bezczelność
tych ludzi.
Myślę, że oto nadszedł odpowiedni
moment, by się zadumać nad losem rodziny pewnego człowieka, który gdzieś w
prowincjonalnej Polsce w pewnym momencie, kompletnie niespodziewanie, wziął i
zmarł, zostawiając ich wszystkich w stanie, którego nikt z nas nie jest nawet w
stanie pojąć. Niestety musimy zrobić to sami. Ani bowiem Onet, ani ta jakaś Zagórska
nam w tym nie pomogą.
Oczywiście
przypominam niezmiennie, że nasze książki są do kupienia w księgarni na stronie
www.basnjakniedzwiedz.pl, a moje „Marki, dolary, banany…” można zamawiać
bezpośrednio u mnie, pod adresem toyah@toyah.pl.
Zrozumienie faktu, że sfera tabu jest dorobkiem cywilizacyjnym, jest poza ich możliwościami. Nie przypadkiem pycha jest na pierwszym miejscu wśród grzechów głównych.
OdpowiedzUsuń@Bogumił
OdpowiedzUsuńRzecz w tym, że oni sami są poza cywilizacją.