Ponieważ do wyboru mam albo ciągnąć
temat pedofilii – a przyznać muszę, że, jeśli problem potraktować szerzej, to
mamy przed sobą kwestię nieczystości w ogóle, ta dyskusja końca zwyczajnie nie
ma, albo naszą wspólną uwagę poświęcić wyborom europejskim, to przepraszam
bardzo, ale niech się wyborami zajmie premier Szydło z ministrem Gowinem i tym
nożownikiem z Buska Zdroju, a ja jednak zostanę przy wspomnianej nieczystości.
Otóż przeczytałem dziś na portalu
tvn24, że niejaki Sosnowski ze znanego nam ostatnio aż nazbyt dobrze kwartalnika
„Więź”, postanowił ratować Kościół przed wieczną zgubą i w związku z tym
zaapelował o – uwaga, uwaga – zniesienie celibatu. I to jest moim zdaniem coś
tak niebywale głupiego, że ja albo muszę uznać, że Sosnowski jest niespełna
rozumu, albo że on jest częścią owego większego projektu, który ma na celu
doprowadzenie do ostatecznego i nieodwołanego upadku Kościoła i gada, co mu
każą.
Jak bowiem można w ogóle pomyśleć, że
zezwolenie księżom na małżeństwa, związki partnerskie, koleżeńskie, pijackie, czy
Diabeł jeden wie, jak je nazwać, sprawi, że oni nie będą uwodzić swoich
gospodyń, zaciągać do łóżka zakochane parafianki, zdradzać swoich kochanków z
innymi, równie atrakcyjnymi mężczyznami, czy wreszcie wkładać łapy w majtki
małych dzieci? Co temu Sosnowskiemu się roi w jego pustym łbie? On nam chce
powiedzieć, że ci wszyscy pedofile, to ludzie, którzy przez lata żyli w
celibacie i nagle nie wytrzymali? A może jemu chodzi o to, że ci wszyscy
księża, którzy dziś muszę się tłumaczyć ze swoich zboczeń padli ofiarą
celibatu? On może sugeruje, że ksiądz Cybula w pewnym momencie postanowił się
wziąć za swoich ministrantów, bo chciał koniecznie sprawdzić jaki to ten słynny
seks jest przyjemny, a ponieważ Kościół zakazał mu się żenić, to udał się w
najbliższe dogodne miejsce?
Mogę się oczywiście mylić, ale nie
wierzę, żeby nawet dziennikarze kwartalnika „Więź” byli aż tak tępi, żeby z zupełną
powagą głosić związek między celibatem, a wyuzdaniem, a nie widzieć go między wyuzdaniem, a...
wyuzdaniem.
Przepraszam bardzo, że to sie staje
już może zbyt prostackie, ale czy Sosnowski żyje w przekonaniu, że ci wszyscy
ważni celebryci, o których Seweryn Latkowski nakręcił tę swoją nędzę,
sprowadzali sobie do domów te dzieci z Dworca Centralnego dlatego, że nie wolno
im było zwyczajnie podupczyć? On może uważa, że niegdysiejszy Krzysztof
Piesiewicz spotykał się z tymi kurwami głównie po to, by one mu pokazały, czym
jest seks?
Jak mówię, nie chętnie wchodzę na ten
poziom, bo to wszystko jest tak oczywiste, że aż wstyd o tym mówić, w tej zatem
sytuacji, po raz kolejny ostatnio, przypomnę stary tekst, a wraz z nim sprawę
owego Piesiewicza, szczególnie dziś bardzo niesłusznie zapomnianą.
O powrocie Krzysztofa Piesiewicza
dowiedziałem się z „Rzeczpospolitej”, którą czytam w weekendy. Wszystko inne,
co wiem na temat jego najświeższych starań, by na kolejne cztery lata zachować
bezkarność, to już tylko relacje znajomych, oparte z kolei na relacjach mediów.
W wypowiedzi Piesiewicza dla „Rzeczpospolitej”, uderzyły mnie właściwie tylko
dwie rzeczy. Uderzyły do tego stopnia, że gdyby cały ten wywiad ograniczony był
wyłącznie do tych dwóch kwestii – byłbym dokładnie tak samo usatysfakcjonowany,
jak jestem obecnie. Chodzi mi mianowicie najpierw o fragment, w którym wyjaśnia
Piesiewicz, że on z zasady nie trzyma u siebie w domu damskich strojów, lecz
tylko czasami, ktoś mu je przyniesie, i, korzystając z jego nieuwagi, go w nie
przebierze, a dalej o informację, że, kiedy on przekazywał złym ludziom niemal
cały swój majątek, to nie w odpowiedzi na szantaż, lecz w ramach „odkupywania
od nich swojej godności”. Jakoś tak.
Jeśli w minioną niedzielę, wręcz rzutem
na linię, kupiłem sobie tygodnik „Wprost”, to za tym gestem stały sprawy dla
mnie daleko bardziej interesujące, niż nędzne życie senatora Piesiewicza.
Poszło mianowicie o to, że pewien kolega poinformował mnie, że w tym właśnie
wydaniu „Wprostu” opisana jest historia rodziny niejakich Likusów, a ja
Likusami się nieco interesuję. Czemu się nimi interesuję? Otóż tylko i
wyłącznie ze względu na pewien hotel, który znajduje się w moim mieście i jest
Likusów własnością, oraz ze względu na okolice tego hotelu, które – jak głosi
plotka, owi Likusowie, przynajmniej jeszcze jakiś czas temu, mieli zamiar
elegancko zagospodarować. Czemu się zainteresowałem Likusami dziś? Z tego mianowicie
powodu, że – wedle relacji mojego kolegi – autor artykułu we „Wproście”
sugeruje, że Likusowie, to zwykła mafia. A ja chciałem się przekonać o tym
bardziej osobiście.
Stało się jednak tak, że ponieważ
zacząłem przeglądać to wydanie „Wprostu” od początku, najpierw przeczytałem
wstępniak Lisa, następnie rozmowę tego samego Lisa z Piesiewiczem i, zanim
jeszcze dotarłem do Likusów, zatrzymałem się w tym miejscu i pomyślałem, że,
zanim mi przejdzie, muszę szybko coś napisać. I to napisać tak, żeby jednocześnie
i zamknąć sprawę Krzysztofa Piesiewicza, a przy okazji powiedzieć coś na tematy
bardziej ogólne i znacznie od niego samego ważniejsze.
Rozmowa Tomasza Lisa jest znacznie
dłuższa od tego, co miałem okazję czytać jakiś czas temu w „Rzeczpospolitej”,
jednak zarówno główne punkty obrony, jak i cały jej zamysł pozostaje ten sam.
Widać tu już naprawdę bardzo wyraźnie, że czas, który upłynął od tamtego
wydarzenia sprzed lat, kiedy to – może przypomnę – Krzysztof Piesiewicz wpuścił
do swojego mieszkania dwie ekskluzywne kurwy, a następnie, po to, by to, co się
tam w tym mieszkaniu między nimi odbywało, nie ujrzało światła dziennego,
zawarł bliższe związki z paroma kolegami owych kurew, Piesiewicz wykorzystał
bardzo owocnie. Powiedzmy tak owocnie, jak w jego sytuacji, już bardziej się
nie dało. Dziś chciałem najpierw napisać trochę o tych owocach, a następnie o
sprawach, jak mówię, znacznie bardziej poważnych.
Mówi więc Piesiewicz Lisowi, podobnie jak
wcześniej „Rzeczpospolitej”, że on tych ciuchów u siebie nie trzymał. Że to nie
jego sukienki, lecz sukienki przyniesione mu do domu przez złych ludzi. Mówi
też – i tu widać ów kunszt prawniczy – że nie ma mowy o żadnym szantażu.
Przynajmniej nie na etapie wstępnym. Kiedy Piesiewicz dawał tym bandziorom
pieniądze, to nie jako osoba szantażowana, lecz jako ktoś, kto chce, nie kupić,
ale „odkupić” – Piesiewicz bardzo się stara, żeby to słowo zostało zapamiętane
– swoją godność. On nie mógł płacić szantażystom, bo przede wszystkim, ktoś
taki jak on z szantażystami się nie zadaje, a poza tym, za cóż on niby miał im
płacić? Owszem, później szantaż faktycznie się pojawił, no ale wtedy Piesiewicz
natychmiast, jak przystało na uczciwego obywatela, powiadomił organa ścigania.
A więc to jest już stały element
przyjętej przez senatora Piesiewicza obrony przed atakami ludzi podłych i
niewrażliwych, którzy chcą, jak pisze Tomasz Lis w artykule wstępnym do tego
wywiadu, go „dobić”. Jest jednak element nowy. Otóż okazuje się, że, jeśli
Piesiewicz zadawał się z kurwami, to z całą pewnością, bezwiednie i całkowicie
wbrew sobie. Było mianowicie tak, że jechał on sobie swoim samochodem, i w
okolicach hotelu „Marriott” spotkał pewną panią. Piesiewicz wprawdzie nie
wyjaśnia, jak do tego spotkania mogło dojść, skoro on jechał samochodem, a ona
sobie stała przed hotelem, no ale jakoś się zgadali i porozmawiali ze sobą
przez opuszczoną przez Piesiewicza szybkę swojego mercedesa. Natomiast to co
jest tu najważniejsze, to fakt, że, jak opowiada Piesiewicz, ona w ogóle nie
sprawiała wrażenia, że „może wykonywać najstarszy zawód świata. Jej zachowanie,
ubiór, sposób mówienia, absolutnie na to nie wskazywały. Zresztą później
okazało się, ze ta osoba pracowała w różnych instytucjach. Była np. asystentką
prezesa jakiejś spółki”. A zatem to wszystko było nie tak, jak sugerowały
media. Piesiewicz ani się nie zadawał z szantażystami, ani z kurwami. On
zwyczajnie, jak to się każdemu może zdarzyć, jechał samochodem i zobaczył
porządną dziewczynę, która wyglądała na asystentkę jakiegoś prezesa, zatrzymał
się, ona się uśmiechnęła, a że robiła wrażenie osoby sympatycznej, pogadał z
nią przez opuszczoną szybę, no i normalnie – umówił się na wieczór, że ona do
niego wpadnie. Po co? Ot tak, pogadać. Przecież nie po to, by między nimi miało
dojść do jakichś brzydkich rzeczy.
Później zresztą on też się spotykał i z
nią i z jej koleżanką i z jej kolegami wyłącznie przez tę, podpowiedzianą mu
przez Lisa, nieznośną lekkość bytu. No i współczucie dla ludzkich przypadków i
nieszczęść. Oto na przykład Piesiewicz dowiaduje się, że jakaś Zosia na
Wszystkich Świętych poszła z rodziną na cmentarz w Marysinie Wawerskim i jej
jamnik poszedł do lasu i wykopał plastikową torbę z płytą z jego, Piesiewicza,
numerem telefonu . Zosia dodaje, że „ja,
przepraszam, ja tę płytę przegrałam, byłam poruszona tymi zdjęciami”. Lis,
poruszony tą opowieścią, pyta Piesiewicza grzecznie, jak to się stało, że on w
tę bujdę uwierzył, na co Piesiewicz bez mrugnięcia okiem wali dalej: „Żeby to nie wiem, jak brzmiało, to proszę
pamiętać, że ja miałem w życiu kilka jamników. Mój brat, który w czasie tej
afery zmarł, nie wytrzymał tego, miał hodowlę jamników. Ta pani, wygląda jak
pięćdziesięciokilkuletnia, sympatyczna pielęgniarka i mówi, że miała niedawno
operację, są jej potrzebne pieniądze i że należy się znaleźne. Mówię, że zawsze
należy się znaleźne, pani się przyzwoicie zachowała”…
Mało? Proszę bardzo. Można tak bez końca.
Źli ludzie, którzy zasadzili się na senatora Piesiewicza, doskonale wiedzieli,
jak go podejść. Oni – w odróżnieniu od nas, potworów bez serca i rozumu –
wiedzieli na przykład, że Piesiewicz to człowiek wrażliwy i pełen
chrześcijańskiego współczucia. I że z nim trzeba po chrześcijańsku, a nie z
nienawiścią. I oto jeden z nich wysyła do Piesiewicza esemesa: „Nie chcę mieć tych filmików. Wierzę w Boga i
wiem, że on jest sprawiedliwy, i że pana piekło się skończy, chodzi tylko o to,
żeby pan zabrał ten ostatni element, którego ja już nie chcę mieć. Potrzebne mi
są pieniądze na mieszkanie”. Dziś Piesiewicz tak to komentuje: „Widzi pan, jak to jest zredagowane. Cała
moja działalność była nastawiona na kontakt z ludźmi, na pomaganie ludziom. No
i to słowo ‘Bóg’”.
Dla zwykłych ludzi, najlepiej zwykłych,
takich jak my, wieśniakow, to wszystko, co opisałem powyżej, to – jeśli tylko
ktoś nas zapewni, że to nie jest jakieś wymyślone głupstwo – jedynie kupa
śmiechu, lub opowieści jakiegoś wariata. Dla części z nas, pewnie tej bardziej
niestety wykształconej, to ani kupa śmiechu, ani bredzenia szaleńca, lecz
zwykła gadka jeszcze jednego adwokata, tyle że w jednaj z tych jego przegranych
spraw. I najlepiej by było oczywiście, dla wspólnej rozrywki, powiedzieć to
wszystko, co było do powiedzenia i sprawę zamknąć, tyle że czasy mamy takie, że
to co jest z pozoru oczywiste, nagle może się okazać bardzo skomplikowaną
materią. Tak skomplikowaną, że nie dość, że nie ma wręcz możliwości
sformułowania jednoznacznej oceny tego co wydaje się, że stoi jak byk przed
naszym nosem, ale nagle wychodzi na to, że to co smutne, jest wesołe, to co
straszne jest zupełnie przyjazne, a to co tchórzliwe jest jak najbardziej
bohaterskie. Z artykułu wstępnego Tomasza Lisa, wynika jednoznacznie, że on
akurat, w tym całym obłędzie, trzyma stronę Krzysztofa Piesiewicza. Ktoś mi
właśnie podpowiada, że Janina Paradowska już zakomunikowała, ze ona akurat w
wyborach do Senatu będzie głosowała na Piesiewicza. Nawet Kazimierz Kutz –
który zachował przynajmniej tyle ostrożności, by o Piesiewiczu mówić z
zachowaniem pewnego dystansu – mówi o nim jednak, mimo wszystko, jak o kimś, o
kim można mówić, jak przynajmniej o człowieku. A przynajmniej o człowieku
zdecydowanie bardziej ludzkim, niż taki na przykład Jarosław Kaczyński. No i
wszyscy oni, jednym głosem wołają, by dać Krzysztofowi Piesiewiczowi szansę. Że
niech go ocenią wyborcy.
A ja się zastanawiam nad tym, co się
stanie, jak wyborcy też postanowią dać mu szansę, i Piesiewicz ponownie
zostanie wybrany senatorem? Jeśli te brednie, które on sobie tak starannie
opracował i które z taką konsekwencją powtarza w kolejnych wywiadach, zostaną przez
wyborców uznane za warte ich głosu, i to wszystko co on dotychczas zrobił i to,
co on ciągle wyprawia, uzyska tak potężną autoryzację? Otóż ja się obawiam, że,
przynajmniej z mojego punktu widzenia, zostanie przekroczona pewna, wydawałoby
się jednak nieprzekraczalna granica. Oczywiście, bywało już tak, że ludzie na
swoich przedstawicieli wybierali wariatów, głupców, a nawet gangsterów. Jednak
zawsze można było powiedzieć, że albo frekwencja była tak niska, że sukces
odniosłaby nawet kupa gówna, gdyby tylko znalazł się ktoś z pieniędzmi, który
by ją odpowiednio przez tę kampanię przeprowadził, albo że to gangsterstwo, czy
idiotyzm nie były wcale takie jednoznaczne. W przypadku Piesiewicza, nie uwolni
nas od odpowiedzialności ani niska frekwencja, albo jakakolwiek
niejednoznaczność. I jeśli on jednak tym senatorem zostanie, ja nie wiem, jak
my będziemy potrafili dalej żyć.
Ale jeszcze będziemy musieli poradzić
sobie z czymś więcej. Nawet dziś, problem ten stoi przed nami jak ściana. Otóż
Krzysztof Piesiewicz już uzyskał to swoje poparcie wśród całej kupy
najróżniejszych celebrytów i osób publicznego jak najbardziej zaufania. A ja
się zastanawiam, skąd się to poparcie wzięło? Oczywiście, część z nich to
koledzy Piesiewicza, więc tu sprawa jest, powiedzmy, że dosyć czytelna. Z całą
pewnością, wielu z nich to zwykli durnie, którzy nie rozumieją nigdy i nic,
poza tą jedną informacją, że życie jest ciężkie i pełne niespodzianek, a
człowiek nie ma i tak wiele do gadania. Są też wśród nich i tacy, którzy mają
na sumieniu rzeczy co najmniej tak wstydliwe, jak te, które sobie sprawił
Piesiewicz i jakoś nie mają tu siły protestować. Natomiast nie ma wątpliwości,
że są też tacy – jak choćby tylko ten Lis i Paradowska – którzy świetnie
wiedzą, że on zrobił z siebie pośmiewisko, i nie ma słów, które są go tu w
stanie usprawiedliwić, natomiast uważają przy tym, że jeśli nasz świat ma się
odpowiednio rozwijać, to trzeba robić wszystko, by styl życia, jaki sobie
wybrał Krzysztof Piesiewicz, kiedyś się stał stylem co najmniej równoprawnym.
By kurwienie się, narkotyzowanie, nałogowe kłamstwa, zdrada, niewierność,
bezprzytomny hedonizm, udręczenie innych (Piesiewicz sam przyznaje, przez to
jego niezwykłe zaangażowanie że zmarł jego brat) stały się naszym chlebem
powszednim, i żeby w przyszłości już nigdy nikomu nie przyszło do głowy takie
sprawy jak sprawa Krzysztofa Piesiewicza opisywać przy pomocy kategorii
moralnych, lecz co najwyżej intelektualnych.
I wtedy wreszcie nastanie nowy porządek.
Ktoś kogoś zatłucze na śmierć, a opinia publiczna na to powie: „No wiesz, to
chyba jednak nie było zbyt mądre”. Na co sprawca skromnie spuści oczy i powie:
„No, tak, przyznaję. Trochę sobie to wszystko źle wymyśliłem”. I będzie git.
Pozostaje jeszcze jednak kwestia. Otóż
Krzysztof Piesiewicz w rozmowie z Lisem mówi tak: „Czasami czuję się gorzej w wolnym kraju, niż w PRL”. I to jest
jednak problem. No bo albo uznamy, że jednak Piesiewicz po raz kolejny coś źle
wykombinował, albo trzeba nam będzie się zastanowić, jak inaczej rozwiązać
sprawę ojca Rydzyka i jego stosunku do III RP i totalitaryzmu.
Zapraszam wszystkich do księgarni pod
adresem www.basnjakniedzwiedz.pl
gdzie można kupować moje książki. Jeśli komuś za daleko, to może sobie też
kliknąć tu obok w jedną z okładek, albo ewentualnie napisać do mnie na adres
k.osiejuk@gmail.com.
Wstrząsający ten tekst. Piesiewicz był wtedy już gasnącym ale podtrzymywanym jeszcze "autorytetem moralnym" AWS. Ten tekst dobrze pokazuje atmosferę tamtych czasów.
OdpowiedzUsuńTo jest dopiero republika Weimarska. I tak do dziś.