Parokrotnie już tu o tym
wspominałem, ale ponieważ za każdym razem wiekszość z nas uparcie traktowała
owe deklaracje jako żart, lub, co gorsza, prowokację, powtórzę to raz jeszcze:
ja od wielu już lat nie dość że książek nie czytam, to wręcz ich nie biorę do
ręki. Powtarzam więc to i niezmiennie zapewniam, że to nie jest ani prowokacja,
ani żart, lecz czysta prawda: od wielu, wielu już lat, książek nie czytam, a
jeśli nagle zapragnę jakichś ekstra wzruszeń, to puszczam sobie jakąś starą piosenkę,
ewentualnie idę z moim synem do kina.
Czemu tak? Otóż odpowiedź, wbrew
pozorom, jest bardzo prosta. Moim zdaniem – i jak najbardziej biorę pod uwagę
taką możliwość, że jest to wynik mojej coraz bardziej zaawansowanej starości i
tego wszystkiego, co ona w sposób naturalny niesie – jestem głęboko przekonany,
że po tych wszystkich literackich emocjach, jakich doznałem, będac jeszcze
najpierw dzieckiem, a następnie młodzieńcem, gdy chodzi o tak zwaną
„literaturę”, nic ciekawego mnie nie czeka. Jestem bowiem bardzo mocno
przekonany, że kierunek, w jakim w ostatnich latach poszedł świat, ostatecznie
i nieodwołalnie zabił to, co dotychczas nazywaliśmy – i to zarówno gdy chodzi o
literaturę, jak i każdy inny rodzaj sztuki twórczej – geniuszem. Czy to gdy
chodzi o sztuki plastyczne, czy o muzykę, czy o teatr, czy wreszcie o
wspomnianą literaturę, dziś mamy do czynienia wyłącznie z jakimś ponurym
przekrętem, którego jedynym celem jest wyłudzenie tak zwanej „kasy”, a
praktycznie ostatnim towarem, o którym można powiedzieć, że jest do przyjęcia,
jest film. I lepiej już nie będzie.
Nie czytam książek, a więc nie mam też
pojęcia, w jakim kierunku rozwija się współczesna polska, ale też światowa,
literatura. Ostatnie informacje, jakie udało mi się zupełnym przypadkiem
uzyskać, wskazywały na to, że emocje miłośników książki krążą między dupczeniem
Kuczoka, a pijaństwem Twardocha, ostatnio jednak przeczytałem na blogu
Coryllusa, że oni wszyscy uznali, że liczą się jednak wartości i dziś każda
kolejna współczesna polska powieść rozpoczyna się od lotniczej katastrofy, by
następnie przejść w rozważania nad sensem życia. A to by wskazywało na to, że kiedy
oni już się napili, podupczyli i wyrzygali, wsiedli w samolot, by pojechać na
targi do Londynu, nagle się przestraszyli, że co to będzie, gdy nagle coś się tam
zepsuje i oni zlecą z tych 10 tysięcy kilometrów na mordę, no i znaleźli
kolejny temat. Przepraszam bardzo, ale jaki ja mam powód, by się tym czymś
ekscytować?
Oczywiście mamy wolność, każdy z nas robi
co chce i szuka satysfakcji tam, gdzie ma ochotę, i nikomu nic do tego. Jeśli
jest jednak ktoś, kto czuje, że stanął przed ścianą i nie wie, jak się w tej
nowej sytuacji odnaleźć, polecam księgarnię pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie wszystko jest takie jak kiedyś. Weźmy choćby
moje wyprawy na dziewiąty krąg:
Te akurat refleksje, w
odróżnieniu chyba od wszystkich poprzednich, będą nosić nieco wesołą nutę. I to
nawet nie dlatego, że ich bohaterowie zajmują dalsze miejsca w odpowiednich
rankingach, ale przez to, że tym razem bardzo niebezpiecznie zbliżamy się do czegoś
co popularnie określa się nazwą „Bollywood”, i to wcale niekoniecznie dlatego,
że właśnie zamknęliśmy temat Al-Waleed
bin Talal bin Abdulaziz al Sauda. No ale nie uprzedzajmy zdarzeń.
We wcześniejszym tekście
zwróciłem uwagę na zadziwiający bardzo fakt, że wbrew powszechnemu przekonaniu,
że największe fortuny zgromadzone są na Bliskim Wschodzie, pozostając w rękach
naftowych szejków, wśród najzamożniejszych ludzi na świecie wcale nie jest tak
łatwo znaleźć osoby pochodzące z tamtego rejonu, a pierwszy arabski miliarder
na liście „Forbesa”, biznesmen z Arabii Saudyjskiej, członek rodziny
królewskiej, Al-Waleed bin Talal bin
Abdulaziz al Saud, zajmuje tam miejsce dopiero w czwartej dziesiątce. A i to,
gdyby się przyjrzeć jego finansowej karierze, chociaż faktycznie na jej
początku stał handel ropą, dziś on niemal wyłącznie żyje z przejmowania
różnorakich biznesów i handlu akcjami. Ropa się tam za bardzo nawet nie
pojawia. Jeśli natomiast chcemy zobaczyć, jak wygląda biznes naftowy,
powinniśmy się raczej udać do Teksasu – a jak ktoś ma ochotę na żarty to na
stadion Chelsea, czy do niedawna choćby i do Poznania – a nie dusić w upale
Bliskiego Wschodu.
Jest
jednak jeszcze coś, co być może zastanawia jeszcze bardziej, niż ów przedziwny
arabski mit, a mianowicie dający się z łatwością zauważyć brak na czołowych
miejscach we wszelkich finansowych rankingach przedstawicieli Zjednoczonego
Królestwa. Jak jeszcze przyjdzie nam wspomnieć przy okazji refleksji na temat
rodziny Rostchildów, absolutnym centrum finansowym świata jest londyńskie City,
którego zarówno administracyjny, jak i polityczny status sprawia, że kiedy
przyjeżdża tam brytyjska królowa, to jej przywódcza rola się automatycznie
kończy, i jeśli ktoś się tam ma komuś kłaniać, to prędzej ona powoływanemu
przez Rotschildów burmistrzowi i jego Radzie, niż oni jej. A zatem, łatwo stąd
wysnuć wniosek, że z tą potęgą Brytyjskiego Imperium wcale nie jest tak, jak
się przywykło sądzić. No ale żeby wśród faktycznych właścicieli naszego świata
byli Szwedzi, Francuzi, Niemcy, Włosi, Hiszpanie, Brazylijczycy, ale już nie
Brytyjczycy, i tak robi wrażenie, należy przyznać, trochę dziwne.
Na
szczęście i tu, podobnie ja tyle razy wcześniej, okazuje się, że pozory mylą,
no i że przede wszystkim wystarczy stracić jeden drobny element, by przy okazji
utracić cały sens, a więc prawdę. Wystarczy bowiem odwołać się do opinii
wyrażonej jeszcze setki lat temu przez pierwszego doradcę królowej Elżbiety I,
niejakiego Johna Dee, by zrozumieć, że z punktu widzenia Imperium, potęga
Korony nie zna granic. A zatem, czy mamy do czynienia ze Stanami Zjednoczonymi,
Kanadą, Australią, Indiami, Rosją, Afryką, Południową Ameryką, czy nawet i
Chinami, to wszystko są tereny, gdzie wpływy Korony są w ten czy inny sposób
decydujące. Nawet jeśli tylko na poziomie języka, bez którego żaden z owych
rejonów nie będzie w stanie prowadzić swoich interesów, a więc i istnieć. To po
pierwsze. Po drugie natomiast – podobnie jak się to ma w przypadku tak
wpływowych rodzin, jak opisywani tu już Rockefellerowie czy Rotschildowie –
nikt z nas tak naprawdę nie wie, jak wielkim majątkiem dysponuje dziś dynastia
Windsorów. Nikt z nas nie ma bladego pojęcia, jaki majątek netto posiadają
Elżbieta II z mężem, ich rodzeństwo i dzieci, oraz dzieci ich dzieci. Wystarczy
może zwrócić uwagę na fakt, że wedle bardzo poważnych szacunków, narodzona
zaledwie parę miesięcy temu księżniczka Charlotte już dziś dysponuje majątkiem
w wysokości ponad miliarda dolarów. Tylko dzięki temu, że się urodziła i stała
się czwartym w kolejce kandydatem do tronu. Bo, powtórzmy za Johnem Dee to raz
jeszcze: Imperium nie zna granic i to ono decyduje kto jest jego
przedstawicielem, kto jego sługą, a kto ma stać w kolejce i czekać na wezwanie,
choćby po to, by Imperium zabawiać.
Oto w
tych dniach z 69 miejsca rankingu „Forbesa” na miejsce 76 spadli bracia Hinduja
z majątkiem 14,2 miliardów dolarów, tym samym przesuwając na owej liście Wielką
Brytanię o kilka dobrych pozycji. Kim są zatem owi bracia Hinduja? Przede
wszystkim, i to należy podkreślić już na samym początku, są to wedle
oficjalnych szacunków najbogatsi dziś Brytyjczycy, a jednocześnie Hindusi,
których Imperium zgodziło się traktować jak swój narodowy skarb, i to skarb na
tyle cenny, że, jak głosi publiczna plotka, Srichand P. Hinduja, najważniejsza
osoba w międzynarodowym konglomeracie Hinduja Group, jej prezes i główny
udziałowiec, może sobie pozwolić na tego rodzaju ekstrawagancję, że gdy zostaje
zaproszony na bankiet do brytyjskiej królowej – co mu się zdarza stosunkowo
często – jako oddany abstynent i wegetarianin, pojawia się tam z własnym
jedzeniem.
A
wszystko zaczęło się w roku 1914, kiedy niejaki Parmanand Deepchand Hinduja
uruchomił w Mumbai w Indiach rodzinną firmę produkującą i handlującą tekstyliami,
która z miejsca zaczęła odnosić takie sukcesy, że już w roku 1919 rodzina mogła otworzyć swoje oddziały w
Iranie. Srihand urodził się, jako drugi syn Parmananda w roku 1935 na terenie
dzisiejszego Pakistanu i właściwie od pierwszego momentu, gdy był w stanie
pracować, przejął swoją część rodzinnych biznesowych obowiązków zarówno w
kraju, jak i w Teheranie, gdzie rodzina pozostała aż do roku 1979, kiedy to
islamska rewolucja zmusiła właścicieli do tego, by przenieść interesy do
Europy.
Prawdziwy jednak początek owej nieprawdopodobnej wręcz kariery związany
jest – jakżeby inaczej – z tym, co stanowi o kulturze Indii i o jej bardzo
szczególnej, ale jednak wielkości, a więc czymś, co znane jest pod nazwą
Bollywood. Otóż na początku lat 60-tych Hinduja nabył prawa do dystrybucji za
granicą wielkiego przeboju indyjskiego kina pod tytułem „Sangam”. Uznał
Hinduja, że najlepiej będzie skoncentrować się na dystrybucji filmu na rynkach
bliskowschodnich i dzięki niezwykłemu sukcesowi owej historii, zarobił swoje
pierwsze miliony.
„Sangam” nie tylko był jednym z pierwszych
bollywoodzkich filmów nakręconych w kolorze, ale przede wszystkim jako pierwszy
wykorzystał w swojej historii sceny z Europy, a więc z Wenecji, Paryża,
Londynu, czy Genewy, co w następnych latach stało się w tej dziwnej sztuce
tradycją. Warto tu może opowiedzieć choć bardzo krótko fabułę tego filmu, a to
głównie dlatego, że ona, jak mało co, pokazuje, czym tak naprawdę jest kariera
i życie braci Hinduja. A to z kolei dlatego, że pod pewnym szczególnym
względem, oni faktycznie wyglądają jak wyjęci żywcem z bollywoodzkiego filmu.
Otóż Sundara,
biednego sierotę z marginesu, oraz jego kolegę Gopala łączy od dziecka wielka i
szczera przyjaźń. Podczas gdy Sundar prowadzi swoje zwykłe, biedne życie, Gopal
zdobywa wykształcenie, w konsekwencji wyjeżdża na studia do Londynu, a
następnie, już jako niezwykle zdolny prawnik, wraca do Indii i ponownie spotyka
się ze swoim ubogim kolegą. Problemem jest jednak to, że i jeden i drugi
kochają się w również znanej im od dziecka dziewczynie imieniem Radha.
Dziewczyna także, tyle że już potajemnie, kocha obu mężczyzn, jednak jej
rodzice, ze względu na niski status społeczny Sundera, od początku oczywiście
stawiają na Gopala. Aby pokazać potencjalnym teściom, że on też zasługuje na
rękę ich córki, Sunder udaje się na wojskowe szkolenie, by zostać pilotem
myśliwców, a następnie wyrusza na wojnę w Kaszmirze. Tam niestety ginie, co
sprawia oczywiście, że Gopal może już bezpiecznie wyznać swoją miłość ukochanej.
Szczęśliwa para planuje małżeństwo, kiedy nagle okazuje się, że Sunder jednak
nie umarł i stęskniony wraca do dwojga najbliższych mu osób, a więc do
ukochanej i przyjaciela… I tak dalej, i tak dalej.
To
więc był faktyczny początek, jednak już chwilę potem, zapewne z wykorzystaniem
pieniędzy zarobionych na Półwyspie Arabskim na owej poruszającej historii,
pojawiły się interesy kolejne, i to wciąż na linii Indie – Iran, tak z pozoru
bez znaczenia, jak eksport cebuli i ziemniaków, czy rudy żelaza.
Jak
już wspomnieliśmy, w roku 1979, w obawie przed muzułmańskim szaleństwem, bracia
Hundaja poczuli się zmuszeni do opuszczenia Iranu i przenieśli interesy do
Europy. Srichand Hinduja z bratem Gopichandem polecieli do Londynu, by tam dalej
zajmować się eksportem, ich brat Prakash zamieszkał w Genewie, skąd mógł
bardziej skutecznie zarządzać finansami firmy, natomiast najmłodszy z braci,
Ashok, pozostał na miejscu w Indiach i stamtąd już doglądał spraw w wymiarze
lokalnym.
Po wykupieniu w latach 80-tych od brytyjskiego Leylanda Ashok Leyland,
oraz Gulf Oil od Chevrona, a później, już w latach 90-tych, po otwarciu banków
w Szwajcarii i Indiach, Hinduja stają się jednymi z największych potentatów
indyjskiego biznesu, obok takich potęg, jak Tata, Birla, czy Ambani. W roku 2012, za ponad miliard dolarów, Grupa
wykupuje w całości największego na świecie producenta ciekłych metali,
amerykańską firmę Houghton International. W roku 2013 „Financial Times”
informuje, że – znany nam bardzo dobrze i w Polsce – Lakshmi Mittal stracił właśnie swoją pozycję
najbogatszego Azjaty, a tym samym najbogatszego Brytyjczyka, na rzecz właśnie
SP Hinduji. W tym samym roku, „Forbes Life” ogłasza, że wart 500 milionów
dolarów dom Hinduji na londyńskiej Carlton House Terrace tuż obok Buckingham
Palace jest trzecią najdroższą prywatną rezydencją na świecie.
Nie jest łatwo określić, czym zajmuje się
Hinduja Group, bo oni mają na oko wszystko, co przynosi pieniądze, natomiast
niewątpliwie sama nazwa kojarzy się przede wszystkim z Ashok Leyland, drugą pod względem wielkości indyjską firmą
produkującą samochody, czwartym największym na świecie producentem autobusów i
szesnastym na świecie producentem ciężarówek. W swoich sześciu fabrykach, Ashok
Leyland produkuje również części zamienne do samochodów, oraz silniki, jednych
i drugich sprzedając rocznie tysiące. Gdy chodzi o produkcję autobusów, wedle
wewnętrznych szacunków, Ashok Leyland przewozi dziennie ponad 60 milionów
pasażerów, a więc więcej niż cała indyjska kolej.
Jednak i tu interesy braci
Hinduja wcale nie ograniczają się do tych autobusów. Inwestycje prowadzone są
na najróżniejszych kierunkach, w efekcie czego można powiedzieć, że Hinduja
Group to praktycznie dziś wszystko, od banków, przez ropę, IT, handel
nieruchomościami, chemię, aż po
zwykłą rozrywkę. Abyśmy mogli jednak zyskać choćby drobne pojęcie na temat
zakresu prowadzonych przez braci Hinduja operacji, wystarczy rzucić okiem na
takie choćby interesy jak: Hinduja Bank (Switzerland) Ltd, IndusInd Bank, Hinduja
Global Solutions Ltd, Gulf Oil Corporation Ltd, P D Hinduja National Hospital and
Medical Research Centre i wiele, wiele innych.
I choć to jest to, co braci
doprowadziło do dzisiejszej pozycji, przy tym wszystkim jednak, jak sądzę,
wypada wciąż pamiętać o tym jak to się wszystko tak naprawdę zaczęło. Bo ile
byśmy nie mieli przed sobą tych banków, tych rezydencji, tych, kompanii
naftowych, zawsze na pierwszym planie pojawią się czterej niemal identyczni
Hindusi w tych swoich czarnych garniturach, w okrągłych okularach, z całą tą
swoją indyjską aurą, no i tamten film o dwóch kolegach i ich ślicznej
koleżance. Dlaczego tak? Bo jak się zastanowić, to na początku tego wszystkiego
zawsze jest to coś, co z jednej strony sprawia, że to Bollywood, a nie
Hollywood reprezentuje najbardziej spektakularny przemysł filmowy na świecie, a
z drugiej, że to Indie tak naprawdę mają dziś najwięcej na świecie milionerów.
I proszę nie mieć do mnie pretensji, że nie wiem jak to się dzieje i dlaczego.
Kilka lat temu w lokalnej
indyjskiej prasie pojawiło się zdanie: „Słyszałem
plotki na temat tego, ile oni wydają na same kwiaty, jednak nie mogę ich tu
opublikować, bo bracia Hinduja by się za mnie wzięli na poważnie”. W
związku z czym ta informacja? Otóż w styczniu 2006 roku bracia Hinduja
postanowili ożenić trzech swoich synów. Wszystkich na raz. Podczas jednego
przedstawienia, jednej imprezy, jednego biznesowego gestu. Jeśli ktoś ma choćby
minimalne pojęcie na temat kultury Indii, nawet jeśli tylko zaczerpnięte z
filmów takich jak wspomniany wcześniej „Sangam”, wie, że ślub w Indiach to nie
żarty. Jeśli ktoś wie, jak zawzięty potrafi być Hindus z miliardami dolarów na
koncie, nie zdziwi się też, że kiedy pewnemu dziennikarzowi po wielu miesiącach
starań o uzyskanie wywiadu od braci Hinduja, a więc od pana SP, pana GP, panów
Prakasha i Ashoka, kiedy wywiad był już gotowy do publikacji, okazało się, że
zanim to nastąpi, należy z niego usunąć informację, że rozmowa odbywała się w
pokoju z żyrandolem i perskim dywanem. Jeśli wreszcie ktoś wie, czym dla
Hindusa z miliardami na koncie jest ślub syna i paru jeszcze bratanków,
przyjmie jako rzecz oczywistą, że tam nikt się oszczędzać nie będzie. I tak też
było 15 stycznia 2009 roku, kiedy to na uroczystość zaślubin trzech młodych
Hinduja w Royal Western India Turf Club
stawiło się wprawdzie zaledwie 10 tysięcy najbardziej bliskich przyjaciół
rodziny, tyle że jednocześnie – tak się
akurat przy okazji złożyło – wszystkich najważniejszych ludzi w Indiach.
Jak relacjonował sytuację
redaktor „Daily in Bombay” Rajiv Bajaj, Hundaja „zaprosili wszystkich, każdego ministra w rządzie w Delhi, każdego
gubernatora wszystkich 26 stanów, każdego parlamentarzystę, każdego bardziej
liczącego się dziennikarza i oczywiście wszystkich najważniejszych
przedsiębiorców. W najbardziej ekskluzywnych hotelach w Bombaju zarezerwowano
500 pokoi dla gości, którzy przybyli z Londynu, Genewy i z Bliskiego oraz
Dalekiego Wschodu. Zaproszenia na wspólną uroczystość były zdobione prawdziwym
srebrem i złotem, a jakby tego było mało, po otwarciu koperty, można było
wysłuchać specjalnie zaaranżowanej na tę okazje melodii. Do każdego zaproszenia
dołączona została specjalna, 48-stronicowa, książeczka z cytatami z Księgi
Wedy. Na każdym zaproszeniu, małymi literkami na samym dole było napisane:
‘Prosimy o nie przynoszenie prezentów’”.
Jeszcze czego, prawda? A jakie
to by miały być prezenty? Eliksir na nieśmiertelność?
Wielu obserwatorów twierdzi, że
tego typu okazje bracia Hinduja traktują, jako kolejny sposób na umocnienie
swojej pozycji w świecie finansów. Inni jednak, jak choćby popularny indyjski
powieściopisarz Shoba De sugeruje, że Hinduja to zwykłe „buractwo”. „Miałem okazję ich poznać”, mówi. „Oni mi się wciąż mylą. Przypominają mi te
rosyjskie babuszki, gdzie po otwarciu jednej, pokazuje się kolejna. Możliwe że
to przez te identyczne czarne garnitury i identyczne okulary”.
Shoba, mimo zaproszenia, nie
zjawił się na uroczystości. „Nie chadzam
do cyrku”, oświadczył.
Wedle doniesień medialnych, dwa
z owych trzech małżeństw zaaranżowanych zostało przez rodziców wyłącznie na
podstawie horoskopów, natomiast trzecie, między synem GP, Dheerajem oraz
Shalini Chandiramani, córką pewnego dystrybutora filmowego z Maroka, to coś
niemal równie wielkiego, bo autentyczna miłość. A trzeba przyznać, że czegoś
takiego jak prawdziwa miłość wszyscy oni byli spragnieni przynajmniej od czasu,
gdy kilka lat wcześniej 22-letni syn Srichanda Dharam zakochał się w pewnej
urodzonej w Anglii Hindusce, w tajemnicy przed rodziną się z nią ożenił i z
którą, kiedy okazało się, że rodzina jest jednak bardzo niezadowolona, wspólnie
postanowili popełnić bardzo spektakularne samobójstwo. Oboje zakochani
wyjechali gdzieś w odludne miejsce na Oceanie Indyjskim, tam zamknęli się w
drewnianej chałupie, chałupę podpalili, i tyle dobrego, że dziewczyna w ostatniej
chwili spanikowała i uciekła z tego piekła.
I to jest, moim zdaniem, cała
prawda o braciach Hinduja i w ogóle o kodzie kulturowym, który oni
reprezentują. Przy okazji też, można się zastanawiać, dlaczego ktoś taki jak
Brytyjczycy, starannie ukrywając swoje sukcesy finansowe, do reprezentowania
Imperium na tym akurat poziomie wysyłają akurat Hindusów. No ale powiedzmy, że
to nie nasz problem.
To jest zaledwie
jedna z historii przedstawionych w tej książce. Jeśli ktoś ma ochotę, wystarczy
że zajrzy tu, a stamtąd już
droga bardzo prosta.
"Powtarzam więc to i niezmiennie zapewniam, że to nie jest ani prowokacja, ani żart, lecz czysta prawda: od wielu, wielu już lat, książek nie czytam, a jeśli nagle zapragnę jakichś ekstra wzruszeń, to puszczam sobie jakąś starą piosenkę, ewentualnie idę z moim synem do kina. "
OdpowiedzUsuńNic dodać nic ująć, tak jak ja.
Tylko, ja niestety nie piszę książek i nie zachęcam do ich kupowania.
Czyżby nowy Doktor Jekyll i pan Hyde?
Ach ta nowa z/a/miana :(
@neutral
OdpowiedzUsuńCzyli jednak nie tak jak Ty.
To wola Boża
OdpowiedzUsuń@neutral
OdpowiedzUsuńPomidor.
Jak się ma ten pana pomidor do apelu coryllusa?
OdpowiedzUsuńTo w końcu mamy kupować i czytać, czy też idąc pańskim tokiem myślenia- słuchać muzyki?!
@neutral
UsuńDo apelu Coryllusa nie ma się w ogóle. To była odpowiedź na Pański komentarz.
Odpowiadajac na drugie pytanie, proszę się kierować głosem Boga.
Kieruję się, a jakże.
OdpowiedzUsuńPrzez całe życie szukałem Boga przez min. czytanie!
@neutral
OdpowiedzUsuńTo tak jak ja. Tyle że ja, kiedy Go już znalazłem, przestałem czytać. Teraz już tylko sam piszę, by pomóc innym.