Gdyby ktoś mnie spytał, co mogę powiedzieć na temat filmu Mgła, który wielu z nas oglądało jeszcze wczoraj, a który – co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości – musi otwierać nowy rozdział w po-smoleńskiej historii Polski, mógłbym najwyżej powtórzyć to, co napisałem już we wczorajszym komentarzu pod notką o Systemie w działaniu już tak naprawdę nawet bez tradycyjnej maski. A więc to, że przede wszystkim, wprawdzie nie po raz pierwszy, ale może nigdy tak dobitnie jak własnie wczoraj, mogliśmy zobaczyć, jak wspaniałą ekipę udało się zorganizować śp. Lechowi Kaczyńskiemu wokół swojej prezydentury. Ale też i to, że chyba dopiero na podstawie tych relacji, tak porażająco intensywnych, możemy uwierzyć, że tej wojny występek już nie wygra. I że oni, jeśli tego nawet jeszcze nie wiedzą – z pewnością to czują. I że ich strach musi dziś ich przenikać jak śmierć.
I właściwie już nawet nie chodzi o to, czy smoleńska masakra była wynikiem zamachu, czy może wyłącznie fatalnym zbiegiem okoliczności. Nie ma już większego znaczenia, czy ktoś podjął decyzję zamordowania Prezydenta i ją w ten sposób zrealizował, czy wyłącznie chciał mu dokuczyć, lub zrobić zwykłego psikusa. Czy ta mgła i wszystko co ją poprzedzało i otaczało, miała doprowadzić aż do śmierci Lecha Kaczyńskiego, czy tylko do tego, by jak niepyszny musiał – przy akompaniamencie powszechnego szyderstwa – spod tego Smoleńska czmychać, będąc już tak blisko. Z punktu widzenia odpowiedzialności i kary, jest praktycznie nieistotne, co się dokładnie stało w tamto sobotnie przedpołudnie. A jest tak dlatego, że bez względu na to, czy za tamtą rzezią stał czyjaś głowa i ręka, czy tylko seria niefortunnych żartów, odpowiedzialność i kara wydają się już być nieuchronne.
Jest jednak jeszcze coś, co każe mi się nad paroma sprawami związanymi czy to z – dziś już wiadomo, że tak czy inaczej zamordowanym – prezydentem, czy z samą katastrofą, zastanowić. Otóż mam na myśli tę ciszę. Być może coś przegapiłem, ale medialna cisza, jaka zapanowała nad tym filmem, jest równie dojmująca, co głęboko znacząca. Osobiście mam bardzo marne pojęcie na temat tego, w jaki sposób organizowany jest ruch medialny i jak na poziomie informacyjnym rozkłada się kalkulacja zysków i strat. W związku z tym, nie wykluczam, że w ciągu najbliższych dni, nagle ktoś z nich dojdzie do wniosku, że może jednak należałoby temat podjąć. Na razie jest tak, że ta cisza aż krzyczy. I że w tym krzyku wyraźnie widać optymistyczna nutę.
Otóż oni się boją. Boją się jak jasna cholera. Jestem pewien, że nie ma dnia, nie ma minuty, kiedy ich myśli są choć minimalnie spokojne. Oni muszą wiedzieć – tym bardziej nawet, jeśli u początków smoleńskiej masakry stała tylko kolejna chęć dokuczenia Prezydentowi – że to co się stało, to już w tej chwili zaledwie początek. Że jej echo będzie coraz głośniejsze, a każda prośba zagłuszenia go, będzie je tylko wzmacniać. Że to z czym mamy do czynienia, to już właściwie czysta fizyka. A więc truchleją z przerażenia, i albo milczą, albo próbują zagadać nieuchronnie biegnące godziny.
Powiem zupełnie szczerze, że – być może wbrew oczywistym pozorom – to wszystko, cośmy wczoraj widzieli i słyszeli – czuję się bardzo uspokojony. Bo widzę jasno, jak bardzo tamto nieszczęście i jego skutki nie dają im ani możliwości ucieczki, ani nawet schronienia się przed tym, co prędzej czy później nadejść musi.
Nie umiem powiedzieć, jak to długo jeszcze potrwa. Mam świadomość, że po tamtej stronie stoi – jak to kiedyś, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo niefortunnie, określił Donald Tusk – „poważna ekipa” i że oni potrafią naprawdę wiele. I że już wielokrotnie pokazali nam, że umieją nas nie byle jak zaskoczyć. W tym jednak wypadku, choć szczerze się staram dojrzeć jakakolwiek możliwość, by i tym razem im się jakimś cudem udało – jej nie widzę.
Pokażę może, o co mi chodzi na przykładzie dość odległym od tego, o czym akurat piszę. Otóż, zauważyłem dziś, że kiedy przenosiłem tu stare teksty z bloga na Salonie, przegapiłem kilka notek z początku stycznia zeszłego roku. Ponieważ jednak mam je u siebie odpowiednio zarchiwizowane, odszukałem je i wkleiłem je tam gdzie ich miejsce. I oto z pewnym zaskoczeniem zobaczyłem, że niemal dokładnie rok temu, napisałem tekst o tym, że skutkiem kompletnej tępoty tego rządu, nowy rok zaczyna się od wystawienia na nieuchronne cierpienia, a może i śmierć całej grupy biednych, chorych na raka ludzi. Nie mogłem więc też w jednej chwili nie zdać sobie sprawy z tego, że niemal dokładnie ten sam temat, w tym samym niemal ujęciu, przywitał kolejny rok pracy tego rządu. Umierają ludzie porzuceni przez tych, których psim obowiązkiem było ich nie porzucać. I nagle sobie uświadomiłem, że przez ten rok, jeśli się cokolwiek zmieniło, to tylko na gorsze. Że służba zdrowia tkwi dokładnie w tej samej zapaści co wówczas, tyle że do tego doszedł jeszcze straszliwy kryzys finansów publicznych, a wraz z nim rozpoczęła się ruina systemu emerytalnego. No i jeszcze te pociągi, te powodzie, te drogi…
I można by przypuszczać, że ponieważ naturalna siła państwa i jego różnorakich służb potrafi w niektórych sytuacjach naprawdę być wielka, ten upadek może trwać jeszcze całe długie lata, a samo społeczeństwo można będzie utrzymywać w stanie tego letargu jeszcze długo, długo potem, kiedy już poza sklepami i telewizorem, nie będzie ani dróg, ani zdrowia, ani nawet siły do wychodzenia z domu. Tymczasem ów Smoleńsk nadał temu wszystkiemu gwałtownego przyspieszenia. I nie ma wątpliwości, że ono jest z każdym dniem większe. Tu nawet nie trzeba sobie nic wmawiać. Każdy dzień pokazuje, że tempo w jakim się to wszystko rozwija jest już nie do powstrzymania. I że to właśnie ta kwietniowa masakra nie pozwoli im trwać w tym kłamstwie. Jak już wspomniałem wcześniej, tu mamy do czynienia wręcz z fizyką.
Już powinienem kończyć te refleksje, ale przyszło mi do głowy, że ktoś mnie może zechce spytać, kogo mam na mysli mówiąc „oni”. Otóż nikt tak pięknie nie odpowie na to pytanie, jak sam Poeta. W niedawnym wywiadzie dla Gazety Polskiej opisał ich tak:
„Są wszędzie i jest ich cała postkolonialna armia. Według moich obliczeń, ostatni z nich umrą koło roku 2050 i wtedy Polska będzie całkowicie wolna – zrzuci swoje postkolonialne łachmany. Chyba, że wcześniej będzie wojna domowa, ale z pewnych powodów, o których może gdzie indziej opowiem, wydaje to się mało prawdopodobne. A teraz z tymi ludźmi nie będziemy prowadzić potępieńczych swarów, nie będziemy się żreć, będziemy ich obchodzić z daleka. Nie będziemy wymieniać ich nazwisk, nawet nie będziemy na nich plwać, bo nie będziemy przyznawać im prawa do istnienia. Będziemy się zachowywać tak, jakby ich nie było”.
Otóż, kiedy piszę „oni” – ich mam na myśli. Tych samych, o których mówi Rymkiewicz. I jeśli mogę coś dodać do tego, co wyżej, to tylko jedno. Możliwe, ze ostatni z nich umrą w roku 2050, natomiast z całą pewnością, zanim umrą, będziemy mogli z jak najbardziej naturalną satysfakcją przyglądać się, jak się wzajemnie zagryzają. Już słychać to kłapanie
Toyahu,
OdpowiedzUsuńMiejmy nadzieję , rzeczywiście dzieje się wiele, dzisiaj nawet okazało się, że nie ma żadnych nagrań z wieży, bo taśma się zacięła. Zdaje się,że Tuskowi już tego pudru nie starcza ,żeby zakryć plwocinę,którą mu ruskie co dnia aplikują na twarz. Zatańczę jak będzie ich koniec. CZEKAM.
@Agnieszka Moitrot
OdpowiedzUsuńTo też jest okropne. Oni chyba bardzo liczyli na to, że Ruscy jakoś to za nich załatwią. A ci ich tak fatalnie wystawili do wiatru. Oni się muszą zacząć zagryzać.