Jak może część z nas pamięta, latem
zeszłego roku udałem się do wioski Ludomy w Wielkopolsce na uroczyste
poświęcenie ponownie oddanego wiernym kościoła. Uroczystość była na tyle
znacząca, że swoją obecnością zaszczycił ją sam arcybiskup poznański Stanisław Gądecki,
który podobnie jak wiele innych osób zaangażowanych w owo wydarzenie otrzymał
od nowego proboszcza, znanego nam księdza Krakowiaka, pamiątkowe wydawnictwo
dokumentujące cały ów projekt, który doprowadził do tego, że ów kościół faktycznie
powstał z ruin. Ponieważ tak się stało, że autorzy owego projektu uznali, że i
ja mam w tym pewien udział, we wspomnianej książce zamieścili trzy teksty,
które znalazły się na tym blogu, a które w pewien sposób dokumentowały to co
się tam przez kilka kolejnych lat działo.
Miałem okazję przez chwilę porozmawiać
z Arcybiskupem i powiedziałem mu mniej więcej tak: „Ja wiem, że Ksiądz Biskup pewnie nawet nie będzie miał głowy aby po tę
książkę kiedykolwiek sięgnąć, ale tym bardziej właśnie chciałbym opowiedzieć
Księdzu, jak to miejsce wyglądało, kiedy tu pierwszy raz przyjechałem”, no
i opowiedziałem mu o tych czterech czy pięciu okolicznych chłopakach, którzy,
mimo pierwszego dnia szkolnych ferii, oraz cudownego wręcz przedwiosennego
poranka, na kolanach skrobali posadzkę tego kościoła, nie wiedząc wówczas
jeszcze nawet, czy ten ich wysiłek ma w ogóle jakikolwiek sens.
Ksiądz Arcybiskup pokiwał w zamyśleniu
głową, rzucił parę bardzo typowo arcybiskupich słów, pozwolił mi zrobić ze sobą
parę zdjęć i tyle wszystkiego. Kiedy po pewnym czasie rozmawiałem o tym z
księdzem Krakowiakiem, ten się zamyślił i powiedział tak: „To że on tego nie przeczyta to prawie pewne, natomiast uważam, że to
bardzo dobrze, że pan już nie pisze na Szkole Nawigatorów, bo gdyby jednak
jakimś cudem on tam jednak zajrzał, jakimś dodatkowym cudem zainteresował się
pańskim blogiem i trafił do Szkoły Nawigatorów, to nie tylko pan, ale i ja
bylibyśmy do końca skompromitowani”.
Nie pisałem o tym wcześniej, bo nie widziałem
najmniejszego powodu ani by drażnić Coryllusa, ani tym bardziej poświęcać czas
towarzystwu, które go tam obsiadło ze wszystkich stron, które on zmuszony jest
już dziś tolerować, a które to ksiądz Krakowiak miał przede wszystkim na myśli,
mówiąc o podłym charakterze tego miejsca. I niech nikt nie myśli, że ja tu
ujawniam jakieś swoje tajemnice. Sam o tym mówiłem Coryllusowi podczas naszego
ostatniego spotkania, wyjaśniając powody, dla których przestałem publikować na
jego portalu. Po prostu nie byłem w stanie znieść towarzystwa, które w moim
głębokim przekonaniu sprawia, że każdy kto się tam pojawi, albo zostaje
natychmiast wciągnięty w to szaleństwo, albo naraża się na ciężką publiczną
kompromitację właśnie.
Nie jest mi łatwo opisać przy tych
wszystkich ograniczeniach, jakie daje forma takiego bloga jak ten, głębi
problemu, mimo to spróbuję. Otóż wszystko się zaczęło od tego, że Coryllus
postanowił stworzyć miejsce, gdzie, jak to on sam swego czasu wyraził, będzie „zarządzał przez
konflikt”, co doskonale widać na przykładzie momentu, kiedy on ogłosił, że
Shakespeare to nędza, jak rozumiem niewiele różniące się od innej nędzy, czyli
Szczepana Twardocha. Jeśli uważam to podejście za błąd – bo generalnie nie mam
nic przeciwko zachowaniom ekscentrycznym, zwłaszcza w handlu – to tylko z tego
względu, że nie ulega dla mnie wątpliwości, że od tego momentu każdy w miarę
przytomny czytelnik zmuszony jest potraktować autora tej oceny co najmniej z
przymrużeniem oka. Co najmniej. Co zatem z innymi? Oni jak najbardziej będą
lgnąć do miejsca gdzie tego typu oceny się pojawiają, bo im strasznie musi imponować
ktoś, kto potrafi elokwentnie i z inteligencją wielokrotnie przewyższająca ich
inteligencję, uzasadnić to wszystko co ich osobiście dręczy, czyli przekonanie,
że – krótko mówiąc – wszystko co widzą to gówno, albo w najlepszym wypadku
pułapka. I tu Coryllus okazał się dla nich kimś w rodzaju guru.
Stąd też – i tu przechodzę do swojego
osobistego doświadczenia – ile razy napisałem tekst, w którym przedstawiłem
swój podziw dla różnego rodzaju talentów, czy to Roalda Dahla, Stanleya Kubricka, czy zespołu Led Zeppelin,
najpierw odzywał się Coryllus, który każdego z nich natychmiast określał jako
oszustwo, a za nim wyskakiwali jego fani – sami najczęściej bez cienia możliwości, by wymyślić cokolwiek samodzielnie – i określając Kubricka szyderczym imieniem
„Stefan”, pisali albo o „dewastowaniu emocji”, albo „przewalaniu budżetów”, albo
po prostu wołali „W punkt, panie Gabrielu”, by ostatecznie atakować już tylko
mnie, jako tego głupiego, który dał się oszukać imperialnej propagandzie.
I tego nie byłem w stanie znieść. I to też
sprawiło – nie Coryllus, ale to – że postanowiłem się z tym zidioceniem więcej
nie dać kojarzyć.
Czemu zatem piszę o tym dziś? Otóż, jak
jeszcze pewnie pamiętamy, niedawno postanowiłem napisać swego rodzaju recenzję
rysunkowej bajki, uwielbianej wręcz przez moją wnuczkę, pod tytułem „Bing”.
Ponieważ zarówno sama bajka, jak i metoda, jaką w jej produkcji zastosowano,
mnie z różnych powodów frapują, podzieliłem się na blogu swoimi refleksjami, na
co Coryllus napisał tekst, w którym przede wszystkim zarzucił mi, że „aby ocalić złudzenia gotów jestem do wielu
kompromisów”, które „mają zasłonić moją
bezradność wobec pewnych zjawisk i tym mocniej i pilniej będę strugał owe deski
ratunku im więcej wątpliwości będzie drążyć mój umysł”. I to przez to,
zdaniem Coryllusa, ja w ogóle pozwalam swojej wnuczce oglądać ową bajkę, która,
co oczywiste, jest niczym więcej jak współczesnym odpowiednikiem radzieckiej
propagandowej produkcji zatytułowanej „Zapamiętaj imię swoje”, i ma na celu oczywiście,
jak wszyscy już wiemy, wyłącznie zdewastować jej emocje.
Ja znam metodę Coryllusa, która stanowi
jego sprawdzony sposób na życie, i jak już wspomniałem nie mam nic przeciwko
niej. A zatem, proszę bardzo, kupuję ów żart z ruskim filmem w całości. Gorzej
że w tym momencie do akcji wkracza towarzystwo, które tak naprawdę podtrzymuje wciąż
przy życiu „Szkołę Nawigatorów”, i tu się już pojawia naprawdę poważna
dekonstrukcja. Oto jeden z komentatorów natychmiast znajduje w sieci odcinek,
gdzie Bing oraz Coco, oczywiście pod opieką Flopa, bawią się w przebieranie i
niemal w jednej chwili okazuje się, że Flop jest garderobianym, tiara jaką
pragnie sobie założyć na głowę Coco to kopia birmańskiej rubinowej tiary
Elżbiety II, na ścianie wisi obrazek na którym biały królik przebrany w czerwoną
pelerynę ma na piersi masońskie symbole, natomiast wszystko idealnie
podsumowuje końcowy okrzyk Flopa, że przebieranie się to wielka rzecz.
W tym momencie Coryllus, jako człowiek
technicznie rzecz biorąc historycznie niewykształcony, natomiast potrafiący
kojarzyć dane oraz wyciągać z nich wnioski, od razu sobie przypomina, że
garderobianym królowej Katarzyny był Henryk Tudor, no i w tym momencie wszystko
staje się jasne. I teraz ja oczywiście mogę im wszystkich wyjaśnić, że nic z
tego, bo przede wszystkim w oryginalnej wersji Flop nie jest garderobianym, ale
kimś kto się przedstawia żartobliwą i całkowicie wymyśloną na rzecz zabawy
nazwą „dresser-upper”, tiara o którą walczą Bing i Coco, tiarę Elżbiety
przypomina tylko w tym, że jest tiarą, a w rzeczywistości wygląda jak te
wszystkie produkowane w Chinach plastikowe tiary, którymi się pragną bawić te
wszystkie dziewczynki, którym nowy wspaniały świat nie wytłumaczył jeszcze, że
bardzo prawdopodobnie wcale dziewczynkami nie są, no i że w oryginale każdy
odcinek kończy się hasłem, że przebieranie, dzielenie się, pomaganie sobie,
huśtanie się, sprzątanie, czytanie, czy cokolwiek innego z tych ponad stu
tematów to nie jest „wielka rzecz”, ale coś o śmiesznej nazwie „Bing Thing”, a
więc coś dla Binga. No i jeszcze coś: to że Flop jest mrówką to tylko moje
sformułowane ad hoc podejrzenie, a nie sugestia, że oto tu się odtwarza
zabójcza korporacja.
Ale i to nie jest to, co chciałem dziś
powiedzieć. W końcu ja nie mam żadnego interesu, by wyjaśniać zakompleksionym
durniom, że powinni się zabrać do jakiejś uczciwej roboty zamiast siedzieć na
obcych blogach i tropić tych, którzy się rzekomo na nich zaczaili za rogiem. Ja
piszę ten dzisiejszy tekst, by skorzystać z tej okazji i jeszcze raz
zakomunikować, że moja przygoda z Coryllusem i ową publicznością, który on
częściowo sam sobie wybrał, a częściowo najpierw stworzył, a następnie do
siebie przyciągnął i dziś nie widzi żadnego sposobu, by się od niej
zdystansować, się nieodwołalnie skończyła. Za wszystko co dzięki niemu i tylko
niemu, udało mi się osiągnąć, jestem mu bezwzględnie wdzięczny, nie mam o nic
pretensji, a wręcz pozostaję dłużny – z czego on swoją drogą zresztą, jak widzę, ostatnio skwapliwie korzysta – natomiast nie widzę sposobu, by się w jego
biznesowe projekty w jakikolwiek sposób więcej angażować.
Na koniec przedstawiam pewne bardzo dla
mnie wzruszające zdjęcie i zachęcam wszystkich chętnych do tego, by spróbowali
zdekonstruować to co to dziecko ma na koszulce, bo a nuż się okaże, że tam jest
ukryty cyrkiel i ekierka. No bo, jak rozumiem, jeśli chodzi o tiarę, to
sytuacja została już wyjaśniona.
W takim razie pozwolę sobie dodać, że w Bolku i Lolku rodzice niemal nie występują, chłopca z zaczarowanym ołówkiem wychowuje dziadek, a ja, o zgrozo, w dzieciństwie uwielbiałem bajkę "Makowa Panienka", gdzie jednym z głównych bohaterów był Motyl Emmanuel.
OdpowiedzUsuńJak sobie towarzystwo ze Szkoły Nawigatorów wygoogla tego Emmanuela, to już po mnie.
@Kozik
UsuńMyślisz, że znajdą tam cyrkiel z ekierką?
Spokojna głowa. I jeszcze ten mak. Ten serial wychował zastępy morfinistów.
UsuńNigdy nie podobal mi sie sposob w jaki Cie tam traktowano.To bylo i jest podle.Dziwie sie, ze z takim spokojem to znosisz.
OdpowiedzUsuń@Tobiasz
UsuńTo ma nawet swoją nazwę: "Jestem Ponad To".