niedziela, 13 sierpnia 2017

Niezwykle lekka historia o tym, jak Niemiec dał mi pracę

     Zgodnie z niedzielnym zwyczajem, proponuję coś starszego. Tym razem jednak nie będzie to tekst z bloga, lecz jeden z rozdziałów mojej książki „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph”. Kto czytał, nie zaszkodzi sobie przypomnieć, kto ksiażki nie ma, niech potraktuje tę notkę jako zachętę. Naprawdę warto.

      Praca w American Eagle Airlines oczywiście nie była moją pierwszą pracą. Wcześniej sprzedawałem telewizory w katowickim „Zenicie”, i choć razem z napiwkami wychodziłem na tym bardzo dobrze, to wciąż te 5 dolarów za godzinę, gdy idzie o PRL, pozostaje niepobite. Przyprowadził mnie mój kolega Hans po raz pierwszy do tego biura, powiedział, że ja to ja, oni mi powiedzieli, żebym sobie usiadł, on powiedział, że wróci po południu żeby mnie zawieźć na obiad, no i sobie poszedł. Pamiętam że było to bardzo długie pomieszczenie, z oknami po jednej stronie i pojedynczymi boksami po drugiej, w których to boksach stały biurka, a przy biurkach siedzieli różni tacy.
       Mimo że to była firma amerykańska, Amerykanów było tam mało. O ile pamiętam, tylko pewna ubrana w wojskowy mundur czarna dziewczyna i paru niczym się nie wyróżniających mężczyzn. Poza tym był jeden Niemiec, w sposób niemal doskonały upozowany na Franka Zappę, jeden starszy już Portugalczyk, który od pierwszej chwili, jak się dowiedział, że jestem z Polski zaczął mnie namawiać, bym został na Zachodzie, bo z komunistami lepiej uważać, a on sam ma w domu karabin, tak na wszelki wypadek, no i Holender, którego zapytałem, jak się ostatecznie wymawia nazwisko Cruyff, na co on mi powiedział, że „kroif”.  Rozmawiałem głównie z tą dziewczyną-żołnierzem. Mówiła z tym szczególnym czarnym akcentem z Południa, karykaturalnie rozciągając samogłoski, była wciąż okropnie znudzona i strasznie tęskniła za domem.
       Siadłem więc tam sobie w tym biurze, czekając aż mi dadzą coś do roboty. I po chyba dwóch godzinach przyszedł do mnie ten Portugalczyk i powiedział mi, że on nie wie, co ze mną zrobić, bo tak naprawdę oni nowych pracowników nie potrzebują, a mnie przyjęli, bo prosił ich o to ich kumpel Hans, który potrzebował się jakoś zrewanżować za wojnę.  W końcu ktoś wpadł na pomysł, by mnie zawieźć na dół do wielkiego magazynu pod lotniskiem, no i tam mnie już zostawili.
       Praca w magazynie polegała na tym, że była tam drabina, ja siedziałem cały dzień na tej drabinie i najczęściej z nudów i samotności śpiewałem sobie na głos wszystkie znane mi piosenki. Najczęściej Wojciecha Młynarskiego, bo te znałem w znacznej liczbie na pamięć. Przez te trzy tygodnie dostałem jakieś zajęcie dwa razy. Pierwszy raz, siedziałem sobie na tej drabinie, darłem mordę śpiewając o tym, jak to „każda wrona, czy młoda czy stara…”, gdy przywieziono z pięćdziesiąt kartonów i na każdym z nich kazano mi napisać słowo „Baltimore”, co wykonałem znakomicie. Drugi raz przyjechał –  niewykluczone że podczas „tupotu białych mew” – jakiś potężny Murzyn z drugim, równie potężnym, białym, przywieźli wielkie koło do samolotu i poprosili mnie, żebym im pomógł je wnieść z samochodu do magazynu. Ponieważ nie byłem w stanie podnieść tego choć na milimetr, machnęli na mnie ręką i sprawę załatwili we dwójkę, po czym wsiedli do samochodu i zniknęli.
      Jeszcze raz zdarzyło mi się tam popracować. Siedziałem na górze w biurze i nagle ktoś krzyknął, że nadchodzi szefowa. Ktoś inny krzyknął „Look busy!”, a jeszcze ktoś inny zaprowadził mnie na koniec tego całego korytarza i kazał przekładać jakieś kartony, z jednej kupki na drugą. Po chwili pojawiła się – pamiętam ją bardzo dobrze – wielka, starsza już, siwa kobieta, i zaczęła wolnym krokiem, z pełnym majestatem,  przemierzać ten korytarz. W końcu doszła do mnie, zapytała, kim jest ten młody człowiek, ktoś jej powiedział, że jestem z Polski i układam pudła, a ona podała mi rękę i powiedziała – pamiętam to do dziś – „I’m glad”. I sobie poszła.
      Jak już wspomniałem, American Eagle Airlines płaciło mi 5 dolarów za godzinę, co jak na tamte czasy nie było źle. Proponowano mi dwie stawki: albo 5 dolarów, albo 10 marek. Ze względów emocjonalnych wybrałem dolary. Siedziałem tam różnie. Albo osiem godzin, albo dziewięć, czasem 10. Nikt nigdy ani mnie nie sprawdzał, ani o nic nie pytał. Kiedy przyszedł czas by wracać do Polski, poszedłem do tej kasy, oni mnie zapytali, ile godzin przepracowałem, ja im powiedziałem, człowiek wyciągnął z szuflady chyba 1200 dolarów, powiedział, że było miło i na tym moja przygoda z pracą na Zachodzie się skończyła.
       Z zarobionych pieniędzy 100 marek oddałem temu Hansowi, kupiłem sobie paręnaście płyt, a oprócz tego bardzo ładny żółto-granatowy T-shirt, który po pierwszym praniu się przebarwił, oraz elektroniczną zapalniczkę do gazu dla Rodziców, która też się bardzo szybko zepsuła. Ojcu jeszcze musiałem oddać 250 dolarów, które mi dał na ten wyjazd, no i tyle tych przygód. Dodam tylko, że wszystkie „Newsweeki” skasowano mi na granicy, podobnie jak „Greatest Hits” Animalsów, bo na okładce były narysowane czołgi z niemieckim krzyżem.
       Hans nigdy więcej się do mnie nie odezwał. Ani nie odpisał na listy, ani nie odbierał telefonów. Myślę,  że chciał zrobić tyle co zrobił i uznał sprawę za załatwioną. Ach! Byłbym zapomniał. Jeszcze mnie zabrał do McDonalda, żeby mi pokazać, jak wygląda hamburger. I to było naprawdę coś. Rodzice czegoś podobnego nie podawali.


Nie pozostaje mi tu nic innego jak zachęcić do odwiedzania naszej księgarni, a przy okazji innych zakupów, do kupowania mojej książki ze wspomnieniami. Tu:  https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/marki-dolary-banany-i-biustonosz-marki-triumph/

4 komentarze:

  1. Gdzie ta kupa anonimów? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @pytaczek
      Może to dlatego, że to niedziela, ale dziś usunąłem zaledwie trzech. Poza tym, Ty, jak widzę, się podpisałeś, wiec też jest o jednego mniej.

      Usuń
    2. @pytaczek
      Może to dlatego, że to niedziela, ale dziś usunąłem zaledwie trzech. Poza tym, Ty, jak widzę, się podpisałeś, wiec też jest o jednego mniej.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...