Na ekrany kin
wchodzi film o Tomku Beksińskim i jego ojcu – mam nadzieję, że po serii owych
filmowych nieszczęść, wreszcie przynajmniej znośny. Widziałem jego fragmenty, i
przez to, że w pewnym momencie swojego życia miałem okazję się z nim kolegować,
mogę potwierdzić, że on jest tam zrobiony idealnie. Skoro już się jednak na
jego temat zgadało, chciałbym przypomnieć kilka uwag na jego temat, które
jeszcze przed kilku laty zamieściłem w swojej książce zatytułowanej „Marki,
dolary, banany i biustonosz marki Triumph”, a dziś nieco tylko zmodyfikowałem. Zapraszam.
Oczywiście,
zdaje sobie sprawę z tego, że nazwisko Beksiński przez swoje rodzinne, a
przecież i nie tylko rodzinne, konotacje nie pozwala na to by o kimś kto je
zwyczajnie sobie nosił, pisać bez owego napięcia, które się pojawia, gdy mówimy
o osobach jakoś tam znanych. Dziś jednak, kiedy sobie pomyślałem, że opowiem o
moim koledze Tomku Beksińskim, wcale nie próbuje odwoływać się do tego, że dla
wielu miłośników muzyki w Polsce był on swego czasu postacią niemal kultową,
ani też nawet tego, że któregoś dnia udało mu się skutecznie popełnić
samobójstwo i owa śmierć na jakiś czas wypełniła ogólnopolski przekaz medialny,
ale o to, że Beksiński z mojego punktu widzenia stanowił przykład opętania w
formie wręcz idealnej. A, jak wiemy, opętanie to temat nie byle jaki.
Tomka
Beksińskiego poznałem na studiach. Był on naszym kolegą. Może kolegą nie
najbliższym, w tym sensie, że się odwiedzaliśmy i mieliśmy wspólne sprawy, ale owszem
znaliśmy się i spędzaliśmy często wspólnie czas na uczelni. Co było takiego w
Beksińskim, żeśmy go lubili, i kiedy on się pokazywał, tośmy go nie
przeganiali? Przede wszystkim to, że on się znał na muzyce, więc można z nim
było nawiązać porozumienie, no a poza tym był niezwykle sympatyczną i otwartą
osobą. Jeśli wolno użyć tego sformułowania, on był jak dziecko.
A zatem on w
stosunku do nas pozostawał zawsze bardzo sympatyczny, a przy tym jednak jako
ktoś, kogo nie sposób traktować poważnie. Tomek Beksiński wciąż gadał o
śmierci. A gadał o niej nie tak jak ktoś, kto się jej boi, ale jak ktoś, kto
się jej w gruncie rzeczy nie może doczekać. Ta śmierć była z nim stale do tego
stopnia, że on na przykład nie był w stanie spokojnie wysłuchać jakiejkolwiek
piosenki ze swoich ulubionych piosenek, żeby nie ogłosić nam wszystkim, że najlepiej
by się czuł, gdyby jej mógł słuchać z wnętrza trumny. Oczywiście myśmy się z
niego śmiali, mówiliśmy mu, że te obrazy jego taty pomieszały mu w głowie, na
co on się tylko grzecznie uśmiechał i wciąż powtarzał swoje, czyli że on kiedyś
sobie kupi trumnę, będzie w niej leżał i słuchał piosenek zespołu Camel.
Nasze studia
na filologii angielskiej polegały na tym, że się siedziało od rana do wieczora
w klubie o nazwie „Tam”, a w przerwach chodziło na zajęcia lub wykłady. W
„Tamie” był bufet, w bufecie sprzedawano herbatę z cytryną i bez, kawę,
batoniki Prince Polo, kanapki z serem i mnóstwo innych rzeczy, w tym, o ile
dobrze pamiętam, nawet i jajecznicę. Gdy idzie o Tomka Beksińskiego, on jadł
wyłącznie chrupki i pił coca-colę. Od rana do wieczora. No i gadał o tej
trumnie, którą sobie kupi, żeby słuchać zespołu Camel. Myśmy go słuchali i
traktowaliśmy go z należytą uprzejmością.
Tomek
Beksiński, o ile dobrze pamiętam, to był mój pierwszy i drugi rok studiów.
Potem on przeprowadził się do Warszawy i zniknął. Któregoś dnia otrzymałem
wiadomość od mojej koleżanki Ewy Czajkowskiej z Sanoka, która przez wspólne
korzenie była z Beksińskim zaprzyjaźniona, że Beksiński bardzo by chciał, żebym
przyjechał do niego do Warszawy. Ponieważ był to czas kiedy lubiłem jeżdzić tam
na festiwal Jazz Jamboree, pomyślałem, że nic nie zaszkodzi przy okazji wstąpić
do Beksińskiego i zobaczyć te jego płyty. Zajechałem więc na ten cholerny
Służew nad Dolinką, gdzie on mieszkał, wjechałem na to 10 czy 15 piętro, no i
spędziłem z nim tę jedną noc. On już wtedy był znanym trójkowym prezenterem,
więc głównie opowiadał mi o dwóch rzeczach – o swoich nieudanych próbach
samobójczych i o dziewczynach, które mu, jako radiowej gwieździe, nie dają żyć.
Ja to oczywiście traktowałem jak mało interesującą egzotykę, i niemal całą
swoją uwagę skupiałem na tych płytach, których on miał tysiące. Autentycznie
tysiące.
A zatem
wszędzie były te płyty i ta śmierć, na drzwiach do pokoju wisiała klepsydra z
informacją, że oto zmarł Tomek Beksiński lat ileś tam, o czym zawiadamiają
pogrążeni w bólu rodzina i przyjaciele, a wokół na ścianach pełno tych
strasznych obrazów jego ojca. Te krzyże, te trupy, te czaszki, te pająki… ten
Szatan. A ja siedziałem, miałem to wszystko w dupie i wciąż z autentyczną
zazdrością oglądałem te płyty.
Oglądałem te
płyty, a on mi albo opowiadał o tym, jak to któryś z kolei raz próbował
popełnić samobójstwo, ale mu nie wyszło, albo pokazywał kolejne albumy ze
zdjęciami, na których był albo on, albo te dziewczyny o czarnych włosach –
słuchaczki jego audycji – które on zgodził się zaprosić do swojego mieszkania.
Myślę, że tej nocy nie spałem. Zanurzony w tych płytach. I tylko w nich.
Nigdy więcej
nie spotkałem Tomka Beksińskiego. Z jednym wyjątkiem. Na jakieś 10 sekund.
Ożeniłem się, pojechaliśmy w podróż poślubną nad morze, wracaliśmy przez
Warszawę, a ja – mając w pamięci wielokrotne listowne zaproszenie od
Beksińskiego, by wpadać ile razy będę miał ochotę – wsiadłem z moja żoną w
autobus i pojechaliśmy na ten Służew. Wjechaliśmy na to 10 czy 15 piętro, zadzwoniliśmy
dzwonkiem, Tomek nam otworzył, ale powiedział, że akurat jest u niego ojciec i
oglądają jakiś film z VCR, który on mu tłumaczy na żywo. No więc zmyliśmy się
jak niepyszni. Wtedy jeszcze nie było komórek.
Tomek
Beksiński ostatecznie umarł w Wigilię roku 1999. Nie pamiętam dokładnie, jak to
się stało, ale chyba zwyczajnie się powiesił. Zdaje mi się, że zostawił list, w
którym napisał, że on nie chciał wchodzić w nowe tysiąclecie. A może to nie był
list, tylko jego koledzy powiedzieli o tym w ramach zwyczajowych wspomnień?
Kilka lat później jakiś zaprzyjaźniony z nim gówniarz zamordował Zdzisława
Beksińskiego – autora tych wszystkich obrazów, które oblepiły serce i umysł
jego syna i ostatecznie doprowadziły go do śmierci. A ja z tego wszystkiego zapamiętałem
tylko świadectwo pewnej polskiej piosenkarki rockowej, niejakiej Anji Ortodox,
która z Beksińskim się przyjaźniła i, wedle jej relacji, oni mieli taki stały
rytuał, kiedy to zawsze w Wilki Piątek chodzili do najlepszej knajpy w mieście,
żeby się nawpieprzać mięsa. Rytualnie. To pamiętam najbardziej.
„How do you
like your blue-eyed boy, Mister Death?”
Post
Scriptum:
Już po latach od czasu gdy napisałem tamten tekst, nagle
zdałem sobie sprawę, że Wigilia roku 1999, a więc dzień, w którym Tomek
Beksiński odebrał sobie życie, nie zamykała jeszcze mijającego tysiąclecia. Rok
2000 to był zaledwie rok ostatni. Nowe tysiąclecie miało się dopiero zacząć za
rok. A zatem, wygląda na to, że Tomek Beksiński popełnił fatalny błąd w
rachunkach i przez niego właśnie nie
miał okazji obejrzeć jednego ze swoich ulubionych zespołów The Cure, który 14
kwietnia 2000 roku wystąpił na koncercie w Łodzi.
Jeśli ktoś tylko ma możliwość zapraszam na
targi książki do Katowic. W Międzynarodowym Centrum Kultury, tuż obok Spodka,
siedzę od rana do wieczora i sprzedaję swoje książki, w tym tę wspomnianą
powyżej. Jeśli jednak ktoś do Katowic przyjechać nie może, zapraszam do
księgarni pod adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=marki-dolary-banany-i-biustonosz-marki-triumph,
gdzie, dokładnie tak jak na targach, można znaleźć nie tylko to.
Nie pomylił się w rachunkach.Odwrócone dziewiątki dadzą 666...
OdpowiedzUsuń@Unknown
OdpowiedzUsuńNo tak. Nie pomyślałem o tym.