W minioną niedzielę zmarł reżyser filmowy
Andrzej Wajda i w związku z owym wydarzeniem odbyła się na tym blogu debata na
temat zarówno twórczości Wajdy, jak i ogólnej kondycji polskiego filmu na
przestrzeni minionych 60 lat. Mimo drobnych kontrowersji, przede wszystkim
dotyczących pozycji Stanisława Barei, generalnie zgodziliśmy się co do dwóch
rzeczy: po pierwsze, spośród 55 filmów, jakie nakręcił przez całe lata swojej
kariery, udało się Wajdzie zachować odpowiedni poziom w zaledwie paru
przypadkach, po drugie, polskie kino istnieje w dokładnie taki sam sposób, w
jaki istnieje polski teatr, polska muzyka rozrywkowa i polski przemysł
samochodowy, a to co do nas z każdej strony dochodzi, to propaganda nie mająca
nic wspólnego z rzeczywistością. Kropka.
Czy to dlatego, że większość uczestników
rozmowy wolała się jednak skupiać na temacie, a więc zasługom artystycznym
Andrzeja Wajdy, czy też może przez to, że dwa najnowsze osiągnięcia polskiej
kinematografii, a więc wyprodukowany przez polskich patriotów „Smoleńsk”, oraz przez
Żydów „Wołyń”, zostały już, zwłaszcza na blogu Coryllusa, znakomicie omówione, ów
temat się nie pojawił. Tymczasem, proszę sobie wyobrazić, że moja młodsza
córka, zwabiona rozgłosem wokół wspomnianego „Wołynia” wyżebrała u mnie wczoraj
wieczorem 20 złotych i udała się na nocny seans. Czemu ona to zrobiła? Otóż
intencje jej, jak to u dzieci, były proste i szczere. Zanim podjęła decyzję,
odbyła wiele rozmów ze znajomymi, zapoznała się z wszelkimi dostępnymi
recenzjami i uznała, że skoro wszyscy – dosłownie WSZYSCY, niezależnie od
politycznych i cywilizacyjnych barw – twierdzą, że „Wołyń” to dzieło wybitne,
nie ma sposobu, byśmy mieli do czynienia z pomyłką. Tłumaczyłem dziecku, że
skoro reżyser Smarzowski za publiczne pieniądze nakręcił dotychczas 11 filmów,
z których jeden był gorszy od drugiego, nie ma takiej możliwości, by akurat
„Wołyń”, przedsięwzięcie wybitnie propagandowe, miało cokolwiek w jego
artystycznej sytuacji zmienić – wszystko na nic. Moje dziecko powtarzało wciąż
to samo: skoro wszyscy, poczynając od Sobolewskiego z „Gazowni”, a kończąc na
Ziemkiewiczu z „Do Rzeczy”, twierdzą, że mamy do czynienia z dziełem
przełomowym, nie wolno się tępo upierać i należy przynajmniej rzucić na sprawę
okiem. Porozmawialiśmy chwilę, ona mnie zapytała, co będzie, jeśli ona nie
rozpozna, czy ten film jest dobry, czy zły, ja jej powiedziałem, że na pewno
rozpozna, a jeśli ta krew ją pokona, niech patrzy, czy przypadkiem wśród
bohaterów negatywnych nie ma jakiegoś katolickiego księdza, dałem jej te dwie
dychy i wysłałem w świat.
Szedłem sobie wczoraj późnym wieczorem
na spacer z moim psem, kiedy otrzymałem od mojego dziecka sms o następującej
treści: „Ten film to jest takie dno, że
od pół godziny zmuszam się, by nie wyjść”.
Jeśli ktoś myśli, że teraz zakrzyknę: „a
nie mówiłem”, jest w wielkim błędzie. Ja wprawdzie wiem, czego się mogę
spodziewać po kolejnych filmach Smarzowskiego i ferajny, niemniej przez swoją
podlaską dobroduszność wciąż znajduję w sobie tę głupią wiarę, że może świat
ostatecznie nie jest aż tak zepsuty i któregoś dnia mnie zaskoczy czymś
naprawdę pięknym. Tak też, przyznaję, było i tym razem. Kiedy moje dziecko
tłumaczyło mi, że skoro wszyscy – dosłownie WSZYSCY – chwalą ów film, to w tym
musi coś być, ja poczułem w sobie ową starą dziecięcą naiwność i pomyślałem, że
a co jeśli tym razem się moje podejrzenia nie sprawdzą. I nagle otrzymuję tego
smsa: „Ten film to jest takie dno, że od
pół godziny zmuszam się, by nie wyjść”.
Ktoś powie, że to ja to biedne dziecko
tak wychowałem, że ona powtarza za mną wszystkie możliwe idiotyzmy. Otóż nie.
Ubolewam nad tym, ale znam niewiele osób równie niezależnych intelektualnie,
niż moja młodsza córka, a zatem tu mamy do czynienia ze zwykłym pudłem. Gdyby
jej się „Wołyń” spodobał, to ja bym ją mógł pozbawić wszelkich koniecznych dla
osób w jej wieku wygód, a ona by moje zdanie zlekceważyła. Tymczasem ona, pełna
dobrej woli, poszła na ten pieprzony „Wołyń” i jeszcze w trakcie seansu wysłała
mi informację: „Ten film to jest takie
dno, że od pół godziny zmuszam się, by nie wyjść”.
Proszę spojrzeć na sytuację, z jaką mamy do czynienia.
Oto film, który po raz pierwszy w historii pokazuje ludobójstwo, jakiego
Ukraińcy dopuścili się na Polakach. Film, który wedle wszelkich opinii jest tak
wstrząsający, że nikt nie jest w stanie obejrzeć go obojętnie. Film, którego wstrząsająca
moc do tego stopnia sparaliżowała sumienia jurorów festiwalu w Gdyni, że oni
postanowili go pozostawić bez nagrody. I w tym momencie się okazuje, że tam
jest dokładnie tyle samo emocji, co w każdym innym polskim filmie nakręconym
przez minione 40 lat. Wojciech Smarzowski kręci film o ukraińskim ludobójstwie,
a my otrzymujemy jeszcze jeden polski film, zrobiony bez serca, bez talentu,
bez powodu.
Kiedy dyskutowaliśmy tu sprawę filmu
Macieja Pawlickiego „Smoleńsk”, w pewnym momencie, opierając swoją opinię na
zwiastunie „Wołynia”, jaki wyświetlono przed seansem, napisałem, że „Wołyń”
może być jeszcze gorszy. Każdy kto miał okazję obejrzeć „Smoleńsk” grzecznie
zamilkł. Dziś, nie obejrzawszy „Wołynia”, zaryzykuję opinię, że, owszem,
„Smoleńsk” to jeszcze nie było dno. Jak zawsze, miałem rację.
Już na sam koniec, jeśli ktoś wciąż ma
ochotę sprawdzić, jak to jest z tym „Wołyniem”, chciałbym przekazać wiadomość:
film Smarzowskiego trwa ponad 150 minut, z czego faktyczna rzeź to ostatnich
minut dziesięć. Plus napisy. A dla młodzieży gimnazjalnej mam wiadomość
kolejną: jeśli mają ochotę iść na ten film ze względu na tak zwane gołe baby,
lepsze mają za friko w Internecie.
Przypominam, że moje książki
można kupować w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Polecam całym sercem.
Kręgi piekieł wg. Smarzowskiego cz. 1 http://blogmedia24.pl/node/76027 cz. 2 http://blogmedia24.pl/node/76037
OdpowiedzUsuń@kazef
OdpowiedzUsuńNo popatrz. Jest nas więcej. Chyba ostatecznie się poświęcę i pójdę na to gówno. Moje dzieci są mądre, ale naiwne. Nie wykluczam, że nie zauważyły wszystkiego.