Basia
urodziła się w
Gdańsku w latach 50 i tam też dorastała. Jej mama była sekretarką, a tato
pracował w stoczni. Dzieciństwo Basi nie było łatwe: tato był alkoholikiem i
całymi tygodniami pozostawał poza domem, w tym czasie mama Basi w sposób
najbardziej okrutny, zarówno fizycznie jak i psychicznie znęcała się swoją
córką. Wspomina dziś Basia:
„Odkąd
pamiętam, biła mnie za wszystko, co zrobiłam i czego nie zrobiłam. Naczynia nie
były pomyte na czas, siostra i brat nie odrobili lekcji… Zawsze ja byłam winna.
Jestem najstarsza z trójki z rodzeństwa. Mama nigdy mi nie wierzyła, nawet
wtedy gdy jako ośmiolatka nie nastawiłam ziemniaków o właściwej godzinie, bo
zaprowadziłam płaczącego brata do lekarza.
Miała licznych adoratorów, była bardzo
atrakcyjna. I zimna. Świetnie ubrana, zawsze w czółenkach, eleganckich
kostiumach. Lubiła się pokazać.
Jednocześnie kazała mi kłaść
się na tapczanie i biła pasem, dopóki się nie zsikałam. A jak się zsikałam, to
dostawałam za to, że to zrobiłam”.
W tej sytuacja Basia jako dziecko
większość czasu spędzała na podwórku. I tu znów oddajmy głos Basi:
„Podwórko,
choć znajdowało się niedaleko przepięknej gdańskiej starówki, nie było miejscem
dziecięcej sielanki. W pobliżu naszego bloku stał kościół, a obok niego salka
katechetyczna. Ja na religię nie chodziłam, po prostu rodzice mnie nie
zapisali. Była druga połowa lat 60., miałam trochę ponad 10 lat, kiedy na
naszym podwórku zaczął się często pojawiać trzydziestoparoletni ksiądz, który
rozpoczął pracę w parafii nieopodal. Gdyby ktoś go obserwował z zewnątrz, to
pewnie by się dziwił, bo gdy wchodził na podwórko, wszystkie dzieci –
dziewczynki i chłopcy – rozbiegały się po kątach, uciekały.
Interesowały go dzieci od ośmiu do
kilkunastu lat. Jak miał kogoś upodobanego, to zaciągał go na strych albo do
piwnicy, a nawet szukał go po piwnicach (a były rozległe, poniemieckie), gdy
ten przed nim uciekł. Niekiedy we dwoje czy troje chowaliśmy się przed nim w
kotłowni za stosami węgla. Nie rozmawialiśmy wtedy o tym, dlaczego tak się
dzieje. Byliśmy dziećmi, jeszcze tylu rzeczy nie rozumieliśmy”.
Ksiądz Henryk, bo tak mu było na imię, szczególnie upodobał sobie Basię i
od pierwszego razu jak ją zgwałcił, ona już nigdy nie zaznała spokoju. Próbowała
się przed nim ukrywać. Kiedy tylko pojawiał się na podwórku, ona albo uciekała
do domu, albo próbowała się schować w jakichś zaułkach, ale on ją zawsze
potrafił dopaść. Kręcił się po okolicy tak długo aż wreszcie ją znalazł i wtedy
albo ją gwałcił, albo przynajmniej doprowadzał do wytrysku, brudząc jej
sukienkę.
Czemu
ani Basia, ani jej koleżanki, z których niektóre zaszły z księdzem w ciążę, nie
powiedziały rodzicom o tym, co się dzieje? Otóż Basia wyjaśnia tę kwestię
jednoznacznie: PRL to były czasy, kiedy rodzice nie ufali swoim dzieciom, a
każde słowo skierowane przeciwko księżom było traktowane z całą surowością.
Mimo tak ciężkiego dzieciństwa, Basia
ukończyła podstawówkę ze średnią 4,95, w związku z czym mogła wybrać sobie
najlepsze liceum w mieście. Tam też należała do wyróżniających się uczniów,
ponieważ jednak miała pewne problemy z chemią, rodzice zapisali ją na
korepetycje i tam poznała Wojtka, w którym się z wzajemnością zakochała.
Ponieważ mama Basi nie wyraziła zgody na ich związek, Basia postanowiła zajść z
Wojtkiem w ciążę. I znów oddajmy głos Basi:
„Reakcja
mamy mnie zaskoczyła. Stwierdziła, że zawsze była za tym, żebym wyszła za
Wojtka. Zapytała, który to miesiąc i czy byłam już u lekarza. Gdy powiedziałam,
że czwarty i że jeszcze nie byłam na badaniach, zaproponowała, że mnie umówi ze
swoim lekarzem we Wrzeszczu. Warto, by mnie prowadził do końca ciąży. Zgodziłam
się, zdumiona jej serdecznością. Pojechałam z nią na wizytę. Lekarz kazał mi
się rozebrać i siąść na fotelu. Nagle jego żona, która była zarazem jego
pomocnicą, zaczęła przypinać mi nogi i ręce klamrami do fotela, a moja mama
powiedziała do lekarza: ‘No, to wiesz, co masz zrobić. Tylko bez znieczulenia,
żeby pamiętała, że matki należy słuchać’. To był szok. Wtedy ten człowiek
zaczął na żywo usuwać mi ciążę! Pokazywał fragmenty płodu i powtarzał: ‘Zobacz,
matki należy słuchać’”.
Ale przy tym też stało się coś jeszcze
gorszego. Otóż mama Basi poinformowała Wojtka, że Basia usunęła ciążę, bo nie
chciała mieć z nim dziecka, a Wojtek jej uwierzył. W pierwszej chwili chciał Basię
porzucić, ale udało się jakoś sprawę załagodzić i Basia znów zaszła w ciążę.
Jednak i tym razem mama Basi uknuła intrygę i poinformowała Wojtka, że to nie
on jest ojcem dziecka. Tym razem Wojtek już nie był w stanie znieść presji i
dzieci się rozstały, w wyniku czego Basia tragicznie poroniła.
W pierwszym momencie Basia chciała popełnić samobójstwo, na
szczęście pewnego dnia w Sopocie poznała o siedem lat starszego Australijczyka,
który się w niej zakochał od pierwszego wejrzenia, a ona, jak wspomina, „dla
niego i dzięki niemu” pod koniec lat 70. Wyjechała do Melbourne, gdzie urodziła
się ich córka Amanda.
Szczęście niestety nie trwało długo.
Okazało się, że ojciec Amandy Basię zdradza i para się rozstała. Minęło parę
samotnych lat, kiedy Basia poznała w pracy pewnego Greka, mężczyznę dobrego i
troskliwego, z którym Basia zaszła w ciążę i urodziła mu córkę Eleonorę.
Niestety i on okazał się człowiekiem podłym. Któregoś dnia rzucił sie na Basię
i zaczął ją dusić, ta wezwała policję, Grek został aresztowany, a Basia znów
została sama. Jednak i tym razem koło fortuny okazało się dla Basi szczęśliwe,
bo pojawił się przy niej mężczyzna wręcz doskonały, któremu Basia wreszcie
mogła zaufać. No i niestety również tym razemszczęśćie trwało krótką chwilę.
Okazało się że jej nowy partner to bezwzględny homoseksualista, działający na
szeroką skalę w Internecie. Gdyby ktoś miał jakieś pytania, trzeba nam
wiedzieć, że w Australii Internet był już powszechnie stosowany w latach 80.
Pod koniec lat 80 Basia wraz ze swoimi
córkami przyleciała do Polski i zaprowadziła je do parku, w którym kiedy była
jeszcze młodą dziewczyną spotykała się z Wojtkiem. I proszę sobie wyobhrazić,
że nagle ujrzała, że na ich ulubionej ławce siędzi nie kto inny jak Wojtek.
Zaprosił więc Wojtek dawną miłość do swojego mieszkania w Oliwie, gdzie wciąż
mieszkał ze swoją mamą. Para wyjaśniła sobie przeszłość i miłość wróciła.
Znów
czas na Basię we własnej osobie:
„Przełom
lat 80. i 90. był niezwykły. Upadała komuna. Scorpionsi śpiewali o ‘dzieciach
jutra, które marzą o wietrze zmian…’. W ich ‘Wind of Change’, które powstało
już po zwycięstwie Solidarności, pobrzmiewają nasze nadzieje z tamtego czasu. W
Gdańsku czuło się ten wiatr zmian. Wydawało się, że wszystko jest możliwe.
Zakochaliśmy się wtedy z Wojtkiem w sobie na nowo. Ponieważ miał problemy z
alkoholem, postawiłam warunek: jeżeli nie pójdzie na leczenie, to za niego nie
wyjdę. Nie zrobiłabym tego, żebym nie wiem jak go kochała. Miałam ojca
alkoholika, dlatego nie wyjdę za alkoholika. Wojtek poszedł na odwyk i
rzeczywiście przestał pić. Pobraliśmy się w 1993 roku. Zdecydowaliśmy, że
polecimy z dziewczynkami do Australii, by mogły tam dokończyć szkołę”.
I wtedy to Basia zaczęła się interesować
sztuką i kulturą aborygeńską. Posłuchajmy, jak to się zaczęło:
„Chciałam zrozumieć, co jest siłą tych
niesamowitych malowideł, dlaczego są na nich kółka i kropki, białe szkielety na
czarnym tle, dlaczego wszystko jest takie „patyczkowe”, jak ja to mówię. Gdy
pytałam o to Aborygenów, twierdzili, że Australia tak wygląda z lotu ptaka.
Odpowiadałam: ‘Ale przecież setki lat temu nikt nie latał samolotami. Nie
mogliście wiedzieć, że ona tak wygląda z powietrza’. Oni na to, że potrafią
wejść w stan oddzielenia od swojej duszy i widzieć wszystko z lotu ptaka. Poza
tym inspirują ich zmarli. Porozumiewają się z nimi i przelewają na płótno (a we
wcześniejszych wiekach na korę lub na kamienie w jaskiniach) to, co tamci
widzą. Sami robią farby z kwiatów, gałęzi i innych darów natury. Zafascynowana
ich wizjami zaczęłam malować. Potrafię zrozumieć aborygeńską sztukę, ale nie
potrafię tego wypowiedzieć. Wszyscy w tym nurcie malują w podobny sposób: żółw
zawsze oznacza miłość, żmija – początek życia, jaszczur – powodzenie w różnych
przedsięwzięciach”.
Po pewnym czasie zainteresowanie
przekształciło w pasję i Basia postanowiła zostać artystką. Ponieważ jej obrazy
wywołały w środowisku wielkie zainteresowanie, postanowiła wrócić z Wojtkiem i
córeczkami do Polski i otworzyć galerię sztuki aborygeńskiej. Gdy wszystko
rozwijało się pomyślnie, nadszedł rok
2000, kiedy to okazało się, że Basia ma bardzo złośliwego czerniaka, który po
pewnym czasie zaczął dawać przerzuty i wszystko w tym momencie się skończyło.
Córka Basi nie dostała się na studia plastyczne, Wojtek znów zaczął pić, w
dodatku po wydaniu ostatniej złotówki z zaoszczędzonych 60 tysięcy złotych, prowadzący
leczenie Basi profesor poinformował, ją że skoro „życie nie jest dla niej warte
dopłaty”, będą musieli się pożegnać i Basia zmuszona została do przerwania
leczenia. Wracała z rozmowy z profesorem płacząc i w tym momencie ktoś ją
klepnął w ramię, i usłyszała słowa „Hi, Barbara”. Odwróciła się i zobaczyła
swojego serdecznego kolegę, wykładowcę na Uniwersytecie Gdańskim, któremu kiedyś
wyświadczyła tę przysługę, że przygotowała jego studentów do egzaminów
językowych. Poskarżyła się więc Basia swojemu koledze na swoją trudną sytuację,
a jego ogarnęło takie współczucie, że nie dość że kupił Basi bilet na samolot
to Australii, to jeszcze załatwił jej
tam pracę w szkole dla Aborygenów.
Ponownie posłuchajmy opowieści Basi:
„W
tym okresie, gdy uczyłam dzieci Aborygenów pod Hedland, przeszłam
wtajemniczenie w ten fascynujący świat. Aborygeni przeważnie nie tolerują
białych ludzi, bo oni na siłę chcą zmienić ich odwieczne przyzwyczajenia.
Stawiają im domy, w których jest światło, gaz, łóżka, a ci wynoszą materace na
zewnątrz i śpią pod gołym niebem. Nie chcą zmieniać swojego sposobu życia.
Biały człowiek często tego nie rozumie, narzuca im swój styl myślenia. Dlatego
Aborygeni są nieufni, ostrożni. Ja bardzo szanowałam ich odrębność. No i byłam
sobą, nie udawałam. Szczerze się angażowałam. Może dlatego z czasem zaczęłam
być przyjmowana jak członek rodziny. Kiedy malowali patykami, mogłam siedzieć
godzinami i patrzeć, jak to robią. Kiedyś dziewięćdziesięcioletni Aborygen
zaproponował, że pokaże mi malowidła sprzed 60 000 lat w pobliskiej jaskini.
Odpowiedziałam, że nie. Na co on, że w pobliżu jest jedna jaskinia, o której
istnieniu nie wiedzą biali ludzie. Bardzo się ucieszyłam. Najpierw musieli mnie
jeszcze zaakceptować ich zmarli przodkowie, a kiedy okazało się, że moja aura
jest wyrazem ich akceptacji, po odpowiedniej ceremonii mogłam tam pójść. Do
jaskini odprowadzało nas wielu członków plemienia. W środku starzec wziął mnie
za rękę i zaczął pokazywać malowidła naścienne. Nie potrafię opisać uczucia,
które mi towarzyszyło. To było dotykanie sacrum. Po tej wizycie moja więź z
mieszkańcami tego rezerwatu była jeszcze mocniejsza”.
Basia nie powiedziała Aborygenom, że
choruje, jednak, jak się okazało, mówić tego nie musiała. Oni sami to wiedzieli
doskonale. I oto, kiedy już przyszedł czas pożegnania, na lotnisku zebrała się
grupa Aborygenów z dzidami i zaczęli wydawać dziwne dźwięki, po czym najstarszy
z nich pocałował Basię w policzek i powiedział: „Ten rak odejdzie, zobaczysz. Nasze modlitwy poskutkują”. Oczywiście
Basia zapytała go, skąd on to wie, a on jej odpowiedział, że o jej chorobie powiedzieli
mu zmarli przodkowie.
Basia wyjechała do Perth i została
przyjęta do szpitala. Pojawiały się kolejne przerzuty i kolejne operacje, a
tymczasem za Basią do Australii przyjechał Wojtek. Niestety wciąż pił i
wszelkie zarobione pieniądze przepijał, przez co, żeby sprowadzić do siebie
pozostawione w Polsce córeczki, Basia zaczęła malować drewniane naczyńka i
sprzedawać na rynku. By zająć dobre miejsce, musiała być na targu z naczyńskami
o trzeciej rano, a w związku z tym każdego wieczoru musiała wychodzić ze
szpitala o 21 i iść pieszo 28 kilometrów. Któregoś wieczoru, zanim wyszła na conocną
wędrówkę, lekarka która przepisywała Basi tabletki na uspokojenie, zapytała,
czemu ona jest taka smutna. Basia opowiedziała jej swoją historię kończąc
informacją, że zostawiła w Polsce swoje córeczki, bardzo za nimi tęskni,
chciałaby je sprowadzić do siebie, ale nie ma pieniędzy. Następnego dnia, kiedy
wróciła do szpitala, lekarka wręczyła Basi kopertę z biletem na samolot dla jej
młodszej córki, mówiąc, że „ona i jej mąż
są lekarzami, zarabiają 10 tysięcy dolarów tygodniowo”, więc dla nich taki
bilet to żaden wydatek.
Tymczasem Wojtka, który praktycznie
żywił się jedynie alkoholem w każdej możliwej postaci, zaatakował rak trzustki
i para się rozstała ponownie, z tym zastrzeżeniem, że Basia do niego wróci,
kiedy ten przestanie pić i pójdzie na studia. Jak sobie zażyczyła, tak też się
stało. Wojtek rozpoczął studia kryminalistyczne, kończąc je z wyróżnieniem.
Niestety krótko potem zmarł z powodu cukrzycy.
Ostateczny zwrot w życiu Basi nastąpił,
kiedy do Australii przybył nieżyjący dziś już ksiądz Jan Kaczkowski i już po
chwili stał się wielkim przyjacielem i powiernikiem Basi, sprawiając że Basia w
wieku 60 lat po raz pierwszy w życiu przystąpiła do Sakramentu Pokuty oraz
przyjęła Komunię Świętą, ale dla którego również i Basia stała się źródłem
Nowej Wiary i Drogą Zbawienia. Jak zaświadcza sama Basia, ich niezwykłe relacje
uzyskały wymiar wręcz transcendentny, kiedy Basia zamówiła u pewnego
aborygeńskiego artysty malarza obraz namalowany wedle jej projektu, który
okazał się tak niezwykły, że ludzie, którzy go dotknęli, doznawali uzdrowień,
duchowych, ale również i fizycznych. Ale też, wedle osobistego świadectwa Basi,
w pewnym momencie wspomniany ksiądz Kaczkowski wypowiedział do niej następujące
słowa: „Wierzę w to głęboko, że gdyby
Chrystus był kobietą, to miałby twoją twarz”.
Dziś Basia jest znów w Polsce, czekając
aż urzędnicy Episkopatu zechcą się z nią umówić i wysłuchać jej świadectwa o
tym, jak to, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, była wielokrotnie zgwałcona przez
księdza Henryka Jankowskiego.
Ktoś spyta mnie teraz, skąd ja to
wszystko wiem. Otóż ja to wiem z dwóch źródeł: przede wszystkim z osobistej
relacji Basi w piśmie „Więź”, TU. , ale też oczywiście z
wywiadu, jakiego w tych dniach Barbara Borowiecka udzieliła telewizji TVN24.
Barbara Borowiecka – główny świadek oskarżenia w sprawie pedofilii w Kościele
Katolickim.
Polecam.
Ten bełkot to chyba świadectwo przerzutów do mózgu. Ludzie z czerniakiem nie przeżywają roku a tu cud: 19 lat latania wte i wewte na trasie Polska - Australia i nic!
OdpowiedzUsuń@cortes
OdpowiedzUsuńMało tego, ona z tym czerniakiem i wszystkim przerzutami kursowała 27 kilometrów na piechotę noc w noc, by zarabiać na życie, a pan Wojtek z rakiem trzustki ostatecznie zmarł na cukrzycę. To wszystko zasługa Aborygenów.
Prawda czasu, prawda ekranu. Nie W takie brednie uwierzą widzowie TVN i czytelnicy Faktu. Swoją drogą historia tych nowotworów jest "ziębata".
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Literackie badania historyczne, to ja bym raczej zaczął od "Justyny" Donatien-Alphonse-François'a de Sade.
Usuń@PrzeKaz
OdpowiedzUsuńNie wiem, co to znaczy "ziębata", ale dla mnie tam wszystko jest ziębate.
@toyah
UsuńTaki neologizm od nazwiska Zięba, oznaczający szarlataństwo dla wyjątkowych robili.
Pozdrawiam.
Debili, oczywiście.
UsuńTo ja tylko mogę powtórzyć: tam wszystko jest ziębate.
UsuńJa czegoś nie rozumiem. Czy tego księdza Kaczkowskiego ona doprowadziła do pogaństwa (o reszcie nie wspominając) i czy ten ksiądz przypadkiem nie nazywał się Kaczyński?
OdpowiedzUsuń@orjan
OdpowiedzUsuńTego już nie sprawdzimy, bo księdza Kaczkowskiego Aborygeni nie uratowali.
Czyli jednak sam obronił się. Nas przed Basią już nie.
Usuń@toyah
UsuńAle Australia obroni się zawsze:
https://www.youtube.com/watch?v=cJWPFtSj9C4
(moja ulubiona kapela tamże)
@toyah
UsuńMusiałem nagle wyjść, ale chodziło mi o to z tą kapelą, że tam grał taki Ross Hannaford (ksywka "Hanna") który uchodził za najlepszego gitarzyste w Australii (a to nie byle co). Razem z drugim jajcarzem z tej kapeli spotkali w Australii pewną Barbarę, co uwiecznili:
https://www.youtube.com/watch?v=xLDL6UfqHNQ
i wyobraź sobie Hanna wkrótce potem zmarł. Trzeba uważać!
Reszta w wikipedii i youtubie.
Panowie tu sobie podśmiechujki robicie, a tylko patrzeć jak POKO W swoim programie wyborczym umieści
OdpowiedzUsuń5000+ dla ofiar pedofilii księży katolickich.
Pozdrawiam
Ja myślę, że ktoś z NAS sobie robi podśmiechujki. Polski język ma świetne określenie dekodujące niektóre działania: "przedobrzenie".
UsuńMoże kilka lat wcześniej, ale ja też spędzałem dzieciństwo z kluczem na szyi na sporym podwórku niedaleko kościoła a dzieciarni pętało się tam mrowie.
Po podwórku, w krzakach, piaskownicy, w gruzach jednej z kamienic, po piwnicach, strychach, u sąsiadów, na ulicy, po bramach. Wszędzie. Jednoczesny niedobór mieszkań, telewizji i komputerów skutkował zagęszczeniem podwórkostanów.
To był rój i w tym fragmencie ja akceptuję opowieść naszej Basi kochanej, tzn. o tym roju. Natomiast w takim roju każdy z zewnątrz, choćby z sąsiedniego podwórka był natychmiast identyfikowany i śledziło go ze sto oczu na raz. W tym także dorośli.
Nie było szansy, aby wielokrotnie grasował jakiś osobnik i to jeszcze w sutannie, znany w tym miejscu jako ksiądz. Nie ma mowy, aby te pościgi księżowskie od piwnicy po strych dało się ukryć, lub przemilczeć.
Dzisiaj może już niewielu pamięta, ale w tamtym czasie w tej samej klatce schodowej mieszkali sami specjalnie socjalnie wymieszani, bo to dawało komunie większą kontrolę. Jeśli więc w bramie było choćby z 10 mieszkań, to na 150 % mieszkał tam jakiś aktywista partyjny, może nawet ubek, a jeśli nie to milicjant. Obok profesor, dalej menel, itd. W każdym razie tak było w mojej i w każdej znanej mi wówczas bramie.
Absolutnie niemożliwa byłaby więc zupełna zmowa milczenia wokół księżowskich pościgów, aby tylko Kościół ochronić. To są bajki.
Taka zmowa pierwszy raz (może od okupacji) wystąpiła dopiero w stanie wojennym, gdy ludzie na ogół wiedzieli, ale NA OGÓŁ milczeli, kto gorzałę pędzi, albo coś drukuje.
Opowieść tej Basi jest przedobrzona do kwadratu i jest na tym świecie niesprawdzalna. Szczególnie absurdalna jest opowieść o tej aborcji, gdy Basia była licealistką w ciąży z Wojtkiem.
Otóż w tamtym czasie aborcja wprawdzie była "stosunkowo" łatwo osiągalna, ale jednocześnie stanowiła podstawę prawdziwego bogactwa lekarzy, którzy się nią zajmowali (bo nie wszyscy).
Niemniej, w ówczesnej ustawie (aż do 1993r.) istniał także art. 3, który zabraniał, a w istocie penalizował zmuszanie kobiety do poddania się zabiegowi przerwania ciąży (tu mamy mamusię Basi). Także art. 4 dotyczący już lekarza abortera i art. 5 dotyczący pomocników.
Już widzę tego ginekologa pracowitego chyba na czarno, bo jak takie kwity lekarskie prowadzić? Ryzykującego kratą. Wiem, że idiotów u lekarzy jest pewnie więcej niż pedofilów, ale ...
Za co się więc nie weźmiesz, to każda "pod-opowieść" jest trudno prawdopodobna, Głównie ze względu na "redakcyjne ozdobniki". A już zbieg tego wszystkiego w doprawdy greckim losie jednej kobiety, to ...
Chyba nawet Hiob miał lepiej. Może dopiero Justyna u de Sade mogłaby się równać.
Przedobrzone. Brak panowania nad oszustwem.
@orjan
UsuńNo i popatrz. Na nich wystarczyło.
Ja podstawówkę spędziłam w Świeciu nad Wisłą. Do dziś mam wielki sentyment do tego miasta. Cała dzieciarnia mieszkała w blokach pomiędzy, którymi było miejsce na wielkie boisko latem, a lodowisko zimą. Przed sezonem zimowym wszystkie chętne i pracowite dzieciaki wyrównywały teren boiska i potem, pod kuratelą dorosłych, lały wodę wężami ze wszystkich dostępnych piwnic. Mróz był konsekwentny i jak wziął, to długo nie odpuścił. Komu nie chciało się wziąć za robotę, nie był wpuszczany na lodowisko. Mógł sobie pojeździć na łyżwach jak myśmy spali lub byli w szkole. Nigdy nikt obcy nie mógł wejść sobie ot tak i nas zastraszyć. Nikt się nie bał poskarżyć rodzicom w rażących przypadkach, także chyba coś na tej gdańskiej starówce było nie tak. Chowali się, ale jakoś tak nie bardzo. Tak pojedyńczo? My trzymalibyśmy się razem. Zawsze. Przyłaził jakiś facet, szukał ofiary po wszystkich starówkowych zakamarkach, dzieci się rozpierzchły i każde z nich pomyślało z ulgą, że to jeszcze nie dziś spotka ich coś strasznego. No żesz. Toż to gorsze od najgłupszego horroru.
Usuń@Jola Plucińska
UsuńAleż oczywiście! Moje wątpliwości biorą się z niewykonalności takich księżych pogoni za wiedza wszystkich i pod ochroną wszystkich. Może gdzieś za chatką na polanie za lasem, ale nie na takim podwórku tamtych czasów, na którym także dość było starych, młodych i smarkatych zakapiorów, którzy niczego się nie bali i niczego nie szanowali, ale teren i mieszkańcy byli ich.
Zwróć też uwagę na literacka kompozycję tej opowieści dokładnie przylegającą do stylu de Sade.
Jest więc złowroga matka (Justyna miała złą siostrę) no, ale przecież tu i tam więź rodzinna to zło tylko o jedno oczko gorsze od Kościoła. A może nawet odwrotnie.
Ta podróż przez świat a za podróżniczką ciągnie się zło i klęska, niczym ten ksiądz po piwnicach. Każde chwilowe powodzenie to tylko po to, aby znowu nabrała wysokości przed strąceniem jej w zło.
I ta literacka natrętna symbolika, np. ksiądz w czystej sukience cały brud zostawia na jej sukience ...
Po prostu prawie plagiat.
Ten temat jest tak ohydny, że nie chce mi się gadać. Ta przedziwna kobieta wywołuje we mnie jedynie niesmak. Jest niemożliwie niewiarygodna. W moim Laskowcu prężnie działa Kościół pod wezwaniem św. Wojciecha. Pallotyni. W lipcu minie 16 lat od naszej rodzinnej przeprowadzki z Ostrołęki. Dzieciak tuż po I Komunii Świętej wyrwany z blokowiska - wielka płyta z końcówki lat 70-tych - chętnie uczestniczył w mszach świętych. Po powtórce I Komunii wstąpił w szeregi ministrantów ku uciesze dziadków, bo ja byłam bardzo sceptycznie nastawiona. Wytrzymał 5 lat. Dzięki księdzu Pawłowi, którego do dziś bardzo dobrze wspominamy. Potem przyszli księża Andrzeje. Pierwszy nie przekonał mojego syna, a drugi już nie zdążył, bo dzieciak wyfrunął z domu po maturze. A pana markiza poznałam dopiero w ogólniaku, po pierwszej lekturze stwierdziłam, że ten przedziwny pan nigdy nie będzie miał na mnie żadnego wpływu. A Sekielscy niech zrobią film o pedofilach. Nie o Kościele, bo oni o temat Kościoła się tylko otarli, tylko się co nieco zachłysnęli łatwością jego sponiewierania. Jakże łatwo skacze się na pochyłe drzewo. Niestety pochyłe. Zmieniam temat. Od niedawna mam Poloneza, rocznik 1994, ćwierćwiecze mu stuknęło. W idealnym stanie - tylko 58000 przejechane. Przegląd, wydech i hamulce zrobione. W poniedziałek jedzie na wymianę rozrządu, płynów ustrojowych i inne drobiazgi. Silnik Rovera - ja mam na punkcie roverów fioła - zero rdzy. Całe przedpołudnie go pucowałam w środku. Potem tylko nowe opony, bo oryginalne alufelgi są w świetnym stanie. Nie gratulujcie, obędzie się:) No i jakże się w takiej komfortowej sytuacji przejmować się taką głupią z urzędu panią Basią.
UsuńNie wiem dlaczego ale przypomniała mi się piosenka: "a ten kogut krasnopióry latał po wsi gwałcił kury"
OdpowiedzUsuń@tg
OdpowiedzUsuńA ta przepiórka, latała, skakała, aż się zesrała.