Zgodnie
z niedzielnym zwyczajem, proponuję coś starszego. Tym razem jednak nie będzie
to tekst z bloga, lecz jeden z rozdziałów mojej książki „Marki, dolary, banany
i biustonosz marki Triumph”. Kto czytał, nie zaszkodzi sobie
przypomnieć, kto ksiażki nie ma, niech potraktuje tę notkę jako zachętę. Naprawdę
warto.
Praca w American Eagle Airlines
oczywiście nie była moją pierwszą pracą. Wcześniej sprzedawałem telewizory w
katowickim „Zenicie”, i choć razem z napiwkami wychodziłem na tym bardzo
dobrze, to wciąż te 5 dolarów za godzinę, gdy idzie o PRL, pozostaje niepobite.
Przyprowadził mnie mój kolega Hans po raz pierwszy do tego biura, powiedział,
że ja to ja, oni mi powiedzieli, żebym sobie usiadł, on powiedział, że wróci po
południu żeby mnie zawieźć na obiad, no i sobie poszedł. Pamiętam że było to
bardzo długie pomieszczenie, z oknami po jednej stronie i pojedynczymi boksami
po drugiej, w których to boksach stały biurka, a przy biurkach siedzieli różni
tacy.
Mimo że to była firma amerykańska,
Amerykanów było tam mało. O ile pamiętam, tylko pewna ubrana w wojskowy mundur
czarna dziewczyna i paru niczym się nie wyróżniających mężczyzn. Poza tym był
jeden Niemiec, w sposób niemal doskonały upozowany na Franka Zappę, jeden
starszy już Portugalczyk, który od pierwszej chwili, jak się dowiedział, że
jestem z Polski zaczął mnie namawiać, bym został na Zachodzie, bo z komunistami
lepiej uważać, a on sam ma w domu karabin, tak na wszelki wypadek, no i
Holender, którego zapytałem, jak się ostatecznie wymawia nazwisko Cruyff, na co
on mi powiedział, że „kroif”.
Rozmawiałem głównie z tą dziewczyną-żołnierzem. Mówiła z tym szczególnym
czarnym akcentem z Południa, karykaturalnie rozciągając samogłoski, była wciąż
okropnie znudzona i strasznie tęskniła za domem.
Siadłem więc tam sobie w tym biurze,
czekając aż mi dadzą coś do roboty. I po chyba dwóch godzinach przyszedł do
mnie ten Portugalczyk i powiedział mi, że on nie wie, co ze mną zrobić, bo tak
naprawdę oni nowych pracowników nie potrzebują, a mnie przyjęli, bo prosił ich
o to ich kumpel Hans, który potrzebował się jakoś zrewanżować za wojnę. W końcu ktoś wpadł na pomysł, by mnie zawieźć
na dół do wielkiego magazynu pod lotniskiem, no i tam mnie już zostawili.
Praca w magazynie polegała na tym, że
była tam drabina, ja siedziałem cały dzień na tej drabinie i najczęściej z
nudów i samotności śpiewałem sobie na głos wszystkie znane mi piosenki.
Najczęściej Wojciecha Młynarskiego, bo te znałem w znacznej liczbie na pamięć.
Przez te trzy tygodnie dostałem jakieś zajęcie dwa razy. Pierwszy raz,
siedziałem sobie na tej drabinie, darłem mordę śpiewając o tym, jak to „każda
wrona, czy młoda czy stara…”, gdy przywieziono z pięćdziesiąt kartonów i na
każdym z nich kazano mi napisać słowo „Baltimore”, co wykonałem znakomicie.
Drugi raz przyjechał – niewykluczone że
podczas „tupotu białych mew” – jakiś potężny Murzyn z drugim, równie potężnym,
białym, przywieźli wielkie koło do samolotu i poprosili mnie, żebym im pomógł
je wnieść z samochodu do magazynu. Ponieważ nie byłem w stanie podnieść tego
choć na milimetr, machnęli na mnie ręką i sprawę załatwili we dwójkę, po czym
wsiedli do samochodu i zniknęli.
Jeszcze raz zdarzyło mi się tam
popracować. Siedziałem na górze w biurze i nagle ktoś krzyknął, że nadchodzi
szefowa. Ktoś inny krzyknął „Look busy!”, a jeszcze ktoś inny zaprowadził mnie
na koniec tego całego korytarza i kazał przekładać jakieś kartony, z jednej
kupki na drugą. Po chwili pojawiła się – pamiętam ją bardzo dobrze – wielka,
starsza już, siwa kobieta, i zaczęła wolnym krokiem, z pełnym majestatem, przemierzać ten korytarz. W końcu doszła do
mnie, zapytała, kim jest ten młody człowiek, ktoś jej powiedział, że jestem z
Polski i układam pudła, a ona podała mi rękę i powiedziała – pamiętam to do
dziś – „I’m glad”. I sobie poszła.
Jak już wspomniałem, American Eagle
Airlines płaciło mi 5 dolarów za godzinę, co jak na tamte czasy nie było źle.
Proponowano mi dwie stawki: albo 5 dolarów, albo 10 marek. Ze względów
emocjonalnych wybrałem dolary. Siedziałem tam różnie. Albo osiem godzin, albo
dziewięć, czasem 10. Nikt nigdy ani mnie nie sprawdzał, ani o nic nie pytał.
Kiedy przyszedł czas by wracać do Polski, poszedłem do tej kasy, oni mnie
zapytali, ile godzin przepracowałem, ja im powiedziałem, człowiek wyciągnął z
szuflady chyba 1200 dolarów, powiedział, że było miło i na tym moja przygoda z
pracą na Zachodzie się skończyła.
Z zarobionych pieniędzy 100 marek
oddałem temu Hansowi, kupiłem sobie paręnaście płyt, a oprócz tego bardzo ładny
żółto-granatowy T-shirt, który po pierwszym praniu się przebarwił, oraz
elektroniczną zapalniczkę do gazu dla Rodziców, która też się bardzo szybko
zepsuła. Ojcu jeszcze musiałem oddać 250 dolarów, które mi dał na ten wyjazd,
no i tyle tych przygód. Dodam tylko, że wszystkie „Newsweeki” skasowano mi na
granicy, podobnie jak „Greatest Hits” Animalsów, bo na okładce były narysowane
czołgi z niemieckim krzyżem.
Hans nigdy więcej się do mnie nie
odezwał. Ani nie odpisał na listy, ani nie odbierał telefonów. Myślę, że chciał zrobić tyle co zrobił i uznał
sprawę za załatwioną. Ach! Byłbym zapomniał. Jeszcze mnie zabrał do McDonalda,
żeby mi pokazać, jak wygląda hamburger. I to było naprawdę coś. Rodzice czegoś
podobnego nie podawali.
Alegoria UE.
OdpowiedzUsuńGdzie ta kupa anonimów? :)
OdpowiedzUsuń@pytaczek
UsuńMoże to dlatego, że to niedziela, ale dziś usunąłem zaledwie trzech. Poza tym, Ty, jak widzę, się podpisałeś, wiec też jest o jednego mniej.
@pytaczek
UsuńMoże to dlatego, że to niedziela, ale dziś usunąłem zaledwie trzech. Poza tym, Ty, jak widzę, się podpisałeś, wiec też jest o jednego mniej.