czwartek, 17 sierpnia 2017

Punk's dead

Zauważyliśmy pewnie wszyscy, że tydzień, który nam powoli mija, na tym blogu realizuje się głównie w postaci tekstów pochodzących z moich książek. Czemu tak? Otóż rzecz polega na tym, że interes wydawnictwa, ale też, w ostatecznym rozrachunku, naszej dalszej tu aktywności, wymaga zdecydowanego zintensyfikowania sprzedaży. A zatem, postanowiłem się w tym tygodniu skupić przede wszystkim na zachęcaniu do kupowania wspomnianych książek. Mieliśmy więc już kolejny fragment z „Marek, dolarów, bananów”, mieliśmy bardzo ciekawy rozdział z „39 wypraw”, dziś więc kolej na „Podwójny nokaut”, a konkretnie rozdział o punk rocku. Zachęcam, tak uczciwie, jak tylko potrafię.         

       Ze wszystkich określeń tego, czym jest muzyka punk rockowa, najbardziej przypadła mi do serca definicja, wydaje mi się, że autorstwa mojego serdecznego kumpla Marka Kamieńskiego – swoją drogą, autora okładki do tej i do innych moich książek – że punk to muzyka, gdzie na scenie jest więcej ludzi, niż na publiczności. Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że powyższa sytuacja jest czymś absolutnie idealnym, wręcz niemożliwym do uzyskania, choćby z tego względu, że chyba nie ma takiego artysty, choćby i punkowego, który widząc, że przyszło go słuchać zaledwie parę osób, nie odwołałby występu. Ja jednak chciałbym o punk rocku, a więc muzyce, której swego czasu byłem wielkim miłośnikiem, i którą wciąż bardzo szanuję i niekiedy nawet lubię słuchać, napisać parę słów. No i zrobić to, wychodząc właśnie z tego założenia, że w oryginalnym zamyśle był to projekt, którego sens sprowadzał się do stworzenia takiej oferty, by znalazło się zaledwie paru zainteresowanych zakupem, za to gotowych naprawdę na wiele.
      Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu z tych, którzy czytają ten tekst, punk to przede wszystkim Sex Pistols, The Clash, The Ramones, czy ewentualnie jeszcze The Stranglers, albo choćby i samo The Exploited, a w związku z tym, każdy z nich w tym momencie może mi powiedzieć, żebym się nie wygłupiał, bo każdy z tych projektów, to dokładnie taka sama konfekcja, jak jakiś Elton John, czy Genesis, tyle że w innym opakowaniu, a przede wszystkim z bardziej oszukanym przekazem. I ja naturalnie doskonale rozumiem te zastrzeżenia, jednak jednocześnie gotów jestem bronić swojej oryginalnej tezy, że pierwotne intencje były dokładnie takie, jak zostały opisane wyżej, a resztę załatwił już rynek. W pewnym momencie rynek uznał, że to jest coś, co można by spróbować sprzedać, no i się udało. Na tyle skutecznie, że i dziś nawet znakomicie idzie muzyka grana przez jakąś nędzę typu Green Day, a banda gówniarzy święcie wierzy, że oto słuchają punk rocka.
      Jednak kiedy ja myślę o punk rocku, to przy całym oczywiście szacunku dla choćby Sex Pistols, a przede wszystkim samego Johna Lyndona, który przetrwał na najwyższych szczytach do dziś, mam na myśli takich wykonawców, jak przede wszystkim Pere Ubu, ale też Suicide, Birthday Party, Josef K, Nightingales, The Fall, a więc o tych spośród nich, którzy niekiedy i zrobili pewną karierę, ale którzy z całą pewnością w każdej chwili byliby gotowi zagrać nawet dla jednego słuchacza. Bo za ich pierwszym odruchem, by wziąć się za to, za co się wzięli, stała przede wszystkim nieposkromiona potrzeba natychmiastowej ekspresji. Tak to zawsze widziałem, i to mi się tak strasznie u nich zawsze podobało.
      Niedawno miałem okazję obejrzeć sobie na youtubie pięknie odświeżony, wyczyszczony, cyfrowo wzmocniony występ zespołu, o którym tu akurat jeszcze nie było, mianowicie Joy Division. W końcu dziś to już prawdziwa klasyka. Nawet film o nich nakręcono. Chodzi o jedną, jedyną piosenkę „Transmission” – kto wie, czy nie najwybitniejszy przejaw muzycznego geniuszu ery rock’n’rolla. Mamy więc tych chłopców zaproszonych nagle do studia BBC, by jakoś się tam zaprezentowali szerszej publiczności, mamy tego wariata Curtisa, który, dokładnie tak samo, jak w każdej innej sytuacji, robi wrażenie kogoś, kto walczy wyłącznie o to, by za chwilę nie umrzeć, no i mamy tę zebraną w studio publiczność, w liczbie kilku osób i ja oczywiście wiem, że Joy Division liczyło czterech muzyków, a po drugiej stronie akurat znalazło się nieco więcej, ale nie mam najmniejszej wątpliwości, że to była muzyka, której równie dobrze mógł nie słuchać nikt, a oni nawet by nie drgnęli.
      A zatem, kiedy myślę o punk rocku, po głowie mi chodzi wciąż ten jeden, stary występ Joy Division. Czysta złość, desperacja, no i oczywiście autentyczny talent. Bo jeśli ktoś uważa, że talent nie ma znaczenia, lub ma znaczenie minimalne, jest w głębokim błędzie.
      Osobiście, z reguły nie znoszę wsłuchiwać się w teksty piosenek. Głos traktuję niemal wyłącznie, jako kolejny instrument. Poza Dylanem, Beatlesami i oczywiście The Smiths, o tekstach nie jestem nawet w stanie rozmawiać. Myślę jednak, że, gdy idzie o to Joy Division, nie zaszkodzi zrobić wyjątek i to pokazać. Tu jest cała odpowiedź na pytanie, o co chodziło w tym pieprzonym punk rocku, który niestety, wbrew pewnej słynnej plotce, umarł:

Radio – transmisja na żywo
Radio – transmisja na żywo
Wsłuchaj się w ciszę, pozwól jej wybrzmieć
Oczy, ciemne soczewki, strach przed słońcem
Byłoby fantastycznie prowadzić nocne życie
Przed ślepym zniszczeniem, czekając na obraz,
Szlibyśmy dalej, jak gdyby nigdy nic,
I ukrywalibyśmy się przed tym, co teraz w naszej samotności,
W tym samym miejscu, poza czasem,
Sięgając na ślepo, wciąż zbyt daleko.
Tańczmy, tańczmy, tańczmy słuchając radia
Tańczmy, tańczmy, tańczmy słuchając radia.
Mógłbym wrzasnąć, gdy sprawy pójdą nie tak,
A cała nasza wiedza już nie wystarczy
Żadnych języków, tylko dźwięk, tyle nam potrzeba,
By połączyć miłość z przekazem.
I możemy zatańczyć, słuchając radia.
Tańczmy…

       I znów, mam nadzieje, że nikt sobie w tym momencie nie myśli, że ja oto właśnie przekreśliłem całą poezję tego świata, albo – co jeszcze gorsza – uznałem, wzorem tych bałwanów, którzy nagle postanowili głosić wyższość tak zwanej „poezji rocka” nad wszystkim, co stworzyli ci, co nigdy nie mieli okazji posłuchać, jak śpiewa Jim Morrison, że cała prawda o nas została nam wyśpiewana w ciągu minionych czterdziestu, czy pięćdziesięciu lat.  Mogę się mylić w szczegółach, ale idiotą przecież nie jestem. Wydaje mi się jednak, że tekst, jaki nam zaśpiewał, jeszcze zanim umarł, Ian Curtis, doskonale pokazuje pewien rodzaj artystycznej świadomości, opartej na przekonaniu, że nic się nie liczy tak jak determinacja w realizowaniu tego, co komu zostało dane.
        Stąd też czasem lubię powtarzać, że jestem starym punk rockerem.


Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie można kupić nasze książki. Ta akurat wprawdzie nie jest typową ksiązką o muzyce, ale z pewnością do słuchania muzyki inspiruje. Tu.


7 komentarzy:

  1. Wczoraj napisał pan min:
    "ja od wielu już lat nie dość że książek nie czytam, to wręcz ich nie biorę do ręki. Powtarzam więc to i niezmiennie zapewniam, że to nie jest ani prowokacja, ani żart, lecz czysta prawda: od wielu, wielu już lat, książek nie czytam, a jeśli nagle zapragnę jakichś ekstra wzruszeń, to puszczam sobie jakąś starą piosenkę, ewentualnie idę z moim synem do kina. "

    Ima pan rację, nie warto czytać książek. Lepiej posłuchać muzyki- łagodzi obyczaje.

    OdpowiedzUsuń
  2. @meloman
    No i z całą pewnością jest dużo więcej dobrej muzyki niż dobrej literatury.

    OdpowiedzUsuń
  3. @krystyr
    Zmierzyć nie, ale z obserwacji wychodzi mi na to, że jest jak mówię.

    OdpowiedzUsuń
  4. Został mi do przeczytania ostatni rozdział tej książki o Franku Zappie. I wiele razy czytając miałem swoje przemyślenia, którymi chciałem się z Panem i czytelnikami może też podzielić. Spróbuję to spisać na dniach, bo to wymaga trochę czasu, trzeba usiąść i to zrobić. Pewnie wrzucę to pod aktualną notką i mogę juz teraz powiedzieć, że jeśli to nie zachęci do kupienia ludzi, którzy kochają muzykę i lubią myśleć / wiedzieć - to znaczy, że nie spełniają któregoś z tych warunków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @marcin d.
      Moim zdaniem problem w tym, że wielu z nas myśli ze to jest jeszcze jedna książka o muzyce.

      Usuń
    2. No cóż, ja też tak myślałem, ale znając Pana spojrzenie na różne sprawy i kochając muzykę od najmłodszych lat akurat tej książki byłem bardzo ciekaw, podobnie jak 39 wypraw.

      Więc owszem ta książka jest o muzyce jak najbardziej. Subiektywnie oczywiście. Ale jest też o czymś znacznie więcej. I tu już co ważne dotyka prawd obiektywnych. I to jest w tej książce najlepsze.

      I dlatego - to nie jest "kolejna" książka o muzyce. Właściwie to chyba drugiej takiej nie ma, a już na pewno na półkach księgarń obecnie.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...