No i znów nie będzie
nowej notki. Raz, że przyszło mi się kolejny już raz udzielać rodzinnie – chyba
będę musiał wkrótce coś napisac o służbie zdrowia – i nie bardzo mam czas, a dwa,
że, jak to już ładnie przedstawił niedawno Coryllus, priorytetem dziś jest nie
tyle blog, co sprzedaż książek, a więc, przedstawiam kolejny rozdział moich
wspomnień i zachęcam do ich kupowania. Tam nie ma ani seksu, ani rzygania, ani
nawet jednej porządnej katastrofy lotniczej. No, może tylko paru biednych wariatów,
ale tak właśnie miało być.
Dopiero
stosunkowo niedawno dowiedziałem się, że Katowice to jedno z najbardziej
zielonych miast w Polsce. Trochę oczywiście wiadomość ta mnie zaskoczyła, ale
po pewnym zastanowieniu nie mogłem sobie nie uświadomić, że owszem, tu jest w
istocie w większości bardzo zielono. W samym centrum oczywiście jest to, co
jest, ale wszędzie dookoła mamy już tylko zieleń. Dla mnie jednak, gdy idzie o
ową zieleń, a więc przy okazji i rekreację, zawsze już tylko istniał Park
Kościuszki z przyległościami, a więc Wieżą Spadochronową, torem saneczkowym i
oczywiście Halą Parkową tuż obok.
Nie umiem
powiedzieć, czy dla osób urodzonych po roku 1989 nazwa Hala Parkowa cokolwiek
jeszcze mówi. Obawiam się jednak że nie. Dla nas jednak to było coś bez czego
Katowice by nie istniały. W Hali Parkowej odbywały się koncerty, na codzień też
było kino, a od czasu do czasu nawet przyjeżdżał cyrk. W cyrku, o ile pamiętam
byłem zaledwie raz, często chodziłem do Hali do kina, natomiast przede
wszystkim, kiedy myślę o Hali Parkowej, to mam w głowie koncerty. Szczególnie
jeden… na którym akurat nie byłem.
Otóż był rok
1965 i do Polski z koncertami przyjechali Animalsi. Przypominam – była zima
roku 1965, a
więc okres, kiedy oni byli u szczytu swojej kariery. No i, jak najbardziej,
przyjechali Animalsi do Katowic i
wystąpili w Hali Parkowej. Ja miałem wówczas zaledwie 10 lat, więc nie było
takiej możliwości, bym się w to wydarzenie włączył, natomiast mój starszy brat
– owszem. Brat był jednym z tych, którzy na te koncerty chodzili, a przy tym
miał nawet prawdziwe bitlesówki, przez które, swoją drogą, Mama się pewnego
dnia bardzo popłakała. On więc był, wrócił i wszystko mi opowiedział. Od tego
czasu Hala Parkowa kojarzy mi się przede wszystkim z zimą 1965 roku i Animalsami.
Kojarzy mi się
Hala Parkowa z Animalsami i pewnym niezwykłym widokiem. Otóż tego dnia
siedziałem sobie w oknie, a trzeba nam wiedzieć, że mieszkaliśmy wówczas w
miejscu, gdzie uczestnicy koncertu siłą rzeczy musieli wracać do domów, i czekałem aż pojawią się pierwsze grupki
wyszykowanych młodzieńców ze swoimi koleżankami, a wśród nich mój brat. No i
wreszcie ich zobaczyłem. Szli sobie, tacy szczęśliwi i wolni, i bardzo, bardzo
głośni. A ja na nich popatrzyłem, oczywiście żałowałem, że jestem jeszcze za
bardzo dzieckiem, by tam z nimi być, a jednocześnie czułem, że, tak czy
inaczej, jestem tego wydarzenia częścią.
Kiedy brat
wrócił do domu, pytałem go naturalnie, czy oberwał od milicjanta, i czy w ogóle
było dużo milicji, a on mi powiedział że owszem, ale on akurat nie dostał. Parę
lat później i ja zacząłem chodzić na koncerty do Hali Parkowej i niestety też
nie mogę się pochwalić, bym kiedykolwiek oberwał pałką. No ale przynajmniej,
owszem, zdarzało mi się uciekać. Do Hali Parkowej prowadziło oczywiście główne
wejście od frontu, jednak zaraz z boku były toalety, których okna wychodziły na
zewnątrz. Okna na dole były okratowane, natomiast te na piętrze już nie, a
zatem, jeśli tylko mieliśmy ochotę spróbować się dostać na jakiś koncert bez biletu, wystarczyło, że udało nam się
niepostrzeżenie wleźć po tych kratach na dole, złapać się parapetu na piętrze,
i wdrapać się do środka znajdującej się za tym oknem ubikacji zabawne, ze
akurat damskiej – skąd, już przez nikogo nie zaczepiani, wchodziliśmy do sali i
siadaliśmy gdzie popadnie. Oczywiście to nie były jakieś wyjątkowo ważne
występy. Takich nawet za wiele nie było, ale jacyś Polanie – swoją droga
znakomity wówczas zespół – czy choćby Skaldowie, jak najbardziej.
Z tyłu, już
bardziej od sceny, była garderoba dla artystów. Tam, też było okno i kraty, a
myśmy czasem tam podchodzili, żeby zobaczyć, czy czegoś się nie uda podejrzeć.
Najczęściej oczywiście okno to było zasłonięte, ale pamiętam, że raz – to mogli
być Skaldowie – udało nam się zobaczyć rozebrane Alibabki. Mówiąc rozebrane,
nie mam oczywiście na myśli niczego bardzo bezwstydnego, niemniej jednak do
dziś bardzo pamiętam tę ich kolorową bieliznę i to, jak one nas zobaczyły i się
z nas wesoło śmiały. Było jak w niebie.
W Hali Parkowej
na co dzień funkcjonowało kino. Ogromne kino na tysiąc ludzi. Niesamowite. Na
dole znajdował się oczywiście tak zwany parter, natomiast tylne rzędy wznosiły
się równomiernie w górę aż po dach, i tam, pod samym dachem siedzieli zwykle
lokalni chuligani, i podczas projekcji głośno komentowali każdą scenę, rzucając
w dół po schodach puste butelki, które z hałasem turlały się na dół, i było
bardzo wesoło.
Pamiętam, że to
właśnie w Hali Parkowej obejrzałem jeden z moich ulubionych westernów „Wynajęty
człowiek” z Peterem Fondą i Verną Bloom. Niezwykły to był film. Niby zwykły
western, a z drugiej strony, nieprawdopodobnie piękna filmowa refleksja, gdzie cała
akcja tonie w bardzo długich filmowych sekwencjach stworzonych przez Węgra
Vilmosa Zsigmonda, i wszystko płynie, by się nigdy nie skończyć. Do dziś
pamiętam, jak w pewnym momencie, któryś z owych nieznanych mi przedstawicieli
lokalnej żulowni wrzasnął: „Jak sie skończy ta absztrakcja to mie obudź!”
Dokładnie tak. Bardzo to przeżyłem.
Bileterem był tam przez cale lata pewien
mężczyzna, który budził w nas strach, jaki dużo dużo później mógł budzić już
wyłącznie najgorszy oficer SB. Był on dla nas wszystkich najbardziej
eksponowanym przedstawicielem władzy, od którego jednoosobowej decyzji zależało
to, czy wpuści nas na film, który akurat mógł być niezbyt dla nas dozwolony. No
i z bólem serca, i pewną wciąż zalegającą w moim sercu pretensją, muszę
powiedziec, że właściwie nigdy nie wpuszczał. A on nikogo się nie bał, i nikt
nie próbował z nim nawet zadzierać. Wciąż go dziś widzę, jak krąży po okolicy. Myślę,
że musi mieszkać gdzieś w pobliżu. Widzę go też niekiedy na mszy w kościele.
Zawsze samego.
Budynek Hali
Parkowej wciąż stoi. Wygląda dokładnie tak samo tak jak kiedyś, tyle że raz na
jakiś czas zmienia kolor i jest albo żółty, albo niebieski, albo czerwony, albo
po prostu biały – zależnie od tego, jaka firma go wynajmuje na tak zwany
minimarket. Kiedy Lech Wałęsa obalił komunę, dzieci starych komuchów otworzyły
tam sklep pod nazwą Billa, a dziś chodzimy tam czasem, może raz na rok, do
Almy, żeby kupić śmierdzący ser po 99 zł. za kilogram. No a po przeciwnej
stronie ulicy wciąż jest Park Kościuszki. Bogu dzięki, niemal nietknięty. Park
naszej wiecznej młodości. Któregoś dnia, tuż przed wyborami roku 1989, na
jednej z tych ławek przykleiliśmy nalepkę Solidarności.
Książka „Marki,
dolary, banany i biustonosz marki Trumph” jest do kupienia tu:
Byłem na tym koncercie ( drugim bo pierwszy był 17-tego) 18-tego listopada 1965. Była to cała wyprawa, bo mieszkałem wtedy jeszcze w Bytomiu. Fajnie było! Oprócz Burdona utkwił mi w pamięci basista Ches Chandler ( już nieżyw ). Polanie hmmmm.. nie mój gust.
OdpowiedzUsuń@von Kattowitz
UsuńChandler? Ciekawe, bo Animalsi to, poza Burdonem, przede wszystkim Alan Price. Ja ich ubóstwiam do dziś.
"Park naszej wiecznej młodości". W sedno bite.
OdpowiedzUsuń"Otóż był rok 1065 i do Polski z koncertami przyjechali Animalsi". Literówka, ale wiedz, że śmieję się za każdym razem, kiedy to sobie wyobrażam. Sprawdziłam teraz, że w książce tej pomyłki nie ma.
@Mela
OdpowiedzUsuńTo faktycznie byłby figiel, gdyby oni wtedy przyjechali.