Planowałem poświęcić ostatnim wyborom
ten jeden jedyny komentarz, jednak, jak to często bywa, wystarczył dzień
namysłu, bym uznał, że jest tyle rzeczy do powiedzenia, że nie wystarczy na nie
ani jedna, ani nawet dwie czy trzy kolejne notki. A zatem, proszę posłuchać, bo
kilka kwestii zdecydowanie zasługuje na uwagę.
Oto jeszcze wczoraj, kiedy ledwie
zapowiadałem, że tym, co się wydarzyło w minioną niedzielę będę się jednak musiał
zająć, planowałem zadumać się nad tym, jak to się stało, że Warszawa –
przyznaję, że miasto i bez tego gromadzące nadzwyczaj szczególne towarzystwo –
postanowiła największą liczbę głosów oddać na Włodzimierza Cimoszewicza. Ja się
oczywiście spodziewałem, że tam akurat Prawo i Sprawiedliwość nie będzie miało
konkurencji, gdy chodzi o kreowanie poczucia niechęci. A zatem byłem pewien, że
Warszawianie, zamiast na któregokolwiek z kandydatów PiS-u, zagłosują na
Hubner, Halickiego, Boniego, a nawet na Pihowicz. I nie chodzi mi o to, że
Hubner jest nawróconą komunistką, Boni nawróconym esbekiem, a cała ta reszta
to albo ludzie zbyt młodzi, żeby mieć jakiekolwiek poglądy, albo tym bardziej
poczucie winy, podczas gdy Cimoszewicz to czysty bolszewik. Szlag trafił to
jego NKWD i jego zapatrywania na świat. Biorąc pod uwagę fakt, że znaczna część
wyborców nie ma w tym momencie nawet pojęcia, o czym ja mówię, to są rzeczy
absolutnie bez znaczenia. Dlatego też, ja bym się nawet szczególnie nie
zdziwił, gdyby Warszawianie postanowili wybrać jako swojego kandydata do
Europejskiego Parlamentu Leszka Millera, tak jak to zrobili mieszkańcy
Poznania. Miller, co by o nim nie mówić, to ktoś, kto ma pewien urok, pewien
rodzaj inteligencji, no i przede wszystkim potrafi robić wrażenie – przepraszam
za osobisty akcent – ale jakiegoś tam dziadka. Dziadka komucha, dziadka ubeka,
dziadzia gangstera, ale w końcu małe dzieci nie muszą mieć aż takiej
wrażliwości, by rozpoznawać ludzkie charaktery po odcieniu oczu.
Tymczasem sami Warszawianie, nie licząc otaczających miasto gmin, w
liczbie niemal 150 tysięcy postanowili oddać swój głos na tego dziwnego
człowieka. Oto człowiek, który nie jest w stanie się uśmiechnąć bez ozdabiania
swojej twarzy paskudnym szyderstwem, człowiek który, unikając odsłonięcia
jakichkolwiek emocji, mówi wyłącznie przez zęby, człowiek którego sam ton głosu
budzi bolesną odrazę, człowiek wreszcie, który wedle wszelkich powszechnie
znanych kategorii stanowi przykład klasycznego skurwysyna, nagle zostaje
wskazany przez mieszkańców Warszawy jako ich człowiek.
Przyznaję bez bicia, że dla mnie wygląd ma często znaczenie podstawowe.
Kiedy nie mam żadnych innych narzędzi rozpoznawania z kim mam do czynienia,
wygląd jest bardzo ważny. Wiem oczywiście, że można się pomylić. Nawet jeśli
przyjmiemy za prawdę, że charakter człowieka wyłazi z niego choćby nie
wypowiedział jednego słowa, bywa różnie. Przepraszam jednak bardzo, ale są
sytuacje, kiedy wątpliwości być nie może. I to jest moim zdaniem przypadek
Cimoszewicza. To jest ktoś, kto wystarczy że zapuka do naszych drzwi, a my mu
otworzymy, powinien zostać natychmiast zrzucony ze schodów bez słowa
wyjaśnienia. A dodatkowo, na wszelki wypadek, można mu jeszcze zrzucić na łeb
worek zgniłych kartofli.
No ale dobra, niech będzie, że powinniśmy być bardziej merytoryczni. A
zatem, mamy przede wszystkim klasycznego komucha, po drugie wychowanego przez
ludzi, jakich święta ziemia nosić się brzydzi, ale też człowieka znanego z
zachowań, za które zwykły człowiek albo poszedłby zwyczajnie siedzieć, albo
przynajmniej został kopnięty w tyłek przez pierwszego z brzegu menela. I ten
oto człowiek, najpierw w sposób kompletnie bezsensowny niszczy swój dom w
Puszczy Białowieskiej następnie przeprowadza się do Warszawy, by chwilę później
apelować do jej mieszkańców by na niego głosowali w europejskich wyborach, a
oni... zrywają się na równe nogi, zaczynają bić brawo i wrzeszczeć z
podniecenia? Dlaczego? To właśnie jest dla mnie zagadką, której rozwiązać nie
potrafię.
Byłem w Warszawie wiele razy i przy każdej z tych okazji miałem bardzo
dużo okazji, by to miasto i ludzi, którzy je zamieszkują zmieszać z błotem.
Zawsze jednak żyłem w przekonaniu, że nawet oni pewnych granic przekroczyć nie
potrafią. Dziś już wiem, że to jest piekło. Autentyczne piekło.
I tylko jedna rzecz nie przestanie mnie już męczyć chyba do śmierci. Jak
to się stało, że w roku 2002 Lech Kaczyński został tam wybrany na prezydenta
Warszawy z przewagą 70,54% głosów. Czy to możliwe, że już rok później to miasto
zostało zaatakowane przez Marsjan?
Po prawej stronie są
okładki moich książek. Część z nich jest już niestety sprzedana, ale te które
pozostają w ofercie, można zamawiać. Wystarczy kliknąć w okładkę i sprawa prawie
załatwiona. Ewentualnie proszę pisać na adres k.osiejuk@gmail.com.
Warszawa została zaatakowana nie przez Marsjan, a przez korpoludzi. W ciągu ostatnich 15 lat powstały całe nowe dzielnice przez nich zamieszkane. To jest potężna rzesza istot odciętych od swoich korzeni.
OdpowiedzUsuńJa Warszawie nie współczuję za tego Cimoszewicza, bo chcącemu krzywda się nie dzieje. Nie całkiem do mnie też przemawia argument o tym osadnictwie korpoludków. W każdym razie ten argument wszystkiego nie tłumaczy.
OdpowiedzUsuńCo najmniej ważną rolę odgrywają też ci, którzy kształtują model "politicus-varsovicus", czyli pewną socjologiczną matrycę: "mieszkasz w Warszawie, to jesteś lepszy, ale nie dłużej jak poczuwasz się należeć do STADA, ale to my prowadzimy to stado".
Inaczej mówiąc: "będziesz uznawany za człowieka na poziomie tak długo, jak będziesz porykiwać ze stadem i nie musisz nic więcej".
Jeśli tak na ZEWNĄTRZ wymaga codzienna mimikra, to OK. Ale jakim trzeba być bezwolnym głąbem, aby takie oferty akceptować WEWNĘTRZNIE aż w głąb własnej głębi i akceptować je nawet wobec siebie samego i własnego sumienia i bez potrzeby osobistej godności. Jeszcze do niedawna warszawski model był boso, ale w ostrogach.
Oprócz tego, od tych wyborów wypada podejrzenia zamienić w pewność, że czymkolwiek ta Platforma jest, lub chce być, to najwyraźniej poległa w zderzeniu z surowym prawem O'Sullivana i została po cichu przejęta przez lewicę. Brawo Schetyna!
Jak inaczej PO, rzekomo siła wiodąca w KE, mogłaby się zgodzić, aby w Warszawie na jednej liście aż dwa "biorące" miejsca oddać SLD sobie zapewniając tylko jedno, a i to już dość niepewne (Halicki). No chyba, że Schetyna na drugie ma Stirlitz.
W Warszawie ewolucja zatoczyła koło.
OdpowiedzUsuń@Dariusz
UsuńAle w pionie.