W momencie gdy trwająca już
praktycznie od lat kampania skierowana przeciwko Kościołowi Katolickiemu pod
pretekstem walki z pedofilią została, tu u nas przynajmniej, ukoronowana filmem
braci Sekielskich, pomyślałem sobie, że jedyny sposób, jaki pozostaje w dyspozycji
dobrych ludzi, by ów atak odeprzeć, to pokazanie zjawiska pedofilii jako
problemu cywilizacyjnego, z którym Kościół Katolicki akurat ma niewiele
wspólnego. Choć z satysfakcją stwierdzam, że jest dobrze, chciałbym tu dołożyć
swoje trzy grosze i przypomnieć swój stary bardzo tekst z czasów, gdy problem
publicznie nie był autoryzowany choćby jednym słowem. Serdecznie zapraszam do
refleksji.
Rozdano Oscary i nagrodę za najlepszy
film otrzymał wspaniała brytyjska produkcja o jąkającym się królu. Dziś już
więc prawdopodobnie duża część osób czytających te słowa wie, kim był Jerzy
VII, Edward VIII, i mniej więcej, jak to w tuż przedwojennej Anglii się działo.
Pisałem troszkę parę tygodni temu o tym filmie, ale może przede wszystkim o
samej tej niezwykłej historii, na swoim blogu, jednak bez większego efektu. No
bo co jednak prawdziwy pop, to prawdziwy pop. I wcale tu nie ironizuję.
Dziś ów film jest już świetnie znany,
choć pierwsze ślady tej sławy pojawiły się już jakiś czas temu, w momencie gdy
trafił on do polskich kin i zrobił na wszystkich odpowiednie wrażenie. Ja na
przykład przypominam sobie, jak parę tygodni temu wracałem samochodem z pewnego
miasteczka w północno-zachodniej Polsce i trafiłem na odpowiednie informacje w
Radiu Zet, które tamtej niedzieli grało nam cały czas i, tak jak tylko ono
potrafi, przyprawiało mnie o mdłości.
Otóż, jak wspomniałem, była to niedziela,
a nadchodzący poniedziałek niósł imieniny Walentego, a więc tak zwane
‘Walentynki’. W związku z tą datą, prowadzący program dziennikarze Radia Zet
dostali odpowiedniego obłędu, i postanowili wiodącym tematem dnia uczynić tak
zwaną „miłosną historię króla Edwarda”. Gdyby wciąż ktoś nie wiedział, o czym
mówię, krotko przedstawię sprawę. Otóż Król Edward VIII był bohaterem
opisywanych w filmie wydarzeń wyłącznie jako poboczny bohater negatywny –
laluś, lowelas i kompletnie durny brat Jerzego. Przy całej swojej
beznadziejności został jednak na ułamek chwili królem, a to z tej prostej
przyczyny, że był najstarszym synem zmarłego króla Jerzego V i tym samym
naturalnym kandydatem do tronu. Problem z Edwardem był dwojakiego rodzaju.
Pierwszy był taki, że został on uwiedziony przez jakąś bardzo podejrzaną
Amerykankę, dwukrotnie zamężną, wciąż z jakimś swoim amerykańskim mężem, i w
konsekwencji całkowicie stracił dla niej głowę. Drugi – już najbardziej istotny
– to ten, że zbliżała się niemiecka agresja na Europę, a zarówno on jak i ta
lala byli całkowicie pod urokiem Hitlera i jego planów dla świata. Jest cała
masa spekulacji na temat tego związku, wiele z nich pozostających do dziś tylko
spekulacjami, ale wśród nich pojawiają się i takie, że oboje funkcjonowali jako
hitlerowscy szpiedzy, a to, że ona Edwarda w ogóle uwiodła, to też był wynik
bardzo starannych wcześniejszych przygotowań z wielu stron.
Tak czy inaczej, gdy idzie o filmową
historię, to co łączy tych dwoje to żadna miłość, tylko zwykła szajba – a
niewykluczone, że jakaś dużo grubsza afera – która już nie tylko dla Anglii,
ale i dla całej Europy, stanowi śmiertelne zagrożenie. A w momencie gdy on
wreszcie zostaje skutecznie pozbawiony korony, i razem z nią zostaje
przepędzony z interesu, wiemy że jest dobrze i możemy się skupić już tylko na
walce o to, by Jerzy przestał się wreszcie jąkać. Tymczasem dziennikarze Radia
Zet w najlepsze rozpływają się nad romantyczną przygodą pary, dla której miłość
była ważniejsza od kariery, no i nad tym nieszczęśnikiem, który rzekomo tak
kochał, że dla niego nawet korona strąciła wartość. I naturalnie zastanawiają
się przy okazji, dlaczego to w dzisiejszych czasach polityka stała się tak
brudna i bezideowa, że nawet nie można sobie wyobrazić czegoś tak pięknego i
prawdziwego.
Słuchałem tego radia i tych
idiotycznych, pełnych wzruszenia lamentów nad upadkiem cywilizacji miłości, i
przyszło mi nagle do głowy, że kto wie, czy dziennikarze Radia Zet nie są aż
tak ciemni, żeby nie złapać tego akurat fragmentu filmowej opowieści, i wiedzą
doskonale, że za tym wszystkim stała zwykła zdrada stanu, i możliwe, że bardzo
brudny spisek. W końcu w ostatnich latach mieliśmy już niejednokrotnie okazję
przekonać się, że dla pewnego typu ludzi, którzy często na nasze nieszczęście,
kierują naszymi myślami na bardzo popularnym poziomie, nie ma nic ważniejszego,
jak parę lewych dreszczy o najbardziej tandetnym francuskim wymiarze. Co tam
zbrodnia? Co tam interes kraju? Co tam naród? Czym wreszcie jest prawda, a czym
kłamstwo, jeśli przed nami rozciąga się tak cudna miłosna baśń? Oczywiście nie
wolno nam rezygnować z proporcji, niemniej ten obłęd w pewnym sensie może nam
przypomnieć choćby tę, w pewnym momencie wspominaną to tu to tam, miłosną
przygodę pewnego harcerza i pewnej harcerki z tak różnych stron świata. I co
nam tu ktoś będzie gadać o jakimś Dziadzi, gdy liczy się miłość? W końcu żyjemy
w świecie, który już trochę trwa. I który wcale się nie zaczął w dniach, gdy
Służby uprowadziły córkę marszałka Kerna, a całą Polskę zalały łzy wzruszenia.
A zatem znów stajemy przed tą straszną wieścią, że to z czym mamy do czynienia,
to wcale nie chwilowe zawirowania, lecz najbardziej podstawowe kwestie
cywilizacyjne.
Przed kilkoma dniami, też na swoim blogu,
opisałem bardzo zabawną sytuację, jaką miałem okazję zaobserwować w porannym
programie telewizji TVN, gdzie jakaś w większości kompletnie mi nieznana,
zgromadzona w studio ekipa, pod kierunkiem dziennikarza Żakowskiego i
telewizyjnej celebrytki Jolanty Pieńkowskiej, zachwycali się nad szerokimi
możliwościami, jakie daje spragnionym prawdziwej miłości Polkom i Polakom
szansa wyjazdu do Afryki, czy w jakieś równie egzotyczne miejsce, i
zakosztowania seksu z, jak to wdzięcznie określiła Pieńkowska, „tubylcami”.
Oczywiście, nawet gdyby Pieńkowska na myśl o przygodzie erotycznej z jakimś
Arabem, nie straciła głowy i nie użyła tego zabawnego określenia, news byłby i
tak. No bo jest niewątpliwym newsem informacja, że oto, zupełnie oficjalnie, w jak
najbardziej publicznej przestrzeni medialnej, lansuje się zwykłe kurewstwo,
usprawiedliwione wyłącznie tym, że to jest kurewstwo egzotyczne, i że jeśli ktoś
się przy okazji zarumienia, to wyłącznie z tak zwanej chcicy.
Opisałem tę telewizyjną historię i natychmiast
przysłano mi link do informacji, podobno gdzieniegdzie już dość skutecznie
obdyskutowanej, że Marcin Kydryński – celebryta, podróżnik i miłośnik jazziku
ze szklaneczka piwa przed ryjem – opublikował swego czasu jakąś książkę o
swoich afrykańskich przygodach, której szczęśliwie dla niego przez całe lata
nikt nie czytał, aż wreszcie wpadła w jakieś bardziej uważne ręce i… się
wszystko rozlało. O co poszło. Otóż, jak wiele na to wskazuje, Kydryński,
zapewne z paroma kumplami, pojechał do tej Afryki i spędzał czas gapieniu się
na małe dziewczynki. Jeśli ktoś myśli, że przesadzam, lub zwyczajnie fantazjuję
– proszę uprzejmie. Oto relacja na gorąco, o Afrykankach:
„Czarne dziewczęta w Afryce są prawie
zawsze dzikie. Jest to wynik wychowania w społeczeństwie zbudowanym na męskim
przywódcy stada. Tak jak lwy, goryle, tak żyją plemiona Czarnej Afryki. Ich
dziewczęta mają wpisaną genetycznie nieufność. Są płochliwe jak małe antylopy,
choć urodę dziedziczą po wielkich kotach. Nie nadają się do oswojenia. Mówią
innym językiem nawet wtedy, gdy używają tych samych co my słów. Najczęściej
jednak nie mówią w obecności mężczyzn. Łaszą się. Albo polują, jak lwice. Takim
polowaniem jest afrykańska prostytucja. Seks dla większości Afrykanek to jedyna
radość życia. Używają go w sposób równie naturalny i spontaniczny jak
zwierzęta. Jeśli nie pracują i nie kochają się - nuda je zabija. Często więc
łączą te zajęcia. Ich prostytucja nie jest konsekwentna. Biorą pieniądze wtedy,
kiedy ich potrzebują. Czasem proszą jedynie o śniadanie. Częstokroć proszą
tylko o to, by je wziąć. A są nie do wyobrażenia piękne. Nie sądzę, żeby
znalazł się zdrowy mężczyzna, który umie oprzeć się ich urokowi. Nie jest to
bowiem wdzięk ludzki, do którego przywykliśmy, ale zwierzęcy. Te dziewczyny proszą,
żeby je pokryć. Zaczynają wtedy pachnieć inaczej, nagle, jak rozkrojone owoce.
Wszystko w nich gada o zbliżeniu, oczy, usta, dłonie. Wreszcie mówią wprost tak
jak formułowałyby to kocie samice, gdyby potrafiły mówić. Takie dziewczyny
spotkałem później w klubie Florida 2000 w Nairobi i na ulicach Mombasy i
wielokrotnie w Ugandzie. Uciekły ze swoich plemion do większych miast lub
urodziły się już w miastach i chcą żyć w rytmie, w jakim pulsuje ich organizm”.
O Arabkach:
„Prawdę mówiąc od pierwszej mojej
wyprawy do północnej Afryki mam pewną słabość do małych Arabek.
‘Czarodziejki’... - powiedział o nich Adam rano przy promie, kiedy dziewczynka
może dwunastoletnia, z figlarnie opartą na biodrze ręką patrzyła na niego z
żarem, przed którym nie ma ucieczki. To dobre słowo, czarodziejki. W Dajr
al-Madinie odnalazłem wśród oblepiających mnie dzieci takie śliczne małe
zwierzątka. Miałem w portfelu kilka banknotów. Może trzy funty. W hotelu
dwudziestopięciofuntówki. Je uszczęśliwia funt, nawet dwadzieścia pięć piastrów.
Przychodziły mi do głowy myśli występne, że za dwudziestkę mógłbym taką
pachnącą miodem, śniadą dziewczynkę wziąć do swojego hotelu i pieścić przez
wiele godzin. Świństwo, ale potworną miałem na to wówczas ochotę. Tymczasem
były te trzy funty, a dzieci zostało siedmioro. Dać im czy nie dać? Nie mam nic
innego, one popiskują o pieniądze, a dziś Wigilia...”
Powiem szczerze, że kiedy pisze ten
tekst, nie mam pojęcia, co słychać u Marcina Kydryńskiego. Czy on został
wyrzucony poza swoje dotychczasowe towarzystwo? Czy może nic mu się nie stało i
dalej kasuje pieniądze za swoje afrykańskie wspomnienia i reklamę Pilznera? A
może pojechał znów do Afryki poszukać sobie jakichś małych dzieci, by je
schrupać jak „rozkrojony owoc” i nagle trafił na jakiegoś czarnego byka, który
schrupał jego i z nim już mamy święty spokój? Nie wiem tego wszystkiego i
szczerze powiem, mało mnie to interesuje. To co mnie tu autentycznie
zastanawia, to fakt, ze z tego co czytam wynika bardzo jednoznacznie, że
pretensje do Kydryńskiego nie są o to, że on dostaje wzwodu na widok biednego
czarnego dziecka i na samą myśl, by je „pokryć” oblewa go mokry pot, ani nawet
o to, że on się tym swoim zbydlęceniem autentycznie chwali, lecz o to zaledwie,
że on o tych dzieciach myśli jak o zwierzętach. I też nawet nie w tym
kontekście, że w ten sposób wychodzi z niego zwykła zoofilia – bo przecież
wiadomo, że człowiek jest wolny i może robić co chce, szczególnie jeśli idzie o
seks – ale, że to jest takie rasistowskie. Podejrzewam, że gdyby Kydryński
pojechał do Afryki i sobie do tyłka wpuszczał węże, a później to pięknie
opisywał, cywilizowany świat nawet by jednego słowa przeciwko niemu siebie nie
wypuścił. Wąż to wąż, a hobby to hobby.
To co mnie z jednej strony bawi, a z
drugiej autentycznie przeraża, to świadomość mianowicie, że gdyby Kydryński już
nawet i pozostał przy tych dzieciach, tyle że nie nazywałby ich zwierzętami,
podejrzewam, że to też by zostało mu darowane. Wprawdzie pedofilia jest karana,
ale przecież nie z pominięciem różnic kulturowych. Czyż nie? A różnice
kulturowe, to czynnik niezwykle tutaj istotny. W końcu nie ma żadnego powodu,
żeby kultura chrześcijańska wpychała się ze swoimi brudnymi zapisami w piękno
wolnego i różnobarwnego świata. A zatem, gdyby nie ta wpadka ze zwierzętami,
myślę, że Kydryńskiemu wszystko by uszło na sucho. I to jest ów straszny, wręcz
szatański obraz naszego świata. Bo najważniejsze by zawsze zwyciężała miłość. A
wtedy, gdyby Marcin Kydryński tylko potrafił udowodnić, że autentycznie potrafi
kochać, niewykluczone, że w nadchodzących wyborach trafiłby jakieś dobre
miejsce na przykład na listach Platformy Obywatelskiej.
Ale przecież niekoniecznie Platformy. Nie
oszukujmy się. Tu nie chodzi przecież tylko o Platformę. Mówimy przecież o
świecie. I jesteśmy już w tej chwili i tak wystarczająco przerażeni, by bez
kolejnych obaw zauważyć, że dla takich jak on miejsce znajdzie się wszędzie. Na
niego – co całkiem przecież, ale to całkiem możliwe – czekają w różnych
częściach naszego życia publicznego. Ludzie znani, wygadani, ładni; dobrze
ubrani politycy, artyści, dziennikarze; celebryci, umęczeni swoją codzienną
służbą, z pieniędzmi, które w końcu i tak na coś muszą wydać. A gdy ktoś jest
człowiekiem i światowym, i słucha dobrego jazzu, no i – last but not least
–wykazuje bardzo postępowy szacunek dla kulturowej odmienności, i lubi sobie
przy tym dyskretnie podupczyć, a może i coś jeszcze, to tym lepiej. W nagrodę
może od razu trafić na okładkę błyszczącego kolorowego pisma, może i z piękną
żoną i równie pięknymi dziećmi w pięknych wnętrzach, a Jolanta Pieńkowska zrobi
z nim ładny wywiad, gdzie będzie wszystko – i przygoda, i emocje i tajemnica…
no a przede wszystkim prawdziwa miłość.
Zanim usiadłem do tej notki,
pokazałem ów tekst mojej córce, a ta błyskawicznie dokonała przeszukań w
Internecie i znalazła oświadczenie młodego Kydryńskiego, w którym ten stwierdził,
że tamten Kydryński i dzisiejszy Kydryński to dwaj różni Kydryńscy i on prosi,
by dzisiejszego Kydryńskiego z tamtym Kydryńskim nie mieszać. A ja sobie myślę,
że to jest oświadczenie wręcz niezwykłe. Toż to prawie słowo w słowo to, co w
rozmowie ze swoją ofiarą sprzed lat w filmie braci Sekielskich powiedział
pewien ledwo żywy już dziś ksiądz.
Różnica jest tylko taka, że ksiądz przeprosił. No i że miał kogo
przeprosić.
Zdjęcie: Marcin Kydryński
Zdjęcie: Marcin Kydryński
W dziedzinie stosunków międzyludzkich podstawą (nie jedyną!) cywilizacji, która stworzyła Europę jest personalizm. Nie wdając się tu w jego omówienie, istotę można ująć w tym, że przed człowiekiem stoi inny człowiek, a nie stado (np. dzikich dziewczynek).
OdpowiedzUsuńNie rozwijając tej oczywistości należy zauważyć, że do niej także należy absolutny zakaz stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Dotyczy on każdego stosowania odpowiedzialności za cokolwiek wszędzie i zawsze. Odpowiedzialny jest człowiek, a nie ludzie, czy grupy, do których dany człowiek należy.
Patrząc z tej perspektywy wyraźnie widać, że obecny atak na Kościół polega na stosowaniu właśnie odpowiedzialności zbiorowej. Już to dekonspiruje atak i jego heroldów. Na czym więc polega zamaskowanie tego nawrotu do jaskini?
Skoro - dajmy na to - homoseksualizm jest (ha, ha!) zjawiskiem genetycznym, a nie socjologicznym, to podobnie włożenie sukienki duchownej, niczym te geny, nieuchronnie musi robić z księdza pedofila. Jak ta koszula Dejaniry. Włożysz ją i już płoniesz. Wina jest w przyjęciu sutanny a wtedy winni są wszyscy księża. Nie zbiorowo, ale każdy. Dla lewizny Nie ma niewinnych, są tylko niewykryci. c.b.d.o.
Argument, ze "Kościół ukrywał" ma tylko funkcję odwracania uwagi. Nawet u pani Basi to nie księża ukrywali, lecz społeczeństwo kierunkowo troskliwe ponad wszelkimi podziałami.
Ukrywanie pedofilii przez hierarchię kościelną to jest oszustwo, choćby tak się gdzieniegdzie zdarzało. To zastępy ofiar i zastępy świadków ukryły te krzywdy przed świecką sprawiedliwością.
Chyba w niczym więcej, w sposób niezorganizowany a milczący, nie udało się osiągnąć podobnie skutecznej solidarności. Toż nawet sycylijska omerta wymięka, bo tam przecież podlega organizacji i egzekucji.
Dałem do przeczytania te twoje wypociny koleżance, przeczytała i powiedziała, że chyba dawno gołej doooopy nie widziałeś i sperma zalewa ci mózg... :)
OdpowiedzUsuń@Pantryota
UsuńMyślałem że cię zamknęli.
Ależ ma Pan "ulubienieców". Pozazdrościć :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
@PrzeKaz
UsuńNie ma się czym szczycić. To zaledwie jeden i ten sam wariat od wielu, wielu lat.
Jeden ale wierny, chciałoby się powiedzieć, aż po grób:) Monogamista taki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.