Najpierw mój tekst jeszcze z roku 2009
zatytułowany „I tak się kończy...”, a potem przejdziemy do rzeczy.
Znajomi donieśli mi, że – jak podaje „Dziennik” – Agnieszka
Chłoń-Domińczak, wiceminister w Ministerstwie Pracy urodziła dziecko i kiedy
wróciła do pracy w Ministerstwie, dowiedziała się, że minister Fedak odebrała
jej „prowadzenie
spraw dotyczących otwartych funduszy emerytalnych, żłobków, domów dziecka i
rodzin zastępczych. 2 kwietnia wyszło zarządzenie ministra pracy określające
nowy podział ról i obowiązków wiceministrów. Większą część jej obowiązków
przejął wiceminister Marek Bucior. Chłoń-Domińczak pozostało koordynowanie
działań dotyczących dyskryminacji zawodowej i społecznej, aktywizacja zawodowa
ludzi po pięćdziesiątce, a także nadzór nad biblioteką”.
Jeśli ktoś sądzi, że z tej informacji najciekawsze jest nazwisko
wiceministra Buciora, myli się głęboko. Sprawa jest bowiem interesująca w
sposób dość wyjątkowy. A na fali ostatnich ruchów w okolicach starej agentury
spod znaku Andrzeja Olechowskiego i pewnej nerwowości na poziomie medialnego
zaplecza Platformy Obywatelskiej, może się okazać, że owa wyjątkowość jeszcze
troszeczkę się wzmocni.
A więc nie chodzi o Buciora. Sprawa dotyczy w pierwszym rzędzie owej
Agnieszki Chłoń- Domińczak. Jeśli ktoś nie pamięta, o kogo chodzi, chętnie
przypomnę. Otóż w listopadzie zeszłego roku, kiedy pani Domińczak była jeszcze
w zaawansowanej ciąży, jej partia wydelegowała ją, żeby przez wiele godzin
odpowiadała posłom na pytania dotyczące emerytur pomostowych. W pewnym momencie
minister z Kancelarii Prezydenta, Andrzej Duda, zwrócił uwagę Premierowi, że
zmuszanie kobiety z brzuchem do wielogodzinnego wysiłku, tylko po to, żeby
uzyskać trochę punktów w sondażach, jest zdecydowanie podłe. I wtedy – jak
niektórzy może już sobie przypominają – rozpętało się piekło. Pierwsza
zaprotestowała sama pani minister, informując wszystkich, że ona się czuje
bardzo dobrze, że już wcześniej dwukrotnie była w ciąży, że dla niej ciąża to
pikuś, a Duda to cham i ona nie życzy sobie z jego strony żadnych uwag. Za
Domińczak poszedł najpierw atak polityczny, a potem medialny i w efekcie zrobił
się taki rejwach, że Duda musiał kobietę przeprosić, a i tak jeszcze przez całe
tygodnie Platforma Obywatelska i reżimowe media znęcały się nad Dudą za jego
zbydlęcenie, a nad Prezydentem, że trzyma u siebie taką hołotę.
Oczywiście, pojawiały się – jak zwykłe w podobnych przypadkach – głosy
rozsądku, gdzie całą aferę próbowano odpowiednio nazwać i przynajmniej w ten
sposób potwierdzić pewne, znane jeszcze sprzed setek lat, standardy, zgodnie z
którymi kobieta w ciąży jest w sposób naturalny traktowana z większym
szacunkiem, niż przeciętny człowiek. Generalnie jednak, atak szedł równy,
nieprzerwany i ostatecznie Duda – podobnie jak przed nim Irasiad, wieśmaki,
Włoszczowa, Borubar i dziesiątki innych nazw i zdarzeń – dołączył do całej
popkulturowej grupy pojęć wyznaczających zbiór, powszechnie określany, jako
obciach.
Przypomniałem sobie o ministrze Dudzie stosunkowo niedawno, przy okazji
pojawienia się na moment w publicznej świadomości, niejakiego Węgrzyna –
człowieka, który publicznie zasugerował posłance PiS-u Marzenie Wróbel, żeby
udała się do porno-klubu i „poćwiczyła na rurce”. Sytuacja, w której jeden
polityk zostaje przez skorumpowane media wdeptany w ziemię tylko za to, że
zwrócił uwagę na szczególną potrzebę szacunku wobec kobiety w ciąży, a taki sam
polityk – tyle że ze wspieranej przez media partii – nie ponosi praktycznie
jakichkolwiek konsekwencji swojego chamstwa, a wręcz przeciwnie, w sposób
bardzo dyskretny, przez wielu komentatorów traktowany jest z sympatią, była dla
mnie tak kuriozalna, że nawet szczególna natura projektu, który aktualnie
rządzi naszym krajem, nie pozwoliła mi na spokojne obserwowanie tego, co się
dzieje. A więc napisałem dwa kolejne teksty, które w jakiś tam sposób zahaczały
o sprawy związane z rolą mediów i poziomem debaty.
I oto dziś dowiaduję się, że ta sama kobieta, która jeszcze kilka
miesięcy temu, dała się w tak głupi sposób wykorzystać do walki z najbardziej
łagodną i piękną tradycją i wraz ze swoimi politycznymi przyjaciółmi tak
fatalnie się zapisała w politycznej pamięci, zostaje bez jakiejkolwiek dyskusji
przez tych swoich kumpli skreślona. A jej szefowa, minister Fedak, o której
naprawdę nie trzeba wiedzieć już dokładnie nic, jeśli tylko mamy w pamięci to
jedno ujęcie jeszcze z okresu, gdy Donald Tusk wygłaszał swoje expose, a ona
siedziała w rządowym boksie i zachowywała się, jakby się czegoś najadła,
informuje świat, że niech się Domińczak tak nie unosi, bo jak już narodziła te
dzieci, to powinna się nimi zajmować, anie bawić się w ministra. Więc dziś też
ja, oczywiście, bez najmniejszego kłopotu mógłbym się wdrapać na zwykły dla
mnie poziom złośliwości i powiedzieć pani minister Domińczak, że skoro kiedyś
sama tak sprytnie zauważyła, że ciąża to nie choroba, niech nie oczekuje teraz,
że ktoś ją będzie traktował specjalnie tylko dlatego, że urodziła kolejne
dziecko. Mógłbym też powiedzieć – już może bardziej politycznie – że nikt nie
kazał pani minister wchodzić w biznesy z bandą ruskich buców, użyczając na ich
potrzeby swoje macierzyństwo, i wierzyć jednocześnie, że oni będą na tyle
lojalni, żeby to jej poświęcenie kiedykolwiek docenić. Mógłbym w końcu zapytać
– również bardzo złośliwie – czy, kiedy dziś pani minister Domińczak widzi
siebie na opublikowanym w dzisiejszym „Dzienniku” zdjęciu, gdzie – tak
niezwykle ważna i przebojowa – stoi w Sejmie, a obok niej Tusk, Schetyna i
Pawlak robią jej wodę z mózgu, czuje dumę czy wstyd. Ale nic z tego. Bo tu nie
o nią chodzi. Gdy idzie o panią Domińczak, to ja mam jedno życzenie. Żeby jej
dzieci były zdrowe i wyrosły na mądrych i dobrych Polaków. Tu bowiem sprawa
rozgrywa się wokół czegoś znacznie ważniejszego. Jak zwykle chodzi o Polskę.
Po raz nie wiadomo już który, okazuje
się, że Platforma Obywatelska to projekt i zbiór osób całkowicie przypadkowy.
Przypadkowy w tym sensie, w jakim przypadkowe jest to, że ktoś na przykład
szedł sobie ulicą, znalazł pięć złotych, za te pięć złotych kupił sobie
ciastko, tym ciastkiem się zadławił i – jeszcze zanim się skończył cieszyć,
jakiego to ma farta – umarł. Dlaczego ta myśl o przypadkowości tego czegoś,
naszła mnie akurat przy okazji pani Domińczak? Oczywiście, w dużym stopniu
dlatego, że zawsze jest ta kropla, która przelewa czarę. I w tym wypadku, tą
kroplą okazała się być ta właśnie historia. Ale chodzi też o coś innego. Otóż
nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że gdyby to premier Kaczyński
został skonfrontowany z opisaną sytuacją, on by po prostu minister Fedak
wywalił na zbity pysk, jeszcze zanim zdążyłaby powiedzieć te słowa o tym, czym
się mają zajmować młode matki. Dlaczego by tak postąpił? Przede wszystkim wcale
nie dlatego, że nie jest – w odróżnieniu od premiera Tuska – dupkiem, który nie
umie podjąć decyzji o ile Boni mu nie powie, że komputer i sondaże wyraziły
zgodę. On by zareagował jak człowiek, właśnie dlatego, że jest człowiekiem i
reprezentuje projekt, który jest oparty na najbardziej ludzkich zasadach, a
prowadzony jest przez ludzi – owszem – ambitnych, czasem wyrachowanych,
niekiedy bezwzględnych, ale ludzi, którzy chcą mieć władzę, po to żeby
prowadzić politykę, a nie „robić”w polityce po to, żeby mieć władzę.
Kiedy patrzę na naszą polityczną scenę na przestrzeni minionych
dwudziestu lat, widzę oczywiście wielu bardzo zdolnych ludzi, z którymi w wielu
wypadkach się nie zgadzałem, których w wielu wypadkach wręcz nie znosiłem, ale
którzy – byłem o tym przekonany – robili dokładnie to, do czego zostali
stworzeni. Ale też przez te wszystkie lata, musiałem się męczyć obecnością
tych, którzy wprawdzie już szczęśliwie dawno zniknęli z publicznej świadomości,
ale przez pewien czas naprawdę tu byli i naprawdę zachowywali się, jakby mieli
tu już pozostać na zawsze. A w rzeczywistości byli niczym innym, jak tylko
bandą zupełnie właśnie przypadkowych pasażerów na gapę. Ludzi bez jakichkolwiek
talentów, jakichkolwiek pasji, jakiegokolwiek choćby osobistego, czy zbiorowego
uroku. I dlatego przegrali. I dlatego właśnie już nigdy nie będziemy musieli
oglądać tych ich strasznie mądrych min i wysłuchiwać ich niezwykle
interesujących analiz i pouczeń. Bo – dokładnie tak jak to się dzieje w każdej
innej dziedzinie życia – w ostatecznym rozrachunku liczy się tylko to, co w
sposób autentyczny było wielkie.
Niedawno, w swoim salonowym wpisie Marek Migalski napisał, że oto
jesteśmy świadkiem powolnego, ale ostatecznego upadku Platformy Obywatelskiej.
Jako dowód na prawdziwość swoich prognoz, podał kilka najświeższych przypadków,
kiedy to Platforma zsunęła się jeszcze niżej, niż była dzień wcześniej. Wskazał
też na fakt, że sam Andrzej Olechowski uznał, że z tego już nic nie będzie i
się na Tuska wypiął. Gdy chodzi o mnie, to owszem, każdy nowy dowód na
nieuchronny koniec tego nieszczęścia jest mi bardzo miły. Jednak jestem pewien,
że w gruncie rzeczy żadne dowody nie są nam potrzebne. Na poziomie idei,
wystarczy zauważyć, że jest pewien stopień szaleństwa, którego natura nie
zniesie. Natomiast, jeśli idzie o fakty, wystarczy jeszcze raz zapoznać się z
przypadkiem – czy ktoś go jeszcze pamięta? – Antoniego Mężydły, któremu jeszcze
tak niedawno Jan Maria Rokita gotów był budować łuk tryumfalny, czy tej
dzisiejszej pani, która tak nieroztropnie zaszła w ciążę.
Tekst ten, jak już wspomniałem powstał już
ponad dziesięć lat temu i nie muszę zapewniać, że wtedy nawet do głowy mi nie
przyszło, że pojawi się kiedyś okazja, by o nim wspomnieć. I oto właśnie, jak
zapewne wszyscy wiedzą, Małgorzata Kidawa-Błońska, kandydatka Platformy tak
naprawdę, a nie jakiejś niewydarzonej Koalicji Obywatelskiej w wyborach na
Prezydenta RP, Przez swoich promotorów najpierw wykorzystana, a następnie
wystawiona na pośmiewisko. A zatem tu mamy swego rodzaju z jednej strony
powtórkę zdarzenia sprzed dekady, a z drugiej, kolejną prezentację tego, z kim
tak naprawdę mamy do czynienia; z jakim kulturowym i cywilizacyjnym zjawiskiem.
Ale tak naprawdę wcale mi dziś nie
chodzi o to, by się użalać nad losem Kidawy-Błońskiej i rzucać gromy na tych,
którzy ją wycisnęli jak cytrynę. To, w moim odczuciu jest kwestia zamknięta.
Natomiast, wręcz przeciwnie, chciałbym zauważyć, że trochę się niepokoję
sposobem, w jaki opinia publiczna próbuje bronić Małgorzaty-Błońskiej przed
chamstwem jej partyjnych kolegów. Przede wszystkim bowiem chodzi o to, że ona w
najmniejszym stopniu nie zasługuje na nasze współczucie. Któś bowiem, kto
działając w tego rodzaju politycznej mafii uzyskał tego typu polityczną
pozycję, nie może powiedzieć, że on się tam znalazł przypadkiem, czy choćby ze
zwykłego dobrego serca. Ona, podobnie jak 12 lat temu wspomniana Domińczak, z
całą pewnością na swoją polityczną pozycję musiała sobie odpowiednio zasłużyć.
No ale tu pojawia się pewna perspektywa,
która powinna wzbudzić w nas przynajmniej niepokój. Otóż może się niedługo
okazać, że jeśli będziemy w dalszym ciągu z takim natężeniem demonstrować nasze
współczucie dla Kidawy-Błońskiej, jako słabej kobiety, wystawionej do wiatru
przez bezwzględnych samców, ona nagle zareaguje i nas zdecydowanie poprosi,
byśmy się od niej odpieprzyli. Bo ona jest kobietą silną, samodzielną i
odpowiedzialną za swoje czyny, a jeśli ktoś uważa inaczej, to jest gburem,
chamem i na dodatek zwykłym idiotą. I ostatecznie dojdzie do sytuacji, że my
wszyscy, tak nieroztropnie poruszeni widokiem Kidawy w tej pustej sali,
będziemy musieli ją przepraszać za nasze samcze zdziczenie. A nie mam
wątpliwości, że odpowiednie służby medialne mają dziesiątki sposobów, by
odpowiednio tupnąć nogą i stworzyć międzynarodowy skandal.
Dajmy więc spokój Kidawie, a jeśli
kogoś wciąż rozpierają emocje, niech powie, że to jest taka sama idiotka jak
jej wychowanek Rafał Trzaskowski, kiedyś młody nieznany naukowiec, a dziś
kandydat na stanowisko Prezydenta RP.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.