Minęły
Święta Wielkanocne, a ponieważ przez tych parę dni pozostawałem
kompletnie oderwany od codziennej medialnej pulpy, nie bardzo jestem
w mocy, by komentować bieżące wydarzenia. Jutro zapewne wrócę do
starej formy, natomiast dziś przyszła mi do głowy pewna dość
szczególna i w żaden sposób nie związana z tym co nas wszystkich
na co dzień zajmuje, refleksja. Otóż znamy pewnie wszyscy słynne
reklamowe hasło spopularyzowane przez producenta piwa Carlsberg:
„Prawdopodobnie najlepsze piwo na świecie”. Wspominam dziś ów
reklamowy slogan i uświadamiam sobie nagle, że chyba nikt nigdy nie
zarzucił producentom piwa Carlsberg, że opisując swój produkt tak
jak go opisują, wykazują się oni grzesznym brakiem skromności,
czy wręcz skandalicznie rozbuchanym ego. Nie pamiętam też, by
ktokolwiek zwrócił im uwagę na fakt, że oni zwyczajnie kłamią.
A przecież każdy z nas zgodzi się z całą pewnością, że piwo
Carlsberg nie jest najlepszym piwem na świecie. Ja osobiście na
przykład piwa Carlsberg nie piję, bo ono akurat mi zwyczajnie nie
smakuję i mogę w jednej chwili wymienić całą kupę innych
piwnych marek, które uważam za znacznie lepsze, w tym kilka jak
najbardziej lokalnych. A mimo to niemal każdy z nas cierpliwie znosi
owo rozpowszechniane przez Carlbersg Group wierutne kłamstwo bez
mrugnięcia okiem i jak mówię, nikomu nawet nie przyjdzie do głowy,
by ich oskarżać o brak skromności.
W tej sytuacji pomyślałem sobie, że przedstawię dziś opinię, która pod żadnym pozorem nie powinna być traktowana jako bardziej ekstrawagancka od tego, co nam przekazują producenci piwa Carlsberg. Otóż moim zdaniem moja książka zatytułowana „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” jest prawdopodobnie najlepszą książką na świecie, a już z całą pewnością jest znacznie lepsza, niż rzekomo najlepsze na świecie piwo Carlsberg. A w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić każdego do jej kupowania. Wystarczy kliknąć w okładkę tuż obok. Poniżej jeden z rozdziałów.
W tej sytuacji pomyślałem sobie, że przedstawię dziś opinię, która pod żadnym pozorem nie powinna być traktowana jako bardziej ekstrawagancka od tego, co nam przekazują producenci piwa Carlsberg. Otóż moim zdaniem moja książka zatytułowana „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” jest prawdopodobnie najlepszą książką na świecie, a już z całą pewnością jest znacznie lepsza, niż rzekomo najlepsze na świecie piwo Carlsberg. A w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić każdego do jej kupowania. Wystarczy kliknąć w okładkę tuż obok. Poniżej jeden z rozdziałów.
Wakacje
spędzane przez mnie w Sławatyczach nad Bugiem zawsze miały dla
mnie coś z atmosfery, którą poza tym znajdowałem jedynie w
książce Astrid Lindgren „Dzieci z Bullerbyn”. Mam tu oczywiście
na myśli i tę beztroskę, i tę nie do opisania zwykłymi słowami
przestrzeń, ale może przede wszystkim może ową nieustanną
atmosferę święta. Staram się jak mogę, by znaleźć choć jedną
rzecz, która kojarzy mi się z tym miejscem źle, nazwać ją i w
sobie zatrzymać – i nie potrafię. Właśnie tak. Nie potrafię.
Co oczywiście jednak nie oznacza, że jej nie znajduję.
Jest
coś, co za każdym razem kiedy tam przyjeżdżałem, a trwało to
przez szereg kolejnych lat, budziło we mnie autentyczną rozpacz, i
choć dziś reaguje na tamto wspomnienie wzruszeniem ramion, a
niewykluczone że i pewnego rodzaju wzruszeniem, nie ma co ukrywać –
ja wtedy autentycznie cierpiałem. Mam na myśli machorkę. Jeśli
ktoś nie wie, o czym mówię, mogę wytłumaczyć. Machorka to
roślina, z której liści produkuje się tytoń. Ja zdaję sobie
sprawę z tego, że tytoń to tytoń, a machorka to machorka, tak się
jednak składa, że tam gdzie ja spędzałem swoje wakacje używało
się nazwy machorka i kropka. Żaden tytoń. Machorka.
Co
się produkowało z machorki, którą przez kilka kolejnych lat
uprawiał mój dziadek, nie mam pojęcia. Czy to były papierosy
„Sport”, czy może coś jeszcze gorszego, nie umiałem tego
powiedzieć ani wtedy, ani nawet dziś. Na coś to jednak się
przydawać musiało, bo były z tego pieniądze, i to chyba wcale
niemałe. Rosły więc sobie te łodygi na polu, i kiedy już owe
liście tytoniu robiły się tak duże i tak dojrzałe, że więcej
im już nie trzeba było, następowały żniwa, które polegały na
tym, że się je odrywało od łodyg, składało na kupę i zawoziło
na miejsce do dalszej obróbki. I tu pojawiam się ja.
Każdy
plantator machorki miał wybudowane specjalne pomieszczenie, gdzie
owe liście miały wisieć na drutach, otoczone z każdej strony
bardzo silnymi żarówkami, które sprawiały, że w odpowiedniej
temperaturze one mogły się spokojnie suszyć tak długo, aż
będzie je można zawieźć do punktu skupu. Nie wiem, czy był to
standard, czy nie, ale nasze druty miały długość pięć metrów,
a więc, jak się można domyślić, na taki jeden drut przypadać
musiała naprawdę potężna liczba liści. No i – co też chyba
jasne – maszyna ich tam nie nabijała, tylko ja. Ja, małe dziecko
z Bullerbyn spędzające czas na wakacjach.
Oczywiście
nie ja sam. To wcale nie było tak, że oni mnie wyrywali z samego
rana z łóżka i kijami zaganiali do tej machorki. O nie! Za
nabijaniem machorki na druty stał cały zbiorowy, wiejski rytuał,
gdzie na środku leżał stos liści, wokół tego stosu siedziało
może z dziesięć osób z drutami w rękach, i wszyscy w
błyskawicznym tempie, na wyścigi, przebijali tym drutem kolejne
zielone liście. Nie było też tak, że oni mi kazali się w tym
tytoniu babrać. Rzecz w tym, że dla każdego z nich było czymś
oczywistym, że to jest fantastyczne zajęcie, i że taki mały
grzeczny chłopczyk jak ja wręcz się pali, by wziąć w tym udział,
zwłaszcza że oprócz czynnika sportowego był też tam czynnik
finansowy – od każdego bowiem drutu dostawało się jakieś dwa
złote, a może dwadzieścia groszy… nie pamiętam.
Nienawidziłem
tej machorki. Nienawidziłem jej tak bardzo, że nawet świadomość
owego zarobku nie była mnie w stanie poruszyć. Przede wszystkim,
będąc otoczony głównie przez jakichś o wiele ode mnie starszych
sąsiadów i ich dzieci, które nawet nie były moimi kolegami, ja
się podczas tej roboty śmiertelnie nudziłem, a poza tym
nawleczenie każdego liścia na ten pięciometrowy drut zabierało mi
tyle czasu, że zanim go skończyłem, to inni zabierali się już za
piąty, szósty, czy dziesiąty. Ponieważ pracowałem tak wolno,
reszta – szczególnie te dzieci – się ze mnie śmiały, a ja
siedziałem zrozpaczony i bezradny, patrząc jak moje biedne palce
stają się z jednej strony pokłute, a z drugiej oblepione grubą
warstwą jakiegoś śmierdzącego świństwa. Oczywiście, mogłem
już na samym początku powiedzieć, że dziękuję, ale mam inne
zajęcia, a nawet w ogóle nie zapisywać się do tego machorkowego
kółka, jednak, jak już wspomniałem, atmosfera była taka, że
nikomu do głowy nawet nie przyszło, że komuś to zajęcie może
się nie podobać, no a ja byłem zawsze dzieckiem grzecznym,
posłusznym i bardzo uległym.
Do
dziś wręcz fizycznie pamiętam tamten czas. Pamiętam smród tych
moich oblepionych tytoniem palców, pamiętam same palce pokłute
drutem, pamiętam nawet temperaturę tego pomieszczenia, gdzie ów
tytoń się suszył, no i zapach wysuszonych już liści. Pamiętam
to wszystko bardzo dobrze. I, jak mówię, nie jest to wspomnienie
miłe, ale też nie budzi one dziś we mnie jakichś choćby
minimalnie lękowych stanów. Kto wie, czy gdyby mi ktoś
zaproponował powtórzenie tego czegoś, nie przyjąłbym tej
propozycji z entuzjazmem.
Czytałem
sobie niedawno fantastyczny reportaż Boba Greene’a z fabryki
prezerwatyw. Jest on już dość stary, bo napisany chyba jeszcze na
początku lat 80. minionego stulecia, a dotyczy największej w
Ameryce fabryki produkującej ów szczególny towar. Jak się możemy
domyślić, produkcja ta pewnie już dawno została przeniesiona do
Chin, ale wtedy wszystko się działo w New Jersey, w samym środku
cywilizowanego świata. Bob Greene w pewnym momencie przedstawia
obraz kobiet, siedzących przy taśmie, po której przesuwają się
specjalne formy, i testujących gotowe już prezerwatywy pod kątem
ewentualnych pęknięć. Każda z nich ma obok siebie kosz pełen
prezerwatyw, przed sobą pędząca taśmę się, i jej zadaniem jest
naciągać na podjeżdżającą formę jedną po drugiej gumkę. I
tak bez przerwy przez osiem godzin. Bob Greene rozmawia z tymi
kobietami, chcąc wiedzieć, jak one znoszą ten rodzaj pracy, a one
mu mówią, ze można się przyzwyczaić. Samo naciąganie na formę
jest stosunkowo proste. Najgorsze jest nauczyć się szybko wyciągać
gumki z kosza. Żeby nie brać kilku na raz, no i żeby robić to
szybko. No i znaleźć sobie coś, o czym można przez cały dzień
myśleć.
Kiedy
czytałem ten tekst, przypomniałem sobie moje lata spędzone z
machorką, i pomyślałem sobie, że co by o tym syfie nie
powiedzieć, jeśli zestawić go z takim kapitalizmem, trzeba uznać,
że ma on swoje uroki. Uroki, których dziś nie zamieniłbym na nic.
Nawet na te wszystkie pieprzone zabawki.
Kto
chce się dowiedzieć, co jest z tymi zabawkami, musi kupić książkę,
co serdecznie polecam. Do księgarni można trafić pod adresem
www.coryllus.pl.
Jakbym jej nie miał, na pewno bym kupił :-). Polecam każdemu.
OdpowiedzUsuńWitaj - spoznione zyczenia Wesolych Swiat.
OdpowiedzUsuńCo do machorki. Moja babciaa, mama taty, mieszkala pod Tomaszowem Lubelskim, okolice Laszczowa. Tyton wymaga dobrej ziemi , tak jak pszenica, kukurydza czy buraki cukrowe. tzw. pszenno-buraczana. Zatem twoja rodzina miala dobra ziemie :). Moj stryj, mieszkajacy z babcia, tez uprawial tyton. Jednak my dzieci mielismy wolne od tyttoniu, w kazdym razie nie pamietam bysmy my miastowe dziewczyny, czy moje kuzynki pracowaly przy tytoniu. Pamietam za to, ze na poczatku suszylo sie nawleczony tyton na drzwiach od stodoly. Jak sie jechalo przez Zamojszczzne to te naszyjniki tytoniowe wisialy wszedzie. Potem moj stryj zainwestowal w suszarnie, gdzie nadmuch byl napedzany silnikiem spalinowym, ktory stal na zewn. Pamietam ten halas, turkot i smrod spalin. My dzieci uciekalysmy na odlegle o dwa kilometry pastwisko dla krow, bo tam byl cien od kilku drzew roznacych nad sadzawka. Reszta krajobrazu to pola pszenicy, kukurydzy i burakow cukrowych. Mm tez rodzine na Roztoczu. Tam tytoniu nie bylo, bo same piaski. Za to las i potok Szumy
@ponponka1
UsuńMyślę że jest bardzo dużo osób, które dzielą bardzo podobne emocje.
Nad podziw dużo i w nadzwyczaj różnych dziedzinach. W moim życiu nie było machorki, lecz z rzeczy podobnych były np. godziny (dniówki) przy korbie wialni do czyszczenia zboża, przy zbieraniu kartofli od świtu do zmierzchu, wiązaniu snopków z podbieranego z pokosu żyta itp. itd. A z bardziej współczesnych (i wydawałoby się "nobliwych") zajęć, to aż mnie korci przyznać się do niemal identycznych wrażeń podczas pracy z programem graficznym Corel Draw przy sporządzaniu, aktualizowaniu, opracowywaniu od podstaw dokumentacji (wg własnego pomysłu i konwencji) projektowej i/lub "powykonawczej" rozległych sieci telekomunikacyjnych z tysiącami powtarzalnych elementów (kabli, wzmacniaczy, sprzęgaczy, rozdzielaczy i tp. -aczy) o wiadomych parametrach, przeliczanych w pamięci dla szybkiego skontrolowania prawidłowości doboru elementów toru transmisyjnego (sumowanie decybeli "tłumienia" i konfrontowaniu z decybelami "mocy"), a wszystko po to, by w pojedynkę, i na dodatek na pół etatu, zastąpić pokaźny zespół projektantów, analityków, kreślarzy, "powielaczy", introligatorów, maszynistki, ich szefów i nadszefów, zajmujących do niedawna jeszcze (jeśli dla kogoś kilkadziesiąt lat to jest niedawno) pokaźne powierzchnie biurowe, czasami w okazałych biurowcach, w których samo ogrzewanie kosztowało więcej niż cała ww. praca na pół etatu. Uff.
UsuńZdzisław. Pozdrowienia.
@All
OdpowiedzUsuńNa portalu papug.pl mój nowy zupełnie tekst o szkole. Polecam:
http://papug.pl/dlaczego-polska-szkola-nie-powinna-sie-bac-dobrej-zmiany/
@Andres Krzysztowski
OdpowiedzUsuńWiem że ją lubisz. I bardzo sobie to cenię.
Znam ten ból, bo kiedyś pracowałem w fabryce wina. Osiem h dziennie waliłem młotkiem w przesuwające się po taśmie butelki by plastykowy korek wskoczył na swoje miejsce. W każdym prl owskim bełcie była moja krwawica.
OdpowiedzUsuń@Chlor
UsuńMam znajomego, który pracował w fabryce gwoździ. też podobno było fajnie.
Dobry wieczor:)
OdpowiedzUsuńTy miales machorke, ja -truskawki. Wspominam to bardzo dobrze. Jezdzilismy w latach 80 do cioci na rzeszowszczyzne na wakacje, polaczone z ta praca od switu do wieczora na truskawkowych polach.Caly dzien w kucki. Robilismy sobie zawody z wiejskim kuzynostwem: kto wiecej kobialek zbierze.Ciocia uczciwie kazdemu placila od kobialki. Najbardziej lubilam przerwy na pyszne posilki w cieniu szopy na narzedzia, oraz wieczorny zjazd do skupu. Zawsze jacys interesujacy mlodziency tam sie krecili w tych kolejkach. A potem w domu robilo sie pyszne koktajle ze swiezej smietanki i truskawek, oraz ogladalo mecze Mundialu'82. Te akurat truskawkowe wakacje utkwily mi najbardziej w pamieci, wlasnie ze wzgledu na mecze.
@Jest nadzieja
UsuńMusisz o tym napisać książkę.
Wole czytac utalentowanych.
UsuńTo ja znowu pamietam te wakacje na Roztoczu, wies Paary (tak! dwa aa w nazwie). Ostatnia wies ordynacji Zamojskich czyli Zamojszczyzna (zabor rosyjski). Tuz obok za zakretem wies Narol (nie mylic z miasteczkiem, tez obok) - ziemia Przemyska (zabor austriacki).Wies ciagnaca sie wzdluz drogi, dwa-trzy km., po jednej stronie chalupy i ciagnace sie za nimi pola (stad takie pasy ziemi na Roztoczu) a z drugiej strony drogi Puszcza Solska. Moglismy chodzic tylko do rzeki Szumy - bo inaczej moglismy sie zgubic. Chodzilismy sie kapac, a raczej brodzic w rzece i na jagody. Po calym dniu wracalismy z kankami pelnymi jagod a potem ciocia robila pierogi...hmmm. Wiem, ze nie na temat, ale wspomnienia wrocily
Usuń@ponponka1
UsuńTematem są wspomnienia.